Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 13:22, 12 Paź 2011 Temat postu: Polska podróżniczą potęgą ! |
|
|
Polacy i podróże ! Temat rzeka a nawet ocean !
Ilu ich było tych podrózników !
Pierwsi jezdzili do Ziemi Świętej to oczywiste wplyw Biblii !!!
Ale pozniej to nastapila eksplozja ! Cala Ameryka ! Afryka ! Syberia ( niedobrowolnie ) i az do dzis ! Nazwisk takie mrowie ze az niesprawiedliwie wymieniac kogos - przypomne tylko jednego o ktorym juz pisalem :
http://www.ungern.fora.pl/wiedza-i-nauka,8/benedykt-dybowski,2816.html
I tak do dzis :
Polski podróżnik skłócił dwa sąsiednie państwa.
Wizyta polskiego podróżnika na Dalekim Wschodzie Rosji postawiła w stan gotowości rosyjskie i japońskie służby konsularne. Podróżujący od 11 lat rowerem dookoła świata 75-letni Janusz Strzelecki-River przebywa obecnie na Sachalinie i w najbliższych dniach zamierza odwiedzić wyspy Archipelagu Kurylskiego należące do Japonii.
Okazało się jednak, że przeprawa z rosyjskiej wyspy Sachalin na japońską Hokkaido nie jest możliwa. Od zakończenia II wojny światowej Tokio spiera się z Moskwą o kilka wysp Archipelagu Kurylskiego. Z tego powodu oba kraje do dziś nie podpisały traktatu pokojowego.
W ogniu dyplomatycznego sporu znalazł się polski podróżnik Janusz Strzelecki-River, któremu japońskie władze konsularne oświadczyły, że nie może z terytorium Rosji wjechać na japońskie wyspy. Przygody Janusza Strzeleckiego opisały miejscowe gazety. W odpowiedzi na prasową krytykę Rosjanie zaproponowali, że podwiozą Polaka swoją łodzią do brzegów Hokkaido. Natomiast Japończycy rozważają możliwość przewiezienia podróżnika samolotem z lotniska na Sachalinie.
Janusz Strzelecki-River zaczął podróż w 2000 roku, gdy miał 65 lat. Przejechał rowerem 350 tysięcy kilometrów odwiedzając 120 krajów. Całą wyprawę dookoła świata zamierza skończyć w 2016 roku obchodząc swoje 80-urodziny podczas olimpiady w Brazylii.
>>>>>
Jakiez historyczne nazwisko ! Znow kojarzy sie z odkrywca Australii!
No ale jakie ma przygody ! Znow bedzie o czym pisac ! Znow kolejna ksiazka :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 15:10, 15 Lis 2011 Temat postu: |
|
|
Uratowali Polaków zaginionych w dżungli - film.
Dwóch polskich antropologów, którzy błądzili po kolumbijskiej dżungli przez prawie osiem dni, zostało uratowanych. Naukowcy zbłądzili płynąc rzeką Yari na południu Kolumbii, gdy prąd zniósł ich na nieznane tereny.
Z głębi amazońskiej dżungli w Caqueta jednemu z mężczyzn udało się połączyć z przyjaciółką w Niemczech, która zorganizowała akcję ratunkową.
Caqueta to rejon, który opanowali rebelianci Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii. Polacy prowadzili antropologiczne badania naukowe na tym obszarze. Była to ich piata wyprawa do Kolumbii.
Uratowanych przewieziono do szpitala w stolicy kraju, Bogocie, gdzie zostali przebadani.
>>>>>
No to dopiero mieli prezycie ! Dzika przyroda dzicy i najdziksi czyli komunisci !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:14, 25 Lis 2011 Temat postu: |
|
|
Kolejny tytan polskiego podróżnictwa :
Moneta poświęcona Ferdynadowi Ossendowskiemu
Awers i rewers 10-złotowej monety z serii "Polscy podróżnicy i badacze" wyemitowanej przez Narodowy Bank Polski, a poświęconej Ferdynadowi Ossendowskiemu, zaprezentowanej podczas promocji w Rzeszowie. Na prezentacji obecny był podróżnik Tomasz Grzywaczewski, który przygotowuje się do wyprawy śladami Ossendowskiego, aby zrealizować film dokumentalno-przygodowy stanowiący pierwszy odcinek cyklu pt. "Polskie opisanie świata". Fot. PAP/Darek Delmanowicz .
>>>>>
Ossendowskiego przedstwaiac nie trzeba . Nie tylko ze jest znany bo sama slawa nic jeszcze nie mowi - slawni sa przeciez osobnicy ktorzy zrobili cos glupiego po to aby zdobyc slawe np. Herostrates ...
Tutaj mamy autentyczna postac . Gdzie on byl i czego nie robil !
Najbardziej szokujaca byla jego podroz przez bolszewicka Rosje splywajaca krwia . To przekraczalo groze podrozowania wsrod ludozercow ... No i oczywiscie Baron Ungern ! Mongolia ! Tybet !!! Co za kraje co za postacie . Faktycznie nie da sie tego opisac ...
Polacy to mieli historie :O))) W sumie podroze tez przechodza do historii ...
Bóg o to zadbal zeby nie bylo nudno :O))) Nuda dobra dla Szwajcarow , Szwedow i innych ludow mieszczanskich :O))) Dzieki temu mamy co czytac :O)))) I nawet przezywac bo to byla prawda :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 22:19, 26 Gru 2011 Temat postu: |
|
|
Jest wiadomość od polskiego żeglarza.
Jest wiadomość od polskiego żeglarza, który samotnie odbywa rejs dookoła świata bez zawijania do portów. - Dziś rano o godzinie 7.30 otrzymałem telefon ze statku z którym za pomocą krótkofalówki nawiązał łączność kapitan Tomasz Cichocki - poinformował Krzysztof Mikunda, szef projektu Around The World. Choć wiadomo było, że żeglarz żyje, od ponad miesiąca nie było z nim kontaktu.
- Tomek przekazał informację z której jasno wynika, że wszystko z nim jest ok. Potwierdził, że mimo awarii systemu łączności satelitarnej podjął decyzję kontynuowania rejsu - mówił kpt. Mikunda.
Jak przekazał Mikunda, kpt. Cichocki powiedział też, że jego komputer prognozuje dotarcie do Przylądka Horn za około miesiąc. Podał swoją pozycję. - Piękniejszego i bardziej wzruszającego prezentu na święta nie mogliśmy się nawet spodziewać - mówił szef projektu.
Ostatnią informację od kpt. Tomasza Cichockiego, który płynie na jachcie "Polska Miedź" organizatorzy rejsu otrzymali 21 listopada. Jacht minął wówczas południk 77. "Pocieszająca jest informacja, że nikt w tamtym rejonie nie nadał sygnału SOS, pogoda była w tamtym czasie dobra, a kapitan bezwzględnie przestrzega zasad bezpieczeństwa" - napisano na stronie internetowej projektu. Organizatorzy podawali, że według procedur w przypadku utraty łączności kapitan ma nieznacznie zmienić kurs, by zbliżyć się do uczęszczanych szlaków handlowych. Wówczas mógłby przez krótkofalówkę nadać informacje o stanie swoim i jachtu.
Dopiero 3 grudnia satelita wyłapał sygnał AIS (Automatic Identification System, rodzaj nadajnika, na bieżąco nadającego pozycję, kurs, prędkość i inne dane) z pokładu jachtu, udało się więc ustalić jego pozycję.
Jacht płynął zgodnie z przewidywaniami, a więc na żaglach i bez większych problemów technicznych. W nawiązaniu łączności próbowała pomóc australijska służba morska, która wysłała do statków w okolicy biuletyn z uaktualnionym położeniem jachtu. Statki miały próbować wywoływać "Polską Miedź", a przynajmniej nawiązać kontakt wzrokowy.
16 grudnia organizatorzy rejsu napisali na stronie internetowej: "Jedyne co możemy w tym momencie zrobić to czekać na jego sygnał i obserwować jego ruch. To i tak więcej możliwości niż 20 lat temu, kiedy telefony satelitarne były luksusem, na który mogły pozwolić sobie największe jednostki, a tacy śmiałkowie jak Tomek płynęli bez żadnego kontaktu z lądem".
>>>>>
Kolejny wyczyn zaslugujacy na szacunek . Ktos moze zapytac o sens . Po co ? Skoro nie ma namacalnej korzysci oprocz slawy ( te zreszta mozna zdobyc czyms glupim bez takiego ryzyka ...
To ma duzy sens . Stawianie sobie wyzwan i proby im sprostania swiadczy o czlowioeku . Oczywiscie nie wszystko musi skonczyc sie sukcesem ale wszak liczy sie trwanie w zmaiarze . Jesli wystapai ,,sily wyzsze'' nie oznacza to kleski . Osoby takie uczestnicza w Życiu Jezusa ! Wszak zadanie jakie On postawił sobie przewyzsza wszelkie ludzkie razem wziete ! A te ludzkie zamiary waszak to jest trud bol i ciezka droga ! Krzyżowa właśnie i taki sens ma ona u Boga !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 16:14, 08 Sty 2012 Temat postu: |
|
|
Kpt. Paszke bezpiecznie dotarł do portu, jacht uratowany.
Po ponad dobie od awarii, GEMINI 3 - w asyście holownika, z prędkością ok. 4 węzłów (ok. 7 km./h) wpłynął do ujścia rzeki Gallegos, na której prawym brzegu znajduje się bezpieczny port Rio Gallegos - poinformował koordynator Rejsu Romana Paszke „Dookoła Świata, Samotnie i Non Stop - Pod Wiatr”.
Ostatnie manewry dokonywane były w nocy, w silnym deszczu i praktycznie bez oświetlenia. Obecne miejsce postoju jest tymczasowe i otwarte na ciągłe zmiany przypływów i odpływów sięgających tam 6 metrów różnicy, co wymaga stałej obsługi cum. Natychmiast po przybiciu do brzegu kapitan Paszke rozpoczął działania naprawcze związane z wypompowaniem wody z lewego pływaka i analizą uszkodzeń. „
- Najważniejsze, że udało się ocalić jacht. Ale teraz ilość pracy która nas tu czeka jest co najmniej dwukrotnie cięższa niż na morzu, jednak musimy to zrobić jak najszybciej - powiedział Roman Paszke 2 godziny po dobiciu do brzegu.
Obecnie na jachcie pracuje już 2 pracowników portowych, ale najważniejsze prace naprawcze będą realizowane przez Zespół Brzegowy Rejsu, którzy w najbliższych dniach ma przybyć z Polski. Jednym z podstawowych wyzwań będzie znalezienie w tym regionie odpowiedniego samojezdnego dźwigu zdolnego do wyjęcia jachtu z wody, co wymaga udźwigu co najmniej kilkanaście ton. Dopiero po wydobyciu jachtu z wody możliwe będzie dokładne oszacowanie zniszczeń.
Port i miasto Rio Gallegos jest stolicą Patagonii i należy do argentyńskiej prowincji Santa Cruz. Znane jest m.in. z tego że jest jednym z najbardziej wietrznych miast na ziemi, gdzie wiatry wiejące ok. 50 km./h są powszechne, a 100 km./h nie są wyjątkowe.
Kpt. Paszke uzyskał wszechstronną pomoc ze strony konsulatu przy Ambasadzie RP w Argentynie, pomimo oddalenia wszelkich polskich placówek od Rio Gallegos o kilka tysięcy km. Obecnie Roman Paszke jest bardzo zmęczony, ale w dobrym zdrowiu i po planowanym kilkugodzinnym odpoczynku i gorącym prysznicu – chce jak najszybciej rozpocząć prace przywracające jachtowi pełną sprawność morską. Bardzo dziękuje wszystkim za okazywaną życzliwość w tych trudnych chwilach. Jakiekolwiek decyzje dotyczące dalszych planów rejsu zostaną podjęte po przeanalizowaniu zniszczeń części podwodnej jachtu
Kapitan Roman Paszke, który płynął samotnie dookoła świata przerwał rejs po uszkodzeniu katamaranu.
Paszke urodził się 25 maja 1951 roku w Gdańsku. Jest absolwentem miejscowej Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu. Zasłynął m.in. udziałem na katamaranie "Polpharma-Warta" w The Race - regatach dookoła świata bez zawijania do portów, które odbyły się na powitanie trzeciego tysiąclecia. Start nastąpił 31 grudnia 2000 roku w Barcelonie. Wyścig ukończył na czwartym miejscu 10 kwietnia 2001 roku po 99 dniach.
>>>>>
No prosze ! To cieszy ! Przy okazji ile pomocy od ludzi ! A wiec ile DOBRA ! )))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 16:10, 15 Mar 2012 Temat postu: |
|
|
Ewelina Potocka
Gdyńska rodzina na Kilimandżaro
Niecały miesiąc temu gdyńska rodzina dokonała niezwykłego wyczynu. Trzy pokolenia Wagnerów wyruszyły w podróż do Afryki, która zakończyła się zdobyciem najwyższego szczytu Czarnego Kontynentu.
Środa, 22 lutego na zawsze zostanie w pamięci gdyńskiej rodziny Wagnerów. Senior rodu, 67-letni Maciej Wagner, wraz z córką Mają, synem Bartkiem, synową Agnieszką i wnuczkiem Mikołajem wyruszył do Afryki. Ich cel był jasny – zdobyć Uhuru, szczyt najwyższej góry Afryki – Kilimandżaro.
- Chcieliśmy państwu pokazać, że gdynianie też mogą podróżować, potrafią podróżować i spełniają swoje marzenia – mówiła Maja Wagner na konferencji prasowej w UM Gdyni.
Niestety, 12-letni podróżnik rozchorował się i na wysokości 3500 metrów razem z mamą Agnieszką musiał zrezygnować z dalszej wspinaczki.
Pozostała trójka wspinała się łącznie cztery dni.
- Było ciężko. Ostatni odcinek na szczyt zaczynaliśmy w śnieżycy. Byłem zdeterminowany, bo nie dość, że była śnieżyca, to równocześnie silny wiatr, a my musieliśmy iść 1000 metrów do góry. Wystartowaliśmy o 11 wieczorem, a doszliśmy o 6 rano. To był naprawdę wyczyn – wspominał Maciej Wagner.
Ostatecznie Kilimandżaro zdobyły dwa pokolenia – Maja Wagner, gdyńska radna i nauczycielka języka angielskiego, jej brat Bartek i tata Maciej, który nie ukrywa, że wycieczka i zdobycie szczytu było spełnieniem marzeń. Podróżnicy połączyli przyjemne z pożytecznym i promowali w Afryce Gdynię - odwiedzili szkołę masajską w Serengeti i wręczyli gdyńskie gadżety.
>>>>
No i barwo coz za piekne polaczenie dziedzin i pokolen ! Czekamy na jakies ksizki ? Najlepiej w odcinkach i kazde pokolenie napisze swoja ! :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 22:27, 07 Kwi 2012 Temat postu: |
|
|
Niezwykła wyprawa. Starym busem przez świat
Trzech mieszkańców Świdnicy chce przejechać starym busem Amerykę Północną. Wyprawa "Busem Przez Świat" ruszy za trzy miesiące. Podróżni chcą pokonać ponad 20 tys. km. W czasie akcji mają także promować Świdnicę.
Dwudziestoletni bus drogą morską zostanie przetransportowany do Nowego Jorku, natomiast ekipa w składzie: Karol Lewandowski, Krystian Laskowski i Wojciech Lewandowski wyrusza w drogę 5 lipca. Wyprawa ma zakończyć się po trzech miesiącach. Podróżnicy zawitają do Kanady, USA i Meksyku. To już czwarta wyprawa trzech świdniczan z projektu „Busem Przez Świat”. Starego busa przerobili na kolorowego podróżniczego kampera. Podróżnicy twierdzą, że auto, mimo kilku awarii, dzielnie znosi trudy podróży.
- W tym roku jesteśmy lepiej przygotowani do wyprawy. Wymieniliśmy oświetlenie na bardziej oszczędne, mamy drugi akumulator, zrobiliśmy wiele innych usprawnień, aby auto nie psuło się podczas długich tras – mówił Karol Lewandowski.
- Przykład ekipy "busiarzy" pokazuje, że warto realizować swoje pasje, nietypowe zainteresowania i ciekawe pomysły, choć czasem wydają się mało realne i trudne do osiągnięcia. Zawsze warto marzyć – uważa Monika Żmijewska z biura prezydenta Świdnicy Wojciecha Murdzka, który wyprawę objął honorowym patronatem.
Rozmawiając z członkami ekipy, prezydent Świdnicy wyraził żal, że sam nie może wziąć udziału w takiej wyprawie. - Już widzę tę przygodę. Bardzo żałuję, że nie mogę być jej uczestnikiem. Zapraszam jednak po powrocie na spotkania ze świdnicką młodzieżą, podczas których podzielicie się swoją pasją i opowiecie o tym ciekawym projekcie – mówił Murdzek.
W trakcie podróży busiarze zamierzają promować Świdnicę i zachęcać napotkanych ludzi do odwiedzenia tego dolnośląskiego miasta. Po powrocie chcą zorganizować festiwal podróżniczy. - Będzie to doskonała okazja do zachęcenia młodych świdniczan do realizacji swoich pasji i zainteresowań. Może okaże się, że dla kogoś będzie to impuls do działania, do zastanowienia się, że czasami wystarczy trochę wysiłku i spełnienie marzeń jest w zasięgu każdego z nas – mówił prezydent, który życzył podróżnikom udanej, pełnej wrażeń i dobrych doświadczeń wyprawy.
>>>>
No i prosze kolejni ktorzy wkraczaja na droge podrozy i przygody ! :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:16, 03 Lip 2012 Temat postu: |
|
|
Marek Lis / Miesięcznik ZNAK
Z perspektywy Innego
O wojnach burskich, krwawo stłumionych przez Anglików, mówi się, że były pierwszymi wojnami wyzwoleńczymi w Afryce. Burowie zostali podbici, dzieląc los Hindusów, Arabów czy Zulusów. To dlatego podczas II wojny światowej popierali Niemców, walczących przeciwko Anglikom. Ci, których zniewoliliśmy, mogą nam służyć, ale nie oczekujmy, że będą podzielać nasz sposób myślenia.
>>>>>
Caly III swiat bezmyslnie kibicowal Hitlerowi bo bil ich panow . Glupota ale takie sa fakty . Bylo zapotrzebowanie na kogos kto dowali kolonizatorom . I Hitler sie znalazl ...
A co do Burow czyli Afrykanerow mowiac scisle bo tak ten jezyk sie nazywa to maja pecha bo dzis zrobili z nich rasistow a przeciez byli to bojownicy o wolnosc bestialsko zniszczeni przez imperium !
Na którym z odwiedzanych przez Pana kontynentów czas płynie najwolniej?
Wojciech Jagielski: W Azji do niedawna płynął zdecydowanie wolniej niż w Afryce, ale i tam wszystko przyspiesza i dziś nie ma już takich krajów jak Afganistan lat 90. Najszybciej czas nadal płynie w Europie, choć różnica jest coraz mniejsza. W Afryce gwałtownie przybywa ludności miejskiej, a w aglomeracjach tempo życia jest równie wariackie jak na Zachodzie. Mam wrażenie, że czas płynie wolniej tam, gdzie jest przestrzeń. Na przykład w Republice Południowej Afryki, mimo że spośród państw afrykańskich najbardziej przypomina ona Zachód.
>>>>
Tak zapomnijcie o dzikiej Afryce gdzie Murzyni wyleguja sie wsrod zyraf sloni na trawie . Nie ma czegos takiego od dawna ! Komorka ba LODÓWKA to tam standard na przyklad w sklepach i barach ...
W Wypalaniu traw odnotowuje Pan, że w południowoafrykańskim miasteczku Ventersdorp zegary na wieżach kościelnych zatrzymały się dawno temu. Czas stanął w miejscu. Rzeczywiście, chwilami trudno odgadnąć, jak odległe są opisywane wydarzenia. Prawie nie przywołuje Pan dat.
Staram się nie używać dat w książkach. Jeśli już, zapisuję je słownie. Uważam, że cyfry sprowadzają opowieść do konkretu, relacji z wydarzenia, a tego starałem się unikać już w reportażu gazetowym. Ale opowieść o teraźniejszości musi sięgać do przeszłości. W Ventersdorpie wojny burskie sprzed 100 lat są teraźniejszością. Stosunek mieszkańców do nielicznych tu Anglików jest ich bezpośrednim przełożeniem. To się nie skończyło, jest żywe, tkwi w ich głowach i pamięci.
Który z bohaterów książki jest zatem bliższy prawdy: Raymond Boardman, mówiący: "wszystko wokół się zmienia, my też musimy się zmienić", czy Douglas Wright, którego zdaniem "to tylko ludzie się przenoszą, ale tak naprawdę nic się nie zmienia"?
Obaj mówią prawdę, ale Douglas Wright jest bliższy tamtemu społeczeństwu. Raymond Boardman jest przedstawicielem nielicznej grupy białych idealistów, marzycieli, którzy w ostatnich latach mieli niewiele do powiedzenia. W takim kraju jak Transwal i takim miasteczku jak Ventersdorp biali nie chcieli upadku apartheidu. Nadal żyją zatrzymani w roku 1992. Wiedzą, że jest rok 2012, i chętnie mówią, ile rzeczy się pogorszyło, ale generalnie rzecz biorąc, powtarzają, że nic się nie zmieniło – wciąż są królami w miasteczku.
Biali zaakceptowali zmiany po 1994 r. ze strachu, że transformacji systemu będą towarzyszyć wojna, rzezie i pogromy. Tamtejsi historycy uważają, że dążąca do konfliktu skrajnie prawicowa frakcja Eugene’a Terre’Blanche’a była całkowicie zinfiltrowana przez południowoafrykańskie służby bezpieczeństwa. Sprawdzano w tym środowisku, czy wojnę można wygrać. Terre’Blanche nie liczył na to, że wywoła powstanie, farmerzy chwycą za dubeltówki i pokonają czarnych, ale że biała armia i policja przejdą na jego stronę, gdy farmerzy zaczną ginąć. Tak się nie stało, bo przywódcy służb bezpieczeństwa najwyraźniej uznali, że porozumienie z czarnymi będzie dla białych korzystniejsze. Stojącym na straży apartheidu rzeczywiście nic złego się nie stało. Transformacji towarzyszyły umowy, dzięki którym m.in. oficerowie, torturujący w przeszłości czarnych partyzantów, odchodzili z fantastycznymi emeryturami.
>>>> To akuarat dobre nie bylo ...
W wywiadzie, który przeprowadził Pan z Ryszardem Kapuścińskim w 1993 r., czyli w czasie gdy zaczął Pan jeździć do RPA, Kapuściński omówił trzy scenariusze możliwego w tym kraju rozwoju sytuacji politycznej: zimbabweński ("typowa droga afrykańska" – pojawia się nowa biurokracja i korupcja), jugosłowiański (bardzo pesymistyczny – uwolnienie żywiołu szowinizmu) i niemiecki (pokojowe połączenie w jeden organizm występujących tam elementów Pierwszego i Trzeciego Świata). Kapuściński wierzył, że zwycięży trzeci wariant.
Scenariusz niemiecki w praktyce oznaczał, że czarni przejmują władzę, a biali oddają swoje bogactwo, by zintegrować dwie Afryki. To okazało się naiwną wiarą. Przepaść, jaka dzieliła RFN i NRD, to nic w porównaniu z różnicami między białą dzielnicą Sandton, przypominającą nowojorski Manhattan, a bantustanami, które w niczym nie różniły się od Konga i Somalii. Kto miał to opłacić? Niemcy wschodni i zachodni różnili się, ale łączył ich kolor skóry, język, historia. Czarni – Zulusi, Xhosa, Tswana, Tsonga i inne grupy – nigdy nie byli jedną wspólnotą. Konflikty były nieuniknione. Jedyny realny scenariusz dla RPA to był wariant zimbabweński: czarni przejmują władzę i część bogactwa, ale ponieważ brak im wykształcenia i doświadczenia, wszystkim zarządza państwo, a więc wzrasta korupcja, która była zresztą i za apartheidu. To musiał być ten model, bo wszystkie czynniki patologiczne były od początku obecne.
Różnica między RPA a Zimbabwe polega na tym, że w Zimbabwe wciąż rządzi prezydent, który zdobył władzę w 1980 r. W RPA jest jedna partia dominująca, która w najbliższym czasie nie odda władzy, ale są w niej tak silne tarcia frakcyjne, że regularnie dochodzi do przetasowań. Bo w RPA żaden lud nie dominuje nad innymi. Każdy eksperyment narzucenia kontroli pozostałym zakończy się katastrofą. Ostatnią próbą był przecież apartheid.
Najszybciej czas nadal płynie w Europie, choć różnica jest coraz mniejsza. W Afryce gwałtownie przybywa ludności miejskiej, a w aglomeracjach tempo życia jest równie wariackie jak na Zachodzie. Mam wrażenie, że czas płynie wolniej tam, gdzie jest przestrzeń.
Wariantu niemieckiego dla Południowej Afryki chciał Zachód: prezydenta Nelsona Mandeli, liberalnej gospodarki i spektakularnego sukcesu projektu Rainbow Nation. Ale to państwo nie dorosło do "tęczowego narodu": nie można się zjednoczyć i pojednać, dopóki nie rozliczy się krzywd. Koncepcja Komisji Prawdy była jak z bajki: grzesznicy publicznie biją się w piersi, wyznają winy i błagają o przebaczenie, a pokrzywdzeni mówią: "przebaczam ci, idź z Bogiem". Tylko liberałowie i socjaliści w Paryżu, Londynie i Waszyngtonie Billa Clintona mogli takie rzeczy wymyślić. Mandela w to wierzył, bo był idealistą, ale nikt inny nie dorósłby do tej roli. Polska też miała taka być: Solidarność i Lech Wałęsa w otoczeniu intelektualistów razem maszerują przez Krakowskie Przedmieście, by obalić pomnik Dzierżyńskiego, i rządzą długo i szczęśliwie. To było wyobrażenie Zachodu o wymarzonym dla niego świecie.
Dzisiaj odtworzenie tej atmosfery światowego hurraoptymizmu jest szalenie trudne.
A nawet niemożliwe. To był początek lat 90., koniec zimnej wojny, "koniec historii", wiara, że ustaną wszystkie konflikty, ludzkość pojedna się i przetopi broń. Erupcja naiwnego optymizmu wynikała z cudu, który nastąpił. Obawiano się, że upadek ZSRR będzie równoznaczny z wybuchem III wojny światowej i użyciem broni atomowej na masową skalę.A trzeba jeszcze pamiętać o obecnym w mentalności amerykańskich polityków schemacie dobrych szeryfów w białych kapeluszach i złoczyńców w kapeluszach czarnych. Polityczne życie z początku lat 90. wydawało się takim westernem, w którym John Wayne wygrywa, samemu nie będąc nawet draśniętym.A co więcej, złoczyńca nie ginął, tylko nawracał się na dobro.
W tak pojmowanej historii nie tylko pojednanie jest szybkie, łatwe i przyjemne, ale nie ma też miejsca na problemy ekonomiczne. Tymczasem upadek apartheidu był silnie związany z jego nieopłacalnością.
Tak, apartheid nadal by funkcjonował, gdyby starczyło pieniędzy na opłacenie całej hordy szpiclów, policjantów, sędziów. Ale kłopoty finansowe wymuszają zmiany.
Do tego dochodzi międzynarodowa sytuacja polityczna – apartheid mógł się utrzymać tylko w świecie podzielonym na komunistyczny Wschód i demokratyczny Zachód. Ekonomia jest ważna, ale śmierć apartheidu została przesądzona w 1989 r., kiedy USA, ZSRR i Kuba dogadały się w sprawie niepodległości Namibii. Gdyby Związek Radziecki nie upadł, apartheid trwałby pewnie jeszcze 15–20 lat. Jeśli w tym czasie Nelson Mandela by umarł, kto wie, może wariant zimbabweński byłby już niemożliwy, wybuchłaby wojna. Dlatego wielkością prezydenta Pietera W. Bothy było wypuszczenie Mandeli z więzienia w ostatnim możliwym momencie. Jeśli któryś z białych polityków w RPA zasługiwał na miano wizjonera, to Botha, a nie Frederik Willem de Klerk. Podzielenie Pokojowej Nagrody Nobla między de Klerka i Mandelę – karła i giganta – jest chichotem historii.
RPA nie powiela typowego dla większości państw afrykańskich schematu: odzyskanie niepodległości, przejęcie władzy przez ludność rdzenną, wycofanie się kolonizatorów. Biała ludność jest tam u siebie. Ale wojny burskie są częścią historii europejskiej. To rodzi pokusę, by myśleć o Burach jak o Europejczykach, a nie jedynym białym plemieniu Afryki. Otrzeźwienie przynoszą fragmenty książki o ich fascynacji Hitlerem i teologiczne uzasadnienie apartheidu.
To są Europejczycy, którzy pojawili się w Afryce, ale o tym, jacy są, decyduje czas ich przybycia. Nazwiska Burów ciągle się powtarzają, bo to są potomkowie tych samych przybyszów, głównie z jednej fali emigracyjnej z XVII w. Nie było kolejnych z Holandii czy Francji. Z Europą mają tyle wspólnego, ile z niej wtedy przywieźli, m.in. pamięć o prześladowaniach religijnych.
Przodek Eugene’a Terre’Blanche’a, Étienne z francuskiego Tulonu, uciekł na południe Afryki z innymi hugenotami prześladowanymi w Europie.
A także z mentalnością i religią pionierów-osadników. Nie mam żadnych wątpliwości, że jako jedyni biali na Czarnym Lądzie musieli przejąć koncepcję narodu wybranego. Potwierdzenie teorii o niemieszaniu ras – gdyby Bóg chciał, żebyśmy byli tacy sami, to by nas takimi stworzył – znaleźli w Biblii. Wszystko w niej jest, jeśli poszuka się z odpowiednią determinacją i dosłownie wyinterpretuje: że czarni są źli, bo to poganie, którzy nie znają Boga. Wiara, podkreślając wyjątkowość Burów, dawała im tożsamość.
Przytaczane w książce poglądy pastora Armanda van Zyla z Afrykanerskiego Kościoła Protestanckiego czyta się z rosnącym przerażeniem. Są całkiem przekonujące, wydają się niegroźne i moralna intuicja niepostrzeżenie się wyłącza.
Jeszcze bardziej przekonujący był Carel Boshoff, jeden z duchowych ojców idei apartheidu. Tłumaczył mi, że to był jedyny sprawiedliwy porządek, który zapewniał przetrwanie Burów jako narodu. Tyle że został wykoślawiony z powodu ich zachłanności. Boshoff założył miasteczko Orania, w którym wszyscy Afrykanerzy są mile widziani, ale jako nianiek, ogrodników, kierowców nie mogą zatrudniać czarnych. Muszą albo te prace wykonywać sami, albo zatrudniać sąsiadów.A w RPA Burowie niby chcieli żyć oddzielnie, ale do pracy wykorzystywali czarnych. System działałby bez zarzutu, gdyby potrafili się samoograniczyć, ale z powodu pazerności stali się zależni.
A fascynacja Hitlerem? W Europie na początku XXI w. jest synonimem zła.
To nasza błędna perspektywa. Patrzymy na białych w Afryce i myślimy, że to nasi bracia Europejczycy. Ale to są przecież ci sami bracia Europejczycy, którym wypowiedzieliśmy wojnę, gdy chcieli ogłosić niepodległość. O wojnach burskich – krwawo, bezwzględnie stłumionych przez Anglików – mówi się, że były pierwszymi wojnami wyzwoleńczymi w Afryce. Burowie podzielili los Hindusów, Arabów czy Zulusów – zostali podbici, skolonizowani. Tyle, że są biali. Gdyby Amerykanie nie zdobyli niepodległości w XVIII w., lecz pozostali brytyjską kolonią, to kto wie, czy w chwili wybuchu II wojny światowej biali w Stanach Zjednoczonych, w Teksasie (mający swoich niewolników jak Burowie w RPA) nie poparliby Hitlera przeciwko Wielkiej Brytanii, która nie chciała im tej niepodległości przyznać? Mahatma Gandhi był przeciwko wojnie, a nie za Wielką Brytanią, ale już Subhas Czandra Bose, inny niepodległościowy przywódca, popierał Hitlera, który walczył z Anglikami. Czeczeni popierali Hitlera nie dlatego, że był faszystą, tylko dlatego, że walczył ze Stalinem. Ci, których zniewoliliśmy, mogą nam służyć, ale nie oczekujmy, że będą podzielać nasz sposób myślenia. Burowie popierali Niemców, bo ci jako jedyni w Europie upomnieli się o nich, gdy przegrywali z Anglikami.
>>>>
My Polacy ich nie niwolilismy ...
A jednak ciarki przechodzą po plecach na widok flagi Afrykanerskiego Ruchu Oporu: 3 czarne siódemki w białym kole na czerwonym tle. Skojarzenia z III Rzeszą są jednoznaczne.
To wygląda jak swastyka, choć nią nie jest. Pierwszy raz zobaczyłem tę flagę w 1993 r. na wiecu Afrykanerskiego Ruchu Oporu (czyli AWB), na który pojechałem, bo przeczytałem, że Janusz Waluś, zabójca Chrisa Haniego, przychodził na wiece i podobno nawet był członkiem AWB. Oniemiałem – wśród faszystowskich flag przemawiał Terre’Blanche. To ten sam typ trybuna ludowego, co Hitler i Mussolini – z takim głosem, gestykulacją – a w dodatku poeta. Na YouTube są dwa filmy z jego przemówieniami. W tym czasie inny przywódca związany z AWB, Koos Vermeulen, usłyszał, że jestem rodakiem Walusia, uznał, że muszę podzielać jego poglądy na świat, i zaprosił mnie na imprezę: "Przyjdź w przyszłym tygodniu, będziemy mieli święto". Pytam, jakie, a on na to: "urodziny Hitlera". I w ten sposób byłem gościem na urodzinach Hitlera. Gdy pierwszy raz to wszystko zobaczyłem, pomyślałem, że mam do czynienia z jakąś mutacją neonazistów. Czym tak naprawdę był AWB, dowiedziałem się, zbierając materiał do tej książki. Nie był organizacją faszystowską, lecz nacjonalistyczną. Trzeba spróbować spojrzeć na to wszystko z ich perspektywy. Wszelkie relacje nabierają wtedy zupełnie innego znaczenia. Mówimy o II wojnie światowej, ale czy dla mieszkańców Rodezji to była wojna "światowa"?A dla Ameryki Południowej? To była wojna Zachodu, białych.
Niemal wyłącznie północnej półkuli.
Ale południowej już nie. Nie wspominając o "światowości" I wojny. To już niemal wyłącznie była wojna Europy. Ale ponieważ uważamy się za najważniejszych, to i nasze wojny nazywamy światowymi. Tzw. wojna przeciwko terroryzmowi to jest dopiero pierwsza wojna, która naprawdę zasługuje na miano światowej, bo obejmuje absolutnie cały glob. Ale jej nie nazywamy III wojną światową.
Zachodnia perspektywa często ujawnia się też w pisarstwie poświęconym Afryce. W Polsce wciąż silne są dwa skrajne nurty: literatura podróżnicza, rozrywkowa oraz niestroniący od okrucieństwa reportaż polityczny. Jak radzą sobie z tym zachodni autorzy? Po czyją literaturę o tematyce afrykańskiej najchętniej Pan sięga?
O Afryce najbardziej lubię czytać książki brytyjskich dziennikarzy. Francuzi wciąż mają misję cywilizacyjną i popadają w straszną egzaltację. Nadal próbują "ewoluować" Afrykę przez edukację i zaszczepianie europejskich wartości. Koncepcja évolué jest żywa w całej frankofońskiej części kontynentu. Brytyjczycy takiego podejścia nie mają. Amerykanie nie rozumieją Afryki, tak jak Europejczycy. Ich perspektywa jest zupełnie inna: koncentrują się na sprawach spektakularnych, ale nie dotykają istoty problemu. Piszą o skorumpowanych ministrach i o tym, jakie to paskudne, ale nawet się nie zastanowią nad źródłami korupcji. Piszą o prześladowaniach kobiet w Somalii, o ich przymusowym obrzezaniu, ale do głowy im nie przyjdzie zapytać o przyczynę. Niedawno rozmawiałem o indyjskim obyczaju sati: gdy umierał mąż, żona musiała spłonąć na stosie razem z nim. I że to było okrutne. Ale w tamtejszej kulturze, jeśli kobieta uniknęła tego losu, to czekała ją powolna śmierć żebraczki na ulicy. Bo wdowa nie miała już nic: nikt by jej nie wziął do pracy, nie zainteresował się nią. Więc albo gwałtowna, prawie natychmiastowa śmierć na stosie, albo umieranie przez następne 20 lat. Ten zwyczaj nie został wymyślony, żeby pastwić się nad kobietami, ale Amerykanie się nad tym nie zastanawiają.
>>>> Mimo wszystko trudno sie zachwycac na tym ,,wspanialym'' rozwiazaniem problemu wdow ... To bylo bestialstwo . Wynikle ze braku chrzescijansywa ...
A literatura afrykańska? Czy jest literatura Czarnej Afryki, którą szczególnie Pan lubi?
Nigeryjską. Bardzo cenię pisarzy nigeryjskich, przy czym oni pochodzą z Nigerii, ale przeważnie od wielu lat mieszkają w USA lub Wielkiej Brytanii. Książkę Bestie znikąd (w Polsce wydało ją Wydawnictwo Literackie) Uzodinmy Iweali przeczytałem, gdy myślałem jeszcze, że Nocnych wędrowców napiszę o dzieciach-żołnierzach. Po lekturze zrezygnowałem z tematu. Byłem zresztą przekonany, że to wspomnienia dzieciaka-żołnierza i dopiero później dowiedziałem, że to była debiutancka powieść młodego Nigeryjczyka z Ameryki, syna nigeryjskiej minister finansów pani Ngozi Okonjo-Iweali.
Zdaniem Johna Maxwella Coetzee’ego różnica między opowieściami białych i czarnych to różnica między kulturą języka pisanego i mówionego.
Pojechałem kiedyś z dziennikarzem z Johannesburga, Zulusem, do prowincji KwaZulu-Natal zrobić wywiad z ich przywódcą, Mangosuthu Buthelezim. Później wódz wioski, z której ten dziennikarz pochodził, opowiedział mi fantastyczne historie o Zulusach. Gdy wracaliśmy, podziękowałem koledze, a on mi powiada na to, że szkoda, iż nie znam zuluskiego, bo wtedy dopiero byłbym pod wrażeniem. Zacząłem się zastanawiać, czy ten wódz jakichś bzdur mi nie naopowiadał po angielsku? "Nie" – odparł dziennikarz. "Ale w zuluskim inaczej to wszystko brzmi". Jeśli się chce poznać historie Afrykanów, należałoby dobrze poznać ich mowę. To jest ich sposób ekspresji, a nie angielski – obcy język do komunikacji z białymi, w którym o pewnych rzeczach w ogóle się nie mówi. I nie jest to nawet suahili, język co prawda afrykański, ale sztuczny. O wierzeniach można usłyszeć tylko w języku lokalnym.
>>>> Istotnie polski bylby o niebo lepszy !
Chciałbym kiedyś napisać książkę o królu Suazi. Jest taki zwyczaj, że zanim pojawi się publicznie, zapowiadają go heroldzi – śpiewem, krzykiem, takim rapowaniem: "zaraz nadejdzie", "wielki jak słoń", "bójcie się wszyscy", "teraz to się przekonacie" itd. Myślałem, że to element dworskiego ceremoniału, ale podobnie było przed wiecami Mandeli. Nie zrozumie się tego, nie znając języka, bo nawet jeśli to przetłumaczyć, nie odda się intonacji, estetyki głosu. Nie wiem, jak należałoby opisać to w książce. Kultura przekazu głosem jest niezwykła. Coetzee ma absolutną rację.
WOJCIECH JAGIELSKI – dziennikarz, korespondent, pisarz i publicysta. Zajmuje się problematyką Afryki, Azji Środkowej, Kaukazu i Zakaukazia. Wieloletni obserwator konfliktów zbrojnych w Afganistanie, Tadżykistanie i Czeczenii. W 2009 r. otrzymał Odznakę Honorową "Bene Merito" w uznaniu za wartościowe i odważne prezentowanie problematyki międzynarodowej.
>>>>
Otoz i widzimy jakie s aludy i narody i jaka zbrodnia jest multi-kulti ktore mialoby zrobic z nich jeden globalny lud rasy szarej...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 18:31, 08 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
Kuba Strzyczkowski przygotowuje się do samotnego rejsu
Dziennikarz radiowej Trójki Kuba Strzyczkowski przygotowuje się do samotnego rejsu przez Ocean Atlantycki. Popularny prezenter chce w ten sposób uczcić 50-lecie Programu Trzeciego Polskiego Radia. Wyprawa rozpocznie się w listopadzie.
Trasa rejsu będzie przebiegać od Lizbony przez Wyspy Kanaryjskie na Karaiby. Przygotowania do wyprawy znanego dziennikarza przebiegają w kilku etapach. Oficjalne kwalifikacje odbędą się podczas wyścigu żeglarzy samotników "Regaty Poloneza" po Bałtyku w dniach 14-18 sierpnia.
Na trasę Świnoujście - Christianso - Świnoujście dziennikarz wyruszy na specjalnie przygotowanym jachcie typu Delphia 40.3 o imieniu "Delphia - Trójka".
Drugi etap, jeszcze w towarzystwie załogi i mediów, rozpocznie się u wybrzeżu Europy z końcem października, a trzeci, najważniejszy dla Kuby Strzyczkowskiego, to samotny rejs "Szlakiem Kolumba" w kierunku Małych Antyli na Wyspach Karaibskich, w listopadzie i grudniu 2012 roku.
>>>>
O no prosze ! Kto by sie spodziewal :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 17:40, 03 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
Polak rusza w podróż motocyklem dookoła świata
Za sobą ma już motocyklową podróż nad jezioro Bajkał. Teraz chce podjąć się większego wyzwania. Maciej Abramczyk na motocyklu z 1942 roku chce objechać całą kulę ziemską.
Miłośnik motocykli i podróżowania, dokładnie zaplanował trasę, w którą chce wyruszyć pod koniec maja. Wcześniej musi uzbierać pełny budżet wyprawy, który sięga około 120 tysięcy złotych.
Zabytkowy motocykl trafił najpierw do Związku Radzieckiego dzięki amerykańskiej pożyczce. Stamtąd wraz polską armią trafił na teren naszego kraju, a na początku lat 70-tych w ręce Macieja Abramczyka.
Motocyklista i maszyna mają już za sobą długie podróże, w tym jedną nad syberyjskie jezioro Bajkał w 2012 roku. Motocykl przejechał wówczas około 11 tysięcy kilometrów.
Maciej Abramczyk w podróż dookoła świata chce wyruszyć pod koniec maja tego roku. Wyprawa może potrwać około 4 miesięcy.
...
Kolejny podroznik !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 16:08, 23 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
"Chrześcijańska szkoła pod żaglami" wyrusza w rejs
W poniedziałek rozpoczyna się trzydniowy rejs po Bałtyku na 15-lecie Chrześcijańskiej Szkoły pod Żaglami, która działa w Sośnie na Kujawach i Pomorzu - informuje Radio PiK.
Około 20 młodych żeglarzy wyrusza w poniedziałek w morski rejs. Dla wielu z nich będzie to prawdziwa przygoda życia i próba charakteru. Ksiądz prałat Andrzej Jaskóła, prezes Chrześcijańskiej Szkoły pod Żaglami mówi, że taki rejs uczy pokory, współpracy i szacunku wobec drugiego człowieka.
Załoga wyrusza spod Żurawia w Gdańsku.
...
Brawo to tez wyprawa . Blisko ale jednak .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 16:59, 30 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
"Rzeczpospolita": Jacek Pałkiewicz bez polskich orderów
Znany polski podróżnik Jacek Pałkiewicz poważnie rozważa zrzeczenie się polskiego obywatelstwa - czytamy w "Rzeczpospolitej". Sprawa ma związek z trzema odrzuconymi wnioskami o przyznanie Pałkiewiczowi Złotego Krzyża Zasługi i Orderu Odrodzenia Polski.
Mimo trzech wniosków podróżnik nie będzie odznaczony. "Rzeczpospolita" nieoficjalnie dowiedziała się, że to dlatego, iż "szkolił specnaz".
- Po tym wszystkim, co zrobiłem dla mojego kraju, pomówienia schizofrenicznych rusofobów z wysokiego organu kolegialnego, ich chorobliwa nienawiść do wszystkiego co rosyjskie, są poniżeniem nie tylko dla mnie, ale może przede wszystkim dla Rzeczypospolitej - mówi w rozmowie z "Rz" Pałkiewicz i dodaje, że po tym wszystkim na poważnie rozważa zrzeczenie się polskiego obywatelstwa.
Na początku listopada Jacek Pałkiewicz dostał Order Zasługi Republiki Włoskiej – najwyższe odznaczenie tego kraju przyznawane wybitnym osobistościom. Dziesięć lat wcześniej dostał we Włoszech podobne odznaczenie, a w 2010 r. papież Benedykt XVI przyznał mu prestiżowy krzyż Pro Ecclesia et Pontifice (Dla Kościoła i Papieża).
Tymczasem w Polsce jako pierwszy odrzucono wniosek marszałka województwa warmińsko-mazurskiego Jacka Protasa o odznaczenie podróżnika Złotym Krzyżem zasługi. Potem dwukrotnie odrzucano też wnioski o uhonorowanie Pałkiewicza Orderem Odrodzenia Polski.
- Jest mi po ludzku przykro - mówi Pałkiewicz. - Ale nie przywiązuje do tego większej wagi. Już dziesięć lat temu, gdy brałem udział w rządowych misjach w Iraku, obiecywano mi, jeśli wrócę, wysokie odznaczenia państwowe, a potem o tym zapomniano - dodaje.
...
Prymitywne urzedowe chamy ! Toz w Rosji dawno by dostal !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 16:58, 29 Kwi 2014 Temat postu: |
|
|
Maria Wiernikowska - "Widziałam. Opowieści wojenne"
Maria Wiernikowska relacjonowała najgroźniejsze konflikty, m.in. z rozpadającego się z hukiem Związku Radzieckiego, Jugosławii, Iraku czy Afganistanu. Nie lubi jednak, gdy mówi się o niej "korespondentka wojenna" - jej opowieści są bowiem nie tyle o wojnie, co o życiu toczącym się w jej cieniu.
Tą książką, która dotyka trudnych, nadal bolesnych wspomnień z wojen lat 90., Maria Wiernikowska stawia przed czytelnikiem niełatwe pytania. Takie, które na co dzień skłonni jesteśmy odsuwać od siebie jak najdalej: dlaczego tak łatwo szafujemy życiem swoim i innych? Poddajemy się romantycznej wizji walki do końca? Idealizujemy wojnę?
Refleksje wracają, jak wracają podszyte niezrozumieniem, nienawiścią, pogardą dla drugiego spory. Czasem - spory nierozwiązywalne.
Autorka stara się wyważyć racje stron, choć czasem trudno jej powściągnąć emocje, gdy przed oczami ma obrazy piekła. Bo piekło, mimo upływu lat, ma się dobrze. Zmieniają się tylko jego granice. Jak teraz na Ukrainie.
Maria Wiernikowska
Karierę rozpoczęła w roku 1982 w Radio France International, jednocześnie współpracując z BBC. Po 1989 roku wróciła do Polski, wiążąc się z Polskim Radiem, potem Radiem Zet i Gazetą Wyborczą. Przez wiele lat była korespondentką Telewizji Polskiej. Relacjonowała konflikty zbrojne, m.in. w Afganistanie, na terenie byłej Jugosławii i w Czeczenii, a także klęski żywiołowe np. powódź tysiąclecia, która dotknęła Polskę w 1997 roku. Laureatka wielu nagród m.in. Kryształowego Zwierciadła, Wiktora oraz nagrody im. Dariusza Fikusa. Autorka książki "Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela" (Wydawnictwo Zwierciadło 2013).
Książka ukaże się 30 kwietnia nakładem Wydawnictwa Zwierciadło.
...
Tak tez podrozowanie tylko przez Drogi Krzyżowe .
A sama autorke to nawet raz widzialem w Lodzi to chyba ten cykl krecili o podrozach po polskiej prowincji
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 14:43, 06 Kwi 2015 Temat postu: |
|
|
Wkrótce otwarcie wystawy "Rapa Nui – wyspa posągów"
Wystawa "Rapa Nui – Wyspa Posągów", na której prezentowane będą fotografie z podróży Marka Fiedlera i Marka Oliwiera Fiedlera na Wyspę Wielkanocną otwarta zostanie 9 kwietnia w Galerii w Dworku w Kutnie. To kolejna ekspozycja z cyklu wystaw zdjęć znanych podróżników.
Jak poinformował Adam Zatoński z Muzeum Regionalnego w Kutnie ekspozycja składać się będzie z ponad 30 wielkoformatowych tablic, na których obok zdjęć pojawią się informacje o fotografowanych miejscach. Otwarciu wystawy ma towarzyszyć projekcja filmu z wyprawy na Wyspę Wielkanocną.
Muzeum przypomina, że Rapa Nui (polinezyjska nazwa wyspy) światową sławę zdobyła dzięki posągom moai - pomnikom poświęconym zmarłym wodzom. Tubylcy wierzyli, że ich przywódcy władają nadprzyrodzoną mocą mana. Ta dobroczynna siła nie ginęła, gdy wódz umierał. Trzeba było tylko wyrzeźbić posąg, w którym skupiała się mana zmarłego. Zwrócone obliczem w stronę wnętrza wyspy były one strażnikami ziemi swego rodu.
Jak przekonują organizatorzy ekspozycji "autorzy wystawy starali się, żeby niesamowita magia tego miejsca przetrwała także na fotografiach".
Autorami zdjęć są syn i wnuk znanego podróżnika i pisarza Arkadego Fiedlera (1894-1985). Odbył on 30 wypraw, napisał 32 książki wydane w 23 językach i przeszło 10-milionowym nakładzie. Wśród nich są m.in. "Dywizjon 303", "Ryby śpiewają w Ukajali", "Orinoko", "Kanada pachnąca żywicą".
Wystawa w Galerii w Dworku prezentowana będzie do 30 kwietnia tego roku.
"Rapa Nui – wyspa posągów" to kolejna ekspozycja prezentowana w kutnowskiej galerii z cyklu wystaw zdjęć znanych podróżników. Ostatnio można było oglądać fotografie Ryszarda Czajkowskiego z jego wyprawy do Indii.
...
Naprawde Tajemnicza Wyspa !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 19:01, 25 Lip 2015 Temat postu: |
|
|
W 400 dni dookoła świata. Państwo Łopacińscy z Torunia rzucili pracę i odbyli podróż życia
25 lipca 2015, 11:15
Państwo Łopacińscy z Torunia rzucili pracę i wraz z dwójką dzieci wyruszyli w podróż dookoła świata. Wyprawa trwała 400 dni. Podróżnicy pokonali 114 tys. kilometrów i odwiedzili kilkadziesiąt państw. Już mają pomysł na kolejną podróż.
Łopacińscy nocowali w namiotach, u przypadkowo poznanych osób, albo na… wulkanie. Zdobyli Kilimandżaro, wędrowali po lodowcu, byli na safari i widzieli na własne oczy wieloryba. Podróżowali autostopem, autobusami, no i samolotem – ale tylko wtedy, gdy musieli przenieść się na inny kontynent.
Ledwo zdążyli wrócić, a już planują kolejne podróże - ich największym marzeniem jest wyprawa na Antarktydę.
...
Proszę bardzo!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 18:18, 09 Mar 2016 Temat postu: |
|
|
Rodzina z Torunia nominowana do Kolosów
Mikołaj Podolski
Dziennikarz Onetu
Rodzina z Torunia nominowana do Kolosów - lopacinskichswiat.pl
Toruńska rodzina Łopacińskich przemierzyła cały świat, a teraz ma szansę na najbardziej prestiżową nagrodę podróżniczą. Znalazła się w gronie nominowanych do Kolosów, które zostaną przyznane w najbliższy weekend.
Eliza i Wojciech Łopacińscy wybrali się w podróż wspólnie z dziećmi: Łucją i Wojtkiem. Przez ponad rok przemierzyli 114 tys. km i ani razu nie spali w hotelu. Korzystali z gościnności mieszkańców 40 krajów, a w zamian Łucja i Wojtek opowiadali w szkołach o Polsce i Toruniu.
- Nie spodziewaliśmy się tej nominacji. Traktujemy ją jako zwieńczenie naszej podróży. To fantastyczna wiadomość - cieszy się w rozmowie z Onetem Eliza Łopacińska. - Wzięliśmy na wyprawę dzieci i polecam to robić każdemu, obojętnie który kraj chce zwiedzić. Takie podróże bardzo łączą rodzinę. Dzieci zbliżyły się do nas, a my do nich. Poznaliśmy się od nowa, swoje słabości, wspieraliśmy się wzajemnie. Wiemy, że możemy na siebie liczyć. Jesteśmy teraz bardziej otwarci na siebie, łatwiej nam rozmawiać. I muszę podkreślić, że podróżowanie z dziećmi nie jest wcale trudne. Równie dużo niebezpieczeństw czeka na nie na podwórku.
Łopacińscy przemierzyli 5 kontynentów. Podróż zaczęli w czerwcu 2014 r. od Gwatemali, a skończyli na Chinach. W Toruniu nie było ich ponad rok. W tym czasie niekiedy nocowali pod namiotami i w parafiach, ale zdarzało im się trafiać na rodziny, które zapraszały ich do swoich domów.
- Przed tą wyprawą byłam miłośniczką Indii. W przeszłości trzykrotnie odbywałam samotne podróże po tym kraju - mówi Eliza Łopacińska. - Ale w trakcie naszej wycieczki zmieniłam swój stosunek do Ameryki Południowej. Przekonaliśmy się, że świat jest niesamowicie otwarty i wszędzie żyją ludzie z takimi samymi problemami jak w Polsce. Może żyją trochę biedniej, ale mają bardzo dobre serca. A sama Ameryka Południowa jest piękna, zielona. Jestem zakochana w tym kontynencie.
Rodzina toruńskich podróżników planuje już kolejną wyprawę. Jej celem najprawdopodobniej będzie niezwiedzona jeszcze Australia oraz Indonezja.
Kolosy to nazwa pierwszych polskich nagród za dokonania eksploracyjne. Są przyznawane podróżnikom od 2000 r., podczas corocznych Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów. W tym roku zaplanowano je na 11-13 marca. Nagrody zostaną wręczone w Gdyni podczas ostatniego dnia imprezy. Corocznie ściągają na nią tysiące fanów podróży z całego kraju.
Nominację do tegorocznych Kolosów ma również inny torunianin, Przemysław Wołoszyk, który latem przemierzył Polskę na rowerze. W ubiegłych latach odbył dwie podobne wyprawy przez cały kraj: najpierw pieszo, a potem kajakiem.
...
Brawa za pasje...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:41, 19 Lut 2017 Temat postu: |
|
|
RMF 24
Rozrywka
Ciekawostki
Do tej wyprawy przygotowywali się 5 lat. Rodzina spod Wrocławia rusza w podróż dookoła świata
Do tej wyprawy przygotowywali się 5 lat. Rodzina spod Wrocławia rusza w podróż dookoła świata
1 godz. 55 minut temu
Nie są milionerami, nie mają bogatych rodziców - po prostu pokazują, że jeśli się chce naprawdę czegoś chce, to można wszystko! Rodzina z okolic Wrocławia kończy przygotowania do podróży dookoła świata. Roczny wyjazd rozpocznie się w kwietniu. Rodzice, Michał i Dominika, w podróż zabiorą siedmioletnią Oliwię i czteroletniego Kacpra. Do wyjazdu przygotowywali się kilka lat.
Rodzina zamierza wyruszyć w podróż na początku kwietnia.
/Archiwum prywatne /
W ciągu roku chcą objechać cały świat - na spokojnie i bez pośpiechu. Odwiedzą pięć kontynentów: Europę, Amerykę Północną, Południową, Australię i Azję. Na czas wyjazdu rodzice wzięli bezpłatne urlopy. W czasie podróży będą uczyć swoją córkę, by ta nie straciła roku w szkole.
Podróżowaliśmy już od dawna. W podróży się poznaliśmy. Ten nasz pomysł był kolejną rzeczą w tych podróżach. Pojawiły się dzieci. Dalej podróżowaliśmy. Później zaczęliśmy marzyć o tak dużej podróży. Wcześniej wyjeżdżaliśmy maksymalnie na trzy tygodnie - mówi Michał Ociepka.
Rodzina przygotowywała się do wyjazdu kilka lat. To był okres wyrzeczeń i dokładnych wyliczeń na każdy rok, by odłożyć pieniądze na podróż. Trzeba było zadbać także o odpowiednie szczepionki. Rozwiązać problem nauki córki, która ostatecznie będzie się uczyć w czasie wyjazdu.
Rodzina zwiedzi 5 kontynentów.
/Archiwum prywatne /
W trasę Michał, Dominika, Oliwia i Kacper ruszą w kwietniu. Podróżnicy kupili bilet lotniczy dookoła świata. Taka opcja jest. Może ona jest nieco droższa, niż jakbyśmy sami chcieli to załatwiać. Natomiast daje nam to możliwość, że jesteśmy elastyczni. Możemy dowolnie, bez dodatkowych kosztów zmieniać loty. To jest super. Jeżeli chodzi o noclegi, to w większości będziemy spali u rodzin. Pozostałe noclegi pod namiotem. Zdecydowana mniejszość to hostele, głównie w Azji - mówi Michał Ociepka.
Para przygotowała sobie plan podróży z miejscami, które chcą odwiedzić. Najważniejsze dla nich jest jednak to, że będą mogli cały ten czas spędzić z dziećmi. Dodatkowo, mama Dominika, która jest fizjoterapeutą dziecięcym, w czasie podróży chce pomagać w rehabilitacji potrzebujących dzieci.
To projekt "Fizjoterapia na końcu świata". Na każdym kontynencie chcę popracować w jakiejś kliniec, szpitalu, bądź przychodni. Jestem na etapie łapania kontaktów i jest fajnie. Duża część fizjoterapeutów jest zainteresowana taką współpracą. Chcę wymieniać się doświadczeniami. Używam metod, które są znane na całym świecie, więc będziemy rozmawiać jednym językiem. To bardzo ciekawe doświadczenie - mówi Dominika Ociepka.
Oliwia w czasie podróży przerobi materiał trzecioklasisty. Po powrocie będzie musiała zdać specjalny egzamin. Natomiast my jej pokażemy, jak taka nauka może wyglądać nie w murach szkolnych, tylko razem z przygodą w czasie podróży - mówi pani Dominika. Codziennie rodzice z córką na naukę będą przeznaczać kilka godzin. Weekendy będą wolne.
Przygotowania trwały kilka lat. Na sam wyjazd rodzina zabierze jednak taką samą ilość rzeczy, jak na trzytygodniowy wyjazd. Zabieramy ze sobą namiot, śpiwory. Mamy kuchenkę na paliwo stałe, która pozwala nam iść w góry na kilka dni, gdzie możemy fajnie spędzić czas. Nie musimy mieć kontaktu z cywilizacją. Też filtr do wody się przydaje. W tym momencie możemy zaoszczędzić na wodzie butelkowej. Po prostu możemy wziąć wodę z kranu i ją przefiltrować, i jest wszystko dobrze, a oszczędność też jest spora - mówi Michał Ociepka.
Dzieci zabiorą w podróż książki i zabawki.
/Archiwum prywatne /
Dla dzieci trzeba zabrać oczywiście ubrania. Dla Oliwi kilka książek do nauki. Kacper będzie mógł zabrać zabawkę, która mu umili podróż. Wszystkie rzeczy w bagażu są jednak dokładnie wyliczone. Tylko czteroletni Kacper nie będzie miał swojego plecaka.
Jeżeli mamy marzenia to powinniśmy je spełniać. Wiadomo, to jest wiele wyrzeczeń, każdego dnia w naszym przypadku. Naprawdę jednak warto. Jest ta radość w sercu, że się udało. Każdy może to zrobić. Trzeba być odważnym i całkowicie zdeterminowanym, żeby ten cel osiągnąć - mówi Michał Ociepka.
Oliwia zapytania o to, jakiego miejsca w czasie podróży jest najbardziej ciekawa odpowiada krótko - Peru, bo tam jest Machu Picchu. Dziewczynka przyznaje, że lubi podróżować z rodzicami, a najbardziej lubi spędzać czas u rodzin, które odwiedzają w czasie różnych podróży.
Para przyznaje, że ciężko oszacować budżet całej wyprawy. Budżet na każde państwo jest inny i może być modyfikowany w czasie wyjazdu. Przyznają jednak, że koszt takiego wyjazdu porównywalny jest z kupnem średniej klasy auta.
(ag)
Bartek Paulus
...
Bardzo pieknie.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 20:19, 13 Kwi 2017 Temat postu: |
|
|
RMF 24
Fakty
Polska
Marek Kamiński: Wiele razy w życiu „umierałem”
Marek Kamiński: Wiele razy w życiu „umierałem”
Dzisiaj, 13 kwietnia (18:02)
„Wiele razy w życiu w pewnym sensie umierałem na wyprawach, czy byłem bliski tego, żeby mnie nie było” - mówił w przedświątecznym wydaniu Popołudniowej rozmowy w RMF FM Marek Kamiński. Podróżnika, zdobywcę obu ziemskich biegunów pytaliśmy o jego podejście do pustki, często towarzyszącej jego wyprawom. „W ciszy, braku zgiełku, braku zamętu, objawiają nam się nieraz bardzo ważne rzeczy, a nieraz ta pełnia, pełnia konsumpcyjnych wrażeń, pełnia wszystkiego, co chcielibyśmy mieć, okazuje się pustką. Życie jest pełne paradoksów, dlatego często odpycha mnie ta pozorna pełnia, a przyciąga mnie ta prawdziwa sensu pustka” - stwierdził. „Myślę, że w moim życiu było jednak więcej porażek niż sukcesów. Ludziom łatwo przychodzi myślenie o sukcesach i w tym widzą tylko miarę innego człowieka, natomiast jeśli chodzi o mnie, to sukcesy są wierzchołkiem góry lodowej porażek. Ja uważam, że generalnie lepsza jest mądra porażka, z której człowiek uczy się czegoś o życiu, niż głupi sukces, który powoduje, że wierzymy w siebie, że myślimy, że możemy wszystko” - mówił Kamiński.
Marek Kamiński
/Michał Dukaczewski /RMF FM
Marek Kamiński: Wiele razy w życiu "umierałem"
/Michał Dukaczewski, RMF FM
Marcin Zaborski: Dzień dobry. Są takie dni, kiedy czas płynie wolniej i dzięki temu możemy się na chwilę zatrzymać i trochę pomyśleć. Marek Kamiński jest naszym gościem - podróżnik, polarnik, zdobywca biegunów. Panie Marku, na co dzień przeciętny człowiek raczej od pustki ucieka. A w panu jest coś takiego, co pana do tej pustki ciągnie. Co to takiego?
W ciszy, w braku zgiełku, objawiają nam się nieraz bardzo ważne rzeczy
Marek Kamiński: Może pustka jest pełnią, a może pełnia jest pustką - w tym sensie, że w ciszy, w braku zgiełku, braku zamętu, objawiają nam się nieraz bardzo ważne rzeczy, a nieraz ta pełnia, pełnia konsumpcyjnych wrażeń, pełnia wszystkiego, co chcielibyśmy mieć, okazuje się pustką. Życie jest pełne paradoksów, dlatego często odpycha mnie ta pozorna pełnia, a przyciąga mnie ta prawdziwa sensu pustka.
To a propos tych poważnych spraw i tematów - w jednej z pana książek, "Alfabecie Kamińskiego", nie ma hasła "śmierć".
Łał.
Pisze pan o niej przy innej okazji, ale osobnego hasła "śmierć" nie ma, ono tam nie istnieje. To znaczy, że pan o śmierci nie myśli?
Rzadko, myślę to tym głównie, co jest tu i teraz. Nie jest tak, że się boję śmierci, jak każdy człowiek boję się jej, ale to nie jest tak, że obsesyjnie się jej boję. Wiele razy w życiu w pewnym sensie umierałem na wyprawach, czy byłem bliski tego, żeby mnie nie było, dlatego też nie uciekam przed tym tematem, ale to nie jest jakiś temat, który... Wiem, że ona kiedyś będzie, wiem, że... Bardziej mnie interesuje to, co jest tu i teraz. Takie życie...
I pisze pan: "Wierzę, że to będzie początek czegoś nowego, tak jak w piosence Włodzimierza Wysockiego - koniec mój, to jeszcze nie koniec, to zwiad nowego początku".
Na myślenie o tym, co będzie później - przyjdzie czas później, a teraz warto żyć
Tak jest. Myślę, że na myślenie o tym, co będzie później - przyjdzie czas później, a teraz warto żyć po prostu. Życie jest jakimś darem, jest przywilejem. Czemuś powinno służyć według mnie - nie wiem dokładnie, czemu, ale wiem, że każdego dnia żyjąc, nadajemy temu życiu sens. Bardziej się koncentruję na tym, co jest tu i teraz i bardziej staram się żyć uważnie tu i teraz, niż myśleć i śmierci, aczkolwiek temat śmierci też nie jest mi obcy, nie jest czymś, czego bym unikał. Po prostu w życiu nie ma tyle czasu, żeby myśleć o wszystkim.
A myślał pan o tym, o co zapytałby pan Boga, gdyby pan mógł? I gdyby miał pan świadomość, że on naprawdę panu odpowie?
Myślałem o tym. Teraz, właśnie jadąc do Izraela parę tygodni temu.
Był pan na Górze Synaj.
Byłem na Górze Synaj i przed samym wyjazdem zapytałem mojego syna - powiedziałem mu, że jadę do Izraela, miejsca, gdzie narodził się, gdzie żył Jezus Chrystus, i być może spotkam Chrystusa. Wierzę też, że Jezusa możemy spotkać w każdym człowieku i zapytałem syna, czy "jeżeli spotkam Chrystusa, to chciałbyś, żebym zadał mu jakieś pytanie?". I on mi powiedział, że tak, że chciałby, żebym zapytał "po co żyje człowiek". A zapytałem go wtedy - "Kaja, a czy chciałbyś zadać mu jakieś inne pytanie, drugie pytanie?". On mi powiedział: "Po co istnieje świat?". I w sumie pomyślałem, że myślałem o tym samym właśnie w wieku Kaja, nawet wcześniej. Te same pytanie były w mojej głowie. Myślę, że chyba bym o to zapytał właśnie - to samo, co mój syn, to samo, o czym dawno już myślałem. Po co żyje człowiek i po co istnieje świat?
No właśnie, ale jeśli syn pana o to pyta, jak syn pyta ojca, to co pan mu odpowiada? Po co żyje człowiek?
Musiałbym się zastanowić, to nie jest takie łatwe. Myślę, że przede wszystkim po to, żeby jego życie miało jakiś sens. Ale to jest trudne pytanie. Myślę, że - inaczej - odpowiedzią na to pytanie jest nasze życie. Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie "po co?", ale na pewno jedną z odpowiedzi jest nasze życie. To, co robimy. To jest odpowiedź na to pytanie.
W tym alfabecie Kamińskiego jest hasło "starość". I o starości pisze pan tak...
Tak, jest! Nie czytam swoich książek, niestety.
...starość może być szansą. Bóg dał nam szansę, byśmy coś z nią zrobili. Nie wszyscy widzą starość jako szansę.
Każdy fragment życia jest szansą - życie dziecka jest szansą, życie dorosłego
Myślę, że każdy fragment życia jest szansą - życie dziecka jest szansą, życie dorosłego. Na pewno, kiedy mamy naście lat, albo kiedy mamy 20, 30 lat, to nie zastanawiamy się nad tym, co będzie, kiedy będziemy mieli 60, 70 albo 90 - jak dożyjemy. Natomiast ja czasami myślę o tym, rzeczywiście. Tym bardziej, że ta strzałka w moim wypadku się przesuwa coraz bardziej w tę drugą stronę. Więc myślę o tym, jak - tzn. nie wiem, czy dożyję, tak jak mówię - też nie lubię robić takich planów. Ale zakładam, że... Mnie się bardzo podoba książka Viktora Frankla "Człowiek w poszukiwaniu sensu". I myślę, że w każdej sytuacji, i w każdym fragmencie życia, można mu nadać sens. Tylko od nas zależy, jaki sens mu nadamy.
Panie Marku, ojciec Jan Góra kiedyś powiedział, że "gdyby miarą szczęścia był sukces, to mógłby uważać się za swoistego bogacza". Patrzę na pana i trzymając się tej definicji mogę przedstawić bogacza, tak mi się wydaje, no bo sukcesów na pana koncie wiele. Pytanie tylko, jak pan widzi miarę szczęścia, gdzie pan ją dostrzega?
Myślę, że w moim życiu było jednak więcej porażek niż sukcesów. Ludziom łatwo przychodzi myślenie o sukcesach i w tym widzą tylko miarę innego człowieka, natomiast jeżeli chodzi o mnie, to sukcesy są wierzchołkiem góry lodowej porażek. Ja uważam, że generalnie lepsza jest mądra porażka, z której człowiek uczy się czegoś o życiu, niż głupi sukces, który powoduje, że wierzymy w siebie, że myślimy, że możemy wszystko.
A kiedy pan zrozumiał, że te porażki mogą dać dużo więcej, niż właśnie sukces?
Jedną z miar szczęścia jest poczucie sensu, że człowiek wierzy, że jego życie ma sens
Ja myślę, że w dzieciństwie. Zawsze, jak było źle, to starałem się tłumaczyć, że to jednak czemuś służy, to ma jakieś znaczenie. Starałem się być z tą porażką - myślałem "ale pamiętaj o tej chwili, to jest ważne, nie uciekaj od tego" - tak sobie sam jakby do siebie mówiłem. Że możesz się z tego czegoś nauczyć, że to jest też ważne. Więc nie rozumiałem, dlaczego - to bardziej było intuicyjne, ale nawet sam siebie nie rozumiałem. Czemu ja tak "lubię" te porażki? Czemu ja tak - zamiast uciekać od tych porażek i zapominać o nich - to ja chciałem z nimi właśnie z nimi być, chciałem je przeżyć. Także to było gdzieś już od dzieciństwa, natomiast wracając do tego szczęścia - co jest miarą szczęścia? Myślę, że... Dla mnie jedną z miar szczęścia jest poczucie sensu, że człowiek wierzy, że jego życie ma sens. Jest głęboko przekonany o tym, że nie chciałby, żeby nic było inaczej - to jest miarą szczęścia - sens życia, wartości, podążanie za wartościami.
"Staram się iść naprzód, ale chcę też, żeby ta moja droga coś oznaczała" - tak pan mówi. No to jakie ślady chce pan na tej drodze zostawiać?
Czasami żadnych - na przykład kiedy tak sobie uświadomiłem, że kiedy szedłem na biegun północny i południowy, to nie pozostawiłem po sobie nic z wyjątkiem śladów nart, które zaraz zawiał wiatr, więc nie wiem, czy te ślady są takie ważne, trwałe. Ważne są pewnie takie ślady w ludzkich sercach i umysłach, które też odejdą z ludźmi - myślę, że te najbardziej ślady mnie interesują - w ludzkich sercach i umysłach. Bardziej, niż takie, które będą gdzieś wyryte w kamieniach czy gdzie indziej.
Marek Kamiński: Życie jest pokutą, życie jest drogą
/Michał Dukaczewski, RMF FM
Marek Kamiński: Szukanie Boga nigdy się nie skończy
"Życie jest pokutą, życie jest drogą" - mówił w internetowej części Popołudniowej rozmowy w RMF FM Marek Kamiński. Podróżnik i polarnik mówił o jego przeżyciach podczas pieszej pielgrzymki do Santiago de Compostela. "Nie było chętnych, żeby pójść 4000 km, ale bardzo mały promil moich wypraw był samemu" - żartował. Swoją wyprawę nazwał zdobywaniem "trzeciego bieguna" - tym razem nie geograficznego. "Podróże nigdy nie interesowały mnie w sensie przemieszczania się - raczej co się ze mną dzieje" - stwierdził Kamiński, dodając, że interesowała go duchowa strona wyprawy. "Szukanie Boga będzie trwało i trwało i nigdy się nie skończy" - podsumował swoje duchowe odczucia Kamiński.
Marcin Zaborski
...
Istotnie wszystko prowadzi do Boga...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 16:13, 11 Cze 2017 Temat postu: |
|
|
Podróż poślubna znad Niemna do Chin. Na motorze. W 1934 r.
Marta Brzezińska-Waleszczyk | Lip 14, 2016
Komentuj
Udostępnij
Komentuj
Nowożeńcy Halina Korolec i Stanisław Bujakowski chcą w ten sposób wejść w dorosłe, całkiem niezależne i samodzielne życie, a wyprawa do Szanghaju ma być symbolicznym jego początkiem.
D
ruskienniki – popularne uzdrowisko nad brzegiem Niemna. Przed II wojną światową znajdowało się na terytorium Polski i było rozsławione przez Józefa Piłsudskiego, który często tu wypoczywał. To właśnie stąd w daleką wyprawę wyrusza Halina Korolec-Bujakowska wraz z mężem.
To niezwykła podróż, nie tylko dlatego, że poślubna. Młodzi małżonkowie obierają sobie zaskakujący cel – Szanghaj. Zanim dotrą do Chin, przemierzą Turcję, Syrię, Irak, Persję, Indie, Birmę i Indochiny. Jeszcze bardziej niezwykły jest ich środek lokomocji – angielskiej produkcji motocykl B.S.A. o mocy 10 koni mechanicznych i numerze rejestracyjnym W 19-484 (PL).
Dlaczego do Szanghaju?
23 sierpnia 1934 roku. Halina i Stanisław, odziani w gustowne białe kombinezony, ruszają w drogę. On jako kierowca motoru (a także mechanik podczas licznych napraw pojazdu, logistyk i fotograf), ona jako pasażerka wózka oraz kronikarka na bieżąco relacjonująca kolejne etapy podróży dla kilku tytułów prasowych.
Dlaczego Szanghaj? Bo to „najdalsze miejsce, dokąd lądem można zajechać” – pisze nieco zuchwale Halina. A po co w ogóle ruszać w taką karkołomną podróż? W swoich zapiskach z drogi Bujakowska nie zdradza wprost motywów podjęcia wędrówki, można się ich natomiast domyślać.
Młodzi wiodą dostatnie, trochę salonowe życie. W końcu ojciec Haliny to prezes towarzystwa ubezpieczeniowego, zaś Stanisława – jeden z najbogatszych ludzi w Druskiennikach, właściciel okazałej willi, lekarz. Zapewne para rezygnuje z dostatków, by posmakować życia pod namiotem, w dżungli. Ważniejszy jest jednak inny powód.
Podróż może być dla młodych pewną formą inicjacji, trochę na wzór tej, którą opisuje Bujakowska, a którą nasi bohaterowie obserwowali pośród birmańskich Ików. „Chłopiec i dziewczyna, gdy się upatrzą, spodobają wzajemnie, idą w dżunglę, tam żyją jak ptaki niebieskie przez miesiąc. Gdy wrócą do wioski, są zaręczeni” – wspomina reportażystka. Zatem młodzi małżonkowie chcą po prostu wejść w dorosłe, całkiem niezależne i samodzielne życie, a wyprawa ma być symbolicznym jego początkiem.
Czytaj także: Podróż bez mapy. A gdyby tak zgubić się we własnym… życiu?
Dojedziecie najdalej do Konstantynopola
W powodzenie szalonego planu Bujakowskich wierzą właściwie chyba tylko oni sami. Odprowadzani przez nieliczne grono przyjaciół, żegnani przed budynkiem automobilklubu w Warszawie czują się „niczym wróble na gałęzi targanej wiatrem”.
„Stanęliśmy do walki z czasem, przestrzenią, drogą i ludźmi, na przekór wszystkim głosom rozsądku, które zamiast zachęty przynosiły oszczerstwa i nieustanne krakanie, że nie dalej dojedziemy jak do Wiednia, no co najwyżej do Konstantynopola. I nawet kiedy dobrnęliśmy do celu, nie zdołaliśmy wykrzesać z sybarytów naszego pokolenia bodaj iskry zapału i uznania” – ubolewa Halina.
Czarnowidztwo znajomych to jednak najmniejsza przeszkoda, z jaką zmagają się młodzi podróżnicy. Podczas tysięcy kilometrów przychodzi im się zmierzyć z typowymi dla travelerów trudnościami, jak niepogoda, ulewy, chłód w nocy i upał w dzień, niedostatek jedzenia czy choroby (m.in. złapana w dżungli malaria). Bujakowskim doskwiera także brak funduszy – honoraria za teksty w gazetach docierają z wielkim opóźnieniem, a i wsparcie finansowe od rodziny bywa przekierowywane nie tam, gdzie trzeba.
Motor Bujakowskich wciąż się psuje
Problemy generuje także motor, który – choć dobrej klasy i wielkiej mocy – zwyczajnie zaczyna się zużywać na tak długiej, a jednocześnie wymagającej trasie. Niezliczone wymiany zużytych części, naprawy (tylko nie u lokalnych mechaników!), ale również przepychanie maszyny przez błotniste, grząskie drogi czy wręcz przenoszenie go, jak przez pustynie Beludżystanu, to ich chleb powszedni. W kilku miejscach Bujakowscy są wręcz zmuszeni do zrobienia dłuższego postoju – albo ze względu na konieczne naprawy, albo w oczekiwaniu na finanse, albo wreszcie z konieczności przeczekania pory deszczowej.
Ale szalona podróż z Druskiennik do Szanghaju nie jest usłana wyłącznie trudami. Bujakowscy miewają też dużego farta, kiedy np. spędzają Wielkanoc w komfortowych warunkach pośród kolonii polskiej w Indiach czy dostają się pod opiekę siostry z wojskowego szpitalika, która ratuje życie choremu na dżumę Stanisławowi.
Młodzi podróżnicy zresztą w zadziwiająco łatwy sposób nawiązują kontakty ze spotykanymi na trasie ludźmi, niezależnie od tego, czy są to dystyngowani przedstawiciele lokalnych elit, biedacy z ulic Kalkuty czy nawet przedstawiciele nielicznych już egzotycznych azjatyckich plemion.
Czytaj także: Ona, on i… dron. Film z ich podróży poślubnej podbija internet
Bujakowscy w puszczy w Birmie
Ciekawym epizodem jest sześciomiesięczny pobyt w birmańskiej puszczy, podczas którego Bujakowscy opiekują się młodą samicą niedźwiedzia. Towarzyszce nadają imię Thai oznaczające „pannę z rodu wielkich i dumnych”. Halina wprawdzie przyznaje, że rola niedźwiedziej mamki jest „trudna, bardzo uciążliwa”, ale jednocześnie odkrywa coś na kształt instynktu macierzyńskiego.
Dlatego tym bardziej przeżywa rozstanie z Tajuszkiem (jak czule zdrabnia imię zwierzęcia), traci radość z podróżowania. Rozpaczliwie pyta w swoim pamiętniku: „Odeszłaś, bo nie mogłaś znieść więzienia? Złą byłam niedźwiedzicą dla ciebie? Obrzydło ci mieszkać z ludźmi i dzielić ich podły los?”.
„Mój chłopiec, motor i ja. Z Druskiennik do Szanghaju 1934-1936”
Wyprawa Bujakowskich dobiega końca. Ostatni krótki etap małżonkowie przemierzają statkiem. Są tak zmęczeni, a ich motor w tak opłakanym stanie, że to jedyne wyjście. 15 marca 1936 roku Bujakowscy osiągają cel podróży – Szanghaj.
Toczą się łzy po policzkach, duże, samotne, zatrzymać ich nie sposób. (…) trzeba wracać do ludzi, stanąć do walki o prawo do życia w bezimiennej ciżbie nędzy i nie paść na bruk. Zwyciężyć – takie słowa jako ostatnie zapisuje w swym dzienniku Halina.
Choć prowadziła go z zamiarem publikacji, to ze względu na wojenną zawieruchę moglibyśmy nigdy nie poznać tej niezwykłej historii. O dalszych losach małżonków dowiadujemy się z posłowia Łukasza Wierzbickiego, który zredagował i uporządkował notatki Haliny oraz fotografie Stanisława, dzięki czemu marzenie podróżniczki o wydaniu książki się spełniło (tyle, że 70 lat później).
Kobieta, chcąc uciec przed wojną japońską-chińską, wraca w 1937 roku do Druskiennik. Szybko orientuje się, że jest w ciąży. Stanisław na wieść o narodzinach syna wraca z Szanghaju. Ale nie na długo – we wrześniu 1939 roku wybucha przecież wojna. Stanisław znowu wyjeżdża, jest pilotem RAF. Halina odnajduje go dopiero po wojnie. Pakuje najpotrzebniejsze rzeczy, notatki z podróży zostawiając matce. We trójkę zamieszkują w Kalkucie. Zapewne spacerując po ulicach tego miasta w trakcie swojej szalonej podróży, przez myśl im nie przeszło, że spędzą tu resztę swojego życia…
*Korzystałam z książki „Mój chłopiec, motor i ja. Z Druskiennik do Szanghaju 1934-1936” Halina Korolec-Bujakowska, pod redakcją Łukasza Wierzbickiego
...
To dopiero pomysl!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 10:24, 11 Sty 2018 Temat postu: |
|
|
Rowerem przez Afrykę. Jak Kazik Nowak dokonał niemożliwego
Dominika Cicha | 11/01/2018
ze zbiorów Narodowego Archiwum Centralnego
Udostępnij 0 0
„Trud nie do opisania. Rower brnie głęboko w lotnym piasku, to znów trzeba go ciągnąć poprzez skaliste gruzowiska. Zapas wody mały. Skwar taki, że tchu brak w piersi”. W takich warunkach – jako jedyny człowiek w historii - przemierzył całą Afrykę.
Mały Kazik lubił oglądać egzotyczne obrazki z ludźmi, jakich w rodzinnym Stryju nie miał szansy spotkać. Z wypiekami na policzkach wyobrażał sobie dzikie koty, wojowników z twarzami w bojowych barwach i piaszczyste pagórki. Po lekcjach geografii długo nie potrafił zasnąć. Wierzył, że kiedy dorośnie, zobaczy Czarny Ląd na własne oczy. I opowie innym, jak tam naprawdę jest.
Za spełnione marzenie zapłacił życiem. I choć dokonał niemożliwego, odszedł w ciszy, niedoceniony. Na szczęście zostawił po sobie tysiące zdjęć i listy, dzięki którym – w 121. rocznicę jego urodzin – możemy odbyć podróż po smakowanym przez niego świecie.
Afryka Kazika
Kiedy 4 listopada 1931 r. wyruszał do Afryki, miał przy sobie tylko wysłużony, siedmioletni rower, kilkanaście złotych, pióro, aparat fotograficzny i – jak sam pisał – sporą ilość silnej woli. „Zdawałem sobie sprawę, że przedsięwzięcie jest nie tyle śmiałe, co szalone, chęć poznania Afryki była jednak zbyt wielka, bym mógł się jej oprzeć”.
Mieszkańcy Poznania pukali się pewnie w czoła: ot, wariat z pustymi kieszeniami! Zostawia żonę z dwojgiem małych dzieci i sam – zamiast troszczyć się o ich utrzymanie – spełnia egzotyczne fantazje.
Czytaj także: Podróż poślubna znad Niemna do Chin. Na motorze. W 1934 r.
Kazik jednak, znużony wielomiesięcznym poszukiwaniem pracy (w czasie kryzysu w 1925 r. stracił posadę urzędnika w Poznaniu) stwierdził, że zostanie rowerowym korespondentem zagranicznym. Nie uciekał od problemów, jak myśleli niektórzy, ale próbując utrzymać rodzinę, szedł na całość! Dotarł do Włoch, Turcji, Holandii, Bułgarii, Węgier, Austrii, Rumunii i Grecji. Świetnie znał język włoski i arabski. Od 1928 r. marzył o przejechaniu Afryki, która – mało komu wówczas znana – kusiła swoją dzikością. Zaryzykował.
Pociągiem dostał się do Rzymu, dalej rowerem do Neapolu i statkiem przez Morze Śródziemne. 26 listopada 1931 r. postawił stopę w północnej Afryce. Maria Nowakowa została w domu z Elą i Romkiem, i to właśnie ona pośredniczyła między mężem a redakcjami gazet, w których drukowano teksty i zdjęcia podróżnika. A tych zdjęć, które zrobił wysłużonym Contaxem było – bagatela – 10 tysięcy!
Galeria zdjęć
Biały na Czarnym Lądzie
Był zupełnie inny, niż wielu przebywających w Afryce Europejczyków. Nie interesowało go poszukiwanie skarbów, polowanie na dzikie koty ani rozpusta. Zamiast pławić się w luksusie, wolał zaszywać się w namiocie. Fakt, na wysokie standardy nie było go stać. Ale gdyby nawet – brałby nogi za pas. Bo podczas podróży kierował nim szacunek do inności i przyrody. Otwarcie sprzeciwiał się kolonizacji. Chciał świat poznawać, a nie niszczyć. Własną wygodę spychał na daleki plan. Dowód? Pewnego razu, po wizycie w kawiarni w porcie Agheila zanotował:
Z ulicy dochodził warkot samochodu, gramofon charczał, brzęczało szkło z napojami, wokół siedzieli ludzie poubierani jak lalki, otoczył mnie znów tak dawno nie słyszany gwar cywilizacji z jej obłudą, hipokryzją, szowinizmem i Bóg wie czym jeszcze. W tym otoczeniu boso, w pokrytym pyłem stroju saharyjskim wyglądałem niczym strach na wróble. Całą duszą pragnąłem znaleźć się znów pośród cichej pustyni.
Ta pustynia, choć tak groźna, dawała mu upragnione poczucie wolności.
Czytaj także: Poznajcie s. Hanię, niezwykłą dyrektorkę szkoły z… dżungli!
Biedak na dziwacznym wehikule
Mimo że rower absolutnie nie nadawał się do przeprawy przez afrykańskie tereny, Kazik brnął, bo… nie miał innego wyjścia. Pisał: „nierzadko nieść musiałem rumaka mego na swoich barkach”.
Rower, który ochrzczono tu maszyną piekielną, piszczy i klekoce. Słabszy jest biedaczek ode mnie, zmęczyła go tułaczka i te słone drogi pustynne, i te wyboiste szosy ruchomym kamieniem pokryte. Przeżył tysiące napraw, aż w końcu naprawić już zużyte części trudno.
Rower wzbudzał wśród mieszkańców Afryki popłoch, ale i zaciekawienie. Kiedy orientowali się, że przybysz jest muskinem, czyli biedakiem, traktowali go jak gościa, a nie wroga. Targowali z nim żywność, opowiadali murzyńskie legendy, zapraszali do domów. „Gdy ruszał w dalszą drogę, rytm tam-tamów niósł innym osadom niebywałą wieść o samotnym białym na dziwacznym wehikule” – pisze Łukasz Wierzbicki, który zebrał i opracował teksty Nowaka.
Kazik Nowak. Król pustkowia
Podczas wyprawy Kazik chorował na malarię, anemię. Zmagał się z wysoką gorączką, omal nie stracił wzroku z powodu saharyjskiego słońca, które odbijało się od białych piasków. Głodował, konał z pragnienia i zbyt wysokiej temperatury. W porze deszczowej jego ubranie gniło. A mimo to podkreślał: „Gdy w noc myślę o Europie dalekiej, tęskno najwyżej za rodziną. Dziwne to może, ale dla miłośnika przyrody niestraszna wcale groza Afryki – przeciwnie! Wrażenie wolności upaja. Jestem przecież królem tego pustkowia!”.
Do wygód nie tęsknię. Jestem zadowolony sam z siebie, przebijam się przez Afrykę o własnych siłach, a nie prowadzony przez przewodników, jak pokojowy piesek przez swą panią.
Po 2,5 roku dotarł na Przylądek Igielny. I choć spotkał Brytyjczyków, którzy zaoferowali mu bilet do Europy pierwszą klasą, odmówił. Postanowił wrócić do domu na rowerze, inną drogą.
Czytaj także: 27 osób na rowerach. 7 dni. Ponad 1000 km. Jeden cel – obrona życia
40 tysięcy kilometrów
Niestety, jego wysłużony przyjaciel rozpadł się na kawałki. Kazimierz Nowak pokonywał więc drogę z południa Afryki na północ konno (Ryś i Żbik wieźli go 3 tys. km), na pożyczonym od pana Zamoyskiego rowerze, czółnem, pieszo, łodzią (ochrzczoną imieniem „Maryś”), na grzbiecie wielbłąda i znów rowerem. Jego podróż skończyła się 23 grudnia 1936 roku. W ciągu 5 lat i 4 tygodni pokonał 40 tysięcy kilometrów.
Po powrocie Kazimierz Nowak wygłaszał odczyty, m.in. na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Wyższej Szkole Handlowej w Warszawie. Organizował pokazy zdjęć, snuł historie w kinie Apollo, marzył o wydaniu książki. Zaczął planować też kolejną wyprawę, do Indii i Azji Południowo-Wschodniej.
Niestety, trudy podróży zebrały swoje żniwo. Wycieńczony malarią Kazimierz Nowak dostał zapalenia okostnej lewej nogi, potem zapalenia płuc i 13 października 1937 r. zmarł. Miał zaledwie 40 lat.
Był pionierem polskiego reportażu. Jego tekstami zachwycał się sam Ryszard Kapuściński (który odsłonił tablicę poświęconą Kazikowi na dworcu kolejowym w Poznaniu). Jeśli chcecie przeżyć afrykańską przygodę na odległość, zajrzyjcie do zbioru listów „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd” (wyd. Sorus). Wszystkie cytaty w tekście pochodzą z tej absolutnie zniewalającej książki.
...
Piękna podróż.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group cbx v1.2 //
Theme created by Sopel &
Programy
|
|