Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:48, 10 Sie 2012 Temat postu: Mroki PRL . |
|
|
Joanna Zajączkowska | Onet
Mord na dziecku kontrowersyjengo polityka?
To jedna z najbardziej tajemniczych spraw w PRL-u. W drodze ze szkoły do domu zostaje porwany 15-letni syn znanego, kontrowersyjnego polityka. Wkrótce porywacze kontaktują się z rodziną chłopca ws. okupu. Rozpoczyna się wyścig z czasem, aby uratować życie dziecka.
Warszawa, 22 stycznia 1957 r. ok godz. 13.30 pięciu chłopców wyszło z należącego do Stowarzyszenia PAX liceum imienia św. Augustyna. Wśród nich był Bohdan Piasecki, syn znanego polityka - Bolesława Piaseckiego, założyciela PAX-u. Chłopcy szli ulicą Naruszewicza w kierunku Puławskiej. Na ul. Wejnerta do Bohdana podszedł nieznajomy mężczyzna. W ręku trzymał legitymację milicyjną i mówił coś o pewnej sprawie toczącej się w sądzie. Następnie zaprowadził Bohdana do stojącej obok taksówki. Przy niej stał drugi mężczyzna. Po chwili wszyscy trzej wsiedli do samochodu i odjechali w kierunku Śródmieścia.
Koledzy Bohdana zaniepokojeni całą sytuacją postanowili zanotować numer rejestracyjny taksówki. Jeden z nich, Wojtek Sz. wrócił do szkoły, aby poinformować o całym zdarzeniu Jarka Piaseckiego, młodszego brata zatrzymanego licealisty. Wojtek musiał zaczekać na Jarka aż ten skończy lekcję. Minęła godzina. Potem wszystko potoczyło się w szybkim tempie. O zatrzymaniu Bohdana przez rzekomych milicjantów dowiedział się Bolesław Piasecki. Szef PAX-u od razu zorientował się, że doszło do porwania i zawiadomił telefonicznie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych o uprowadzeniu syna. Prosił o natychmiastowe wszczęcie poszukiwań.
Po upływie dwóch godzin od porwania, Bolesław Piasecki dostał telefon, że w Urzędzie Pocztowym nr 1 czeka list. Z listu ojciec Bohdana dowiedział się o żądaniach porywaczy. Syn miał być uwolniony w zamian za cztery tysiące dolarów i 100 tysięcy złotych. Jednak jak okazało się później te działania sprawców miały tylko stwarzać pozory, że syn szefa PAX-u został porwany dla okupu. W tej sprawie od samego początku porywacze mieli inny cel.
Milicji, mimo że miała numer rejestracyjny taksówki, którą zabrano Bohdana Piaseckiego nie udało się ustalić jej właściciela. Natomiast udało się to pracownikowi PAX-u, który w wydziale komunikacji dowiedział się, że samochód należy do Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego. Późnym wieczorem śledczy ustalili, że taksówką, którą dokonano uprowadzenia, jeździł w tym dniu 53-letni Ignacy Ekerling. Nazajutrz Ekerling został przesłuchany w charakterze świadka.
Dziwne zagrywki porywaczy
Od 24 stycznia porywacze kontaktowali się z Bolesławem Piaseckim kilkakrotnie. Za każdym razem podawali nowe punkty kontaktowe, gdzie mają czekać kolejne instrukcje. Tak więc, ludzie Piaseckiego jeździli po mieście z torbą pieniędzy, podążając za tajemniczymi wskazówkami pozostawianymi przez porywaczy w różnych miejscach: w restauracji, nad brzegiem Wisły, na opuszczonym strychu, w drzwiach jednego z kościołów. W pewnym momencie porywacze podnieśli wysokość okupu do 100 tys. zł. Miała to być kara za to, że milicja obserwowała jedno z miejsc kontaktowych - sprawcy porwania mieli dokładne informacje na temat siedmiu radiowozów biorących udział w akcji. Ostatecznie do przejęcia okupu nie doszło. Porywacze zerwali kontakt po kilku dniach. Jedyną osobą, która mogła dostarczyć cennych dla śledztwa informacji został taksówkarz.
Przypadkowy świadek przestępstwa czy uczestnik spisku?
Podczas przesłuchań Ignacy Ekerling twierdził, że o godz. 13.00, 22 stycznia wykonał rutynowy kurs przewożąc dwóch (a później z Bohdanem trzech) nieznanych sobie pasażerów na trasie: ul. Żelazna - liceum św. Augustyna - gmach sądu przy al. Świerczewskiego (obecnie aleja Solidarności). Rysopis sprawców porwania chłopca Ekerling podał bardzo lakonicznie, mimo że z jego zeznań wygnikało, że spędził z nimi całkiem sporo czasu (cały kurs miał trwać ok. 40 minut).
Zeznania Ekerlinga były pełne sprzeczności i co więcej wiele jego wyjaśnień nie zgadzało się z zeznaniami innych świadków m.in. kolegów Bohdana czy pracownika kiosku, który obserwował całe zdarzenie (sprzeczności dotyczyły m. in. miejsca i czasu postoju taksówki na ul. Wejnerta oraz tego, kto i w jakiej konfiguracji siedział w samochodzie). Chociaż taksówkarz utrzymywał, że przez ten cały czas siedział w samochodzie, to jednak nikt nie widział go w taksówce w czasie gdy doszło do porwania. Najprawdopodobniej pożyczył więc taksówkę porywaczom, co znaczyło, że musiał ich dobrze znać.
Na Tropie - dołącz do nas na Facebooku
Pomimo faktu, że wiele dowodów wskazywało na współpracę Ignacego Ekerlinga z porywaczami, śledczy nie podjęli przeciwko niemu żadnych kroków (został tylko ustnie powiadomiony przez milicję o zakazie wyjazdu z kraju). Tymczasem Ekerling zdążył wysłać bagaże do Izraela i sprzedać mieszkanie (wcześniej przez pół roku starał się o wyjazd do Izraela). W końcu 4 kwietnia wyjechał z Warszawy, udając się do Zebrzydowic z zamiarem opuszczenia kraju. Tylko z powodu interwencji Bolesława Piaseckiego (którego poinformowano, że Ekerling zamierza wyjechać za granicę) w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, Ekerlingowi uniemożliwiono opuszczenie kraju. Pomimo podjęcia próby ucieczki za granicę i istnienia wielu dowodów obciążających go, Ignacy Ekerling nie został aresztowany.
Powrócił do Warszawy, gdzie nadal pracował w Miejskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym i otrzymał większe mieszkanie służbowe niż to, które zajmował uprzednio. Co było szczególnie zaskakujące w tej sprawie, wniosek o przydział mieszkania złożył nie w zakładzie, w którym był zatrudniony, lecz do MSW. Jak podaje prof. Peter Raina autor książki o sprawie Bohdana Piaseckiego, kwestię mieszkania Ekerling uzgadniał z funkcjonariuszem, który brał udział w śledztwie. W sprawie zaczęło pojawiać się coraz więcej zaskakujących tropów.
"Zagadka cichej uliczki"
Pierwsze informacje o porwaniu Bohdana Piaseckiego pojawiły się w mediach 28 stycznia. Za wskazanie miejsca pobytu lub sprawców wyznaczona była nagroda w wysokości 100 tys. zł. W krótkim czasie do PAX-u zaczęli zgłaszać się ludzie utrzymujący, iż są w kontakcie z porywaczami i mogą odpłatnie pomóc ojcu w odzyskaniu dziecka. Część z nich przedstawiała nawet rzekome listy od Bohdana. Jak można było się spodziewać większość ze zgłaszających się osób do Bolesława Piaseckiego było oszustami, którzy mieli na celu wyłącznie wyłudzenie okupu. Jednak każda informacja, którą dostawał Bolesław Piasecki odnośnie syna, była szczegółowa sprawdzana przez niego i jego współpracowników.
Śledztwo ws. porwania syna znanego polityka było na bieżąco relacjonowane w mediach; od początku sprawa wywoływała dużo emocji. Podejrzewano, że sprawa może mieć charakter polityczny.
Bolesław Piasecki głosił kontrowersyjne poglądy, przez co budził skrajne emocje (zarzucano mu nacjonalizm, totalizm, antysemityzm). O założonej przez niego organizacji - Stowarzyszeniu PAX - mówiło się, że jest państwem w państwie. (PAX było świecką organizacją katolicką, początkowo zrzeszającą katolików gotowych do współpracy z siłami komunistycznymi). Uprowadzenie syna Bolesława Piaseckiego mogło być sposobem na wyeliminowanie kontrowersyjnego polityka z życia publicznego.
W komentarzach do tego śledztwa nie brak było też zaskakujących teorii dotyczących prawdopodobnych wersji zdarzeń . W lutym 1957 r. w tygodniku "Dookoła świata" ukazał się artykuł pt. "Zagadka cichej uliczki". Autorzy tekstu sugerowali, że uprowadzenie Bohdana Piaseckiego zostało sfingowane przez mataczącego ojca, a Bohdan przebywa obecnie za granicą razem z matką (w rzeczywistości Halina Piasecka zginęła w Powstaniu Warszawskim).
Poszukiwania w innym wymiarze
Mimo nagłośnienia sprawy, śledztwo nie przyniosło żadnych konkretnych rezultatów. Co więcej, zaczęło dochodzić do serii dziwnych zdarzeń. W niewyjaśnionych okolicznościach ginęły dowody rzeczowe. Najpierw "przez przypadek" skasowano taśmę magnetofonową, na której zarejestrowana była pierwsza rozmowa telefoniczna z jednym z porywaczy. Później znikł list sprawców, na którym znajdowały się odciski palców, a potem protokół z pierwszej wizji lokalnej. Świadkowie byli zastraszani, jeden z kolegów Bohdana został pobity przed domem przez nieznanego sprawcę, pracownik kiosku był stale śledzony przez jakiegoś mężczyznę, który notorycznie wystawał też pod jego kioskiem.
Ze względu na braki postępów w śledztwie, Bolesław Piasecki wraz z grupą wspierających go działaczy społecznych zaczęli występować z prośbami o interwencję do najwyższych władz. W końcu, w kwietniu 1958 r. doszło do zmiany na miejscu prokuratora prowadzącego sprawę. Śledztwo ponownie nabrało tempa. Doszło do ponownego przesłuchania świadków. W wyniku przeprowadzonej w domu Ekerlinga rewizji śledczy natrafili na notes, a w nim interesujące kontakty. Niektóre pokrywały się z punktami kontaktowymi wskazanymi przez porywaczy w trakcie rozmów telefonicznych z Bolesławem Piaseckim. Kierowca miał również narysowany plan sytuacyjny skrzyżowania, na którym doszło do uprowadzenia. Dysponując tymi dowodami, śledczy zadecydowali o zatrzymaniu Ignacego Ekerlina. Został aresztowany 1 kwietnia 1958.
Zbrodnie PRL-u. Czytaj więcej w serwisie Na Tropie
Przez cały czas rodzina porwanego chłopca nie ustawała w poszukiwaniach. W pewnym momencie zasięgnięto pomocy u o. Andrzeja Klimuszki, franciszkanina, który dzięki swoim umiejętnościom parapsychologicznym potrafił m. in. wskazywać miejsca pobytu osób zaginionych. Niestety wizja o. Klimuszki na temat tego, co stało się z Bohdanem, była tragiczna.
Z fotografii Bohdana Piaseckiego o. Klimuszko stwierdził, że porwany chłopiec nie żyje, a jego ciało leży w jakiejś łazience. Klimuszko nie wskazał dokładnego miejsca lokalizacji zwłok, wyglądu sprawców, ani okoliczności porwania i zabójstwa. Jednak trafność jego wizji potwierdziła się 8 grudnia 1958 roku.
Przerażające odkrycie
Tego dnia ciało Bohdana Piaseckiego zostało przypadkowo znalezione w łazience, mieszczącej się w piwnicy domu przy al. Świerczewskiego w Warszawie (naprzeciwko stał gmach sądu, dokąd według zeznań Ekerlinga przewieziono Bohdana). Makabrycznego odkrycia dokonali hydraulicy podczas przeglądu urządzeń sanitarnych w budynku. Po wyważeniu drzwi w jednej z ubikacji znaleźli zmumifikowane zwłoki, a obok nich leżały książki i zeszyty opatrzone nazwiskiem ofiary zbrodni.
Czytaj więcej: Ojciec Klimuszko - paranormalny detektyw
Sekcja zwłok Bohdana Piaseckiego wykazała, że przed śmiercią chłopiec został ogłuszony silnym uderzeniem w głowę, zadanym tępym narzędziem. Ponadto zabójcy wbili mu także w klatkę piersiową sztylet o ostrzu długości 16 centymetrów. Patolog stwierdził, że przyczyną zgonu mogły być albo obrażenia klatki piersiowej, albo głowy. Bohdan Piasecki został zamordowany prawdopodobnie w dniu uprowadzenia. Wskazywał na to brak śladów potu na bieliźnie, kołnierzyku i mankietach koszuli chłopca.
W trakcie śledztwa ustalono, że mieszkanie, w którym znaleziono zwłoki, było własnością działu gospodarczego Komendy Miejskiej MO. W okresie zabójstwa Bohdana mieszkanie zajmował funkcjonariusz MO - Jan K. Po uprowadzeniu Bohdana Piaseckiego, K. zwolnił się z pracy w MO i jesienią 1957 r. wyjechał do Izraela. Jak okazało się później nazwisko Jana K. znajdowało się w notesie Ekerlinga.
Dziwne powiązania Ekerlinga
We wrześniu 1959 r. Ignacy Ekerling został oskarżony o to, że udzielił pomocy w pozbawieniu wolności Bohdana Piaseckiego w szczególności przez to, że dostarczył sprawcom samochód dla uprowadzenia Bohdana Piaseckiego. Do rozprawy przed sądem nigdy jednak nie doszło.
W pewnym momencie prokuratura zwróciła się do sądu z prośbą o zwrócenie akt śledztwa w celu ich uzupełnienia. Wniosek ten motywowany był tym, że w sprawie wyszły na jaw nowe okoliczności, które należy rozpracować w trybie śledczym. Sąd Powiatowy uwzględnił wniosek prokuratury. Organy śledczy wskazały m. in. że odkryto związki Ekerlinga ze światem przestępczym, przestępstwa dewizowe oraz znajomość z osobami mieszkającymi w budynkach, w których porywacze pozostawiali wskazówki współpracownikom Piaseckiego. Później oskarżony został zwolniony z aresztu. Ostatecznie akt oskarżenia w jego sprawie został wycofany.
Milczenie władz
W marcu 1960 r. Bolesław Piasecki podejmował szereg działań aby doprowadzić do ponownego wszczęcia śledztwa w sprawie porwania i zabójstwa syna. W tym celu wysłał listy m.in. do Władysława Gomułki, Aleksandra Zawadzkiego (przewodniczącego Rady Państwa) oraz Józefa Cyrankiewicza. Żaden z nich nie udzielił odpowiedzi na list Piaseckiego.
10 czerwca 1961 r. Bolesław Piasecki napisał kolejny list z prośbą o ponowne wszczęcie śledztwa, który skierował tym razem do prokuratora generalnego PRL. W liście wyrażał nadzieję na postawienie Ekerlinga przed sądem, a także wskazywał wiele kwestii, które nie zostały podczas całej procedury właściwie sprawdzone przez śledczych. Poza tym zwracał uwagę na zaginięcie kluczowych dla sprawy dowodów rzeczowych i wytykał rażące błędy popełnione w śledztwie. Również ten list pozostał bez odpowiedzi.
W grudniu 1976 r. szef PAX-u napisał list do sekretarza KC PZPR Stanisława Kani, w którym wnosił o ponowne postawienie Ignacego Ekerlinga w stan oskarżenia. List ten pozostał bez odpowiedzi. W październiku 1977 r. zmarł Ignacy Ekerling, a w styczniu 1979 r. zmarł Bolesław Piasecki. W 1982 r. doszło do umorzenia śledztwa ws. uprowadzenia i zabójstwa Bohdana Piaseckiego z uwagi na przedawnienie (od chwili popełnienia zbrodni minęło 25 lat, zatem kontynuowanie śledztwa nie jest dopuszczalne).
Kto zabił chłopaka?
Sprawa porwania i zabójstwa Bohdana Piaseckiego pozostała niewyjaśniona. Mimo wielu próśb Bolesława Piaseckiego o interwencję kierowanych do najwyższych władz państwowych, skarg na sposób prowadzenia dochodzenia to śledztwo nigdy nie przyniosło odpowiedzi na zasadnicze dla sprawy kwestie: kto dokonał zabójstwa licealisty i dlaczego. Przez lata wokół tych kwestii narosło wiele teorii. Zarówno prokuratura, jak i SB przyjęły założenie, że motywem zbrodni była chęć zemsty na ojcu chłopca.
Poza tym istniały też teorie, że chłopca porwali byli żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych, rozłamowcy z PAX-u, agenci obcego wywiadu bądź zwykli przestępcy kryminalni z myślą o okupie. Według jednej z hipotez, zabójstwa licealisty dokonała grupa funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa pochodzenia żydowskiego. Wskazywano, że zemsta dokonana na Bolesławie Piaseckim mogła być dokonana z uwagi na jego działalność przedwojenną i z czasów okupacji. W przeszłości Bolesław Piasecki był m. in. przywódcą Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga, głosząc poglądy antykomunistyczne i antysemickie.
Sam Bolesław Piasecki uważał, że najprawdopodobniej porwania syna dokonali ci, którym zależało na zniszczenie PAX-u. Bolesław Piasecki był zdania, że na jego pierworodnym dokonano mordu rytualnego.
Według prof. Andrzeja Garlickiego, zabójstwo Bohdana Piaseckiego mogło być rezultatem frakcyjnych rozgrywek w aparacie bezpieczeństwa. Historyk zwracał uwagę także na to, że mordowanie dziecka wroga "nie mieści się w polskiej kulturze politycznej". Zdaniem Garlickiego, być może porywacze nie planowali zabójstwa, tylko chcieli szantażować ojca, a wystraszeni konsekwencjami porwania zabili w końcu syna. (komentarz prof. Garlickiego zamieszczony w artykule Ewy Winnickiej "Bez litości", "Polityka", 4.11.2009 r.).
Przy opracowaniu artykułu korzystałam m. in. z książki Petera Rainy- "Sprawa zabójstwa Bohdana Piaseckiego" (wyd. 1989).
>>>>
Tak wszystko wskazuje na krewnych i przodkow dzisiejszej redakcji Agory czyli UBekow o tym rodowodzie narodowosciowym ktorzy Piaseckiego nienawidzili za hasla przeciw nim .
Oczywiscie Piasecki nie jest naszym bohaterem . Pamietajmy jednak w jakiej sytuacji zaczal wspolprace z KGB . Zlapali go radzieccy i przedstawili alternatywe :
Albo wspolpraca albo kula w leb .
I tak antykomunista ( jak najbardziej szczery ) wybral kolaboracje bo stwierdzil ze komuna potrwa z 50 lat bo zachod zdradzil . Potrwala 45 . Czyli prawie tyle samo .
To sa mrocze sprawki komuny...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 16:51, 01 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Kto zabił byłego premiera?
Piotr Jaroszewicz przez całe lata siedemdziesiąte był – oczywiście po Edwardzie Gierku - drugą najważniejszą osobą w państwie. Jego śmierć dwadzieścia lat temu to jedna z największych kryminalnych zagadek III RP. Nie wiemy kto go zabił, niejasne i zagmatwane są przyczyny tej zbrodni. Mnożą się pytania i wątpliwości, których nikt nie jest w stanie rozwiać i tylko zabójcy z roku na rok mogą być coraz bardziej pewni swojej bezkarności.
Do zabójstwa doszło dwadzieścia lat temu, w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku, w piętrowej willi przy ulicy Zorzy 19, w warszawskim Aninie. Razem z byłym premierem w brutalny sposób zamordowano jego żonę.
Dom denata na tle sąsiednich nieruchomości nie wyróżniał się niczym szczególnym: zbudowano go przed drugą wojną światową, kiedyś mieszkał tam nawet Julian Tuwim. Piętrowa willa stała wewnątrz tonącego w zieleni ogrodu, od cichej i spokojnej ulicy oddzielały ją wysokie drzewa. I chyba tylko okoliczni sąsiedzi wiedzieli, że mieszka tu człowiek, który przez wiele lat niemal codziennie gościł na czołówkach krajowych mediów.
Zwłoki zamordowanych znalazł ich syn – Jan, który przed północą 1 września zjawił się w mieszkaniu rodziców. Starsi państwo przez cały dzień nie odbierali telefonu, dlatego zdenerwowany tym faktem postanowił na miejscu osobiście sprawdzić, co się dzieje. Może zasłabli, może stało się im coś złego? Pierwszym zaskoczeniem były niezamknięte drzwi wejściowe, drugim – panująca dookoła cisza. Nawet potężny pies Jaroszewiczów, sznaucer Remus, nie zaszczekał po jego wejściu. Czyżby wszyscy spali? Po schodach wszedł na pierwsze piętro. W salonie paliło się światło, co chyba tylko potęgowało grozę sytuacji. W pewnym momencie stanął jak wryty. Jego ojciec siedział nieruchomo w fotelu. Nie było wątpliwości, że został zamordowany. Owinięta bandażem głowa bezwładnie zwisała w dół, szyja opleciona była grubą liną. Jak wykaże potem śledztwo, na szyi byłego premiera zaciśnięto skórzany pasek, po czym na zasadzie tzw. dźwigni dociskano go ciupagą, jednocześnie ją obracając, tak jakby mordercy chcieli wymusić na Jaroszewiczu jakieś zeznania. Zanim jednak go uduszono zadano mu kilkanaście ciosów w głowę i klatkę piersiową, efektem czego były plamy zakrzepłej krwi na białej koszuli.
Ostatnie kilkanaście, może kilkadziesiąt minut życia Piotr Jaroszewicz spędził w tym właśnie fotelu. Nigdy nie udało się odpowiedzieć, dlaczego lewa ręka denata była przywiązana sznurkiem do oparcia, a prawa nie! – Odnieśliśmy wrażenie, że zabójcy specjalnie zostawili mu wolną prawą rękę, aby mógł coś podpisać lub napisać, kiedy przez nadwyrężone pod wpływem nacisku gardło nie był już w stanie powiedzieć ani słowa – skomentował to jeden z warszawskich policjantów.
Jednak w zachowaniu zabójców było coś zaskakującego: w pewnym momencie tortur założyli swojej ofierze na głowę opatrunek i zmienili zabrudzoną krwią koszulę Dziwne zachowanie zabójców wytłumaczył potem biegły psycholog. Jego zdaniem tak często zachowują się sprawcy seryjnych napadów rabunkowych: najpierw torturują, by wymusić oddanie cennych przedmiotów; kiedy ofiara myśli, że najgorsze ma już za sobą, mordują ją…
Żona Jaroszewicza, Alicja Solska, w przeszłości m. in. dziennikarka "Trybuny Ludu", leżała w łazience, w kałuży krwi. Zginęła od strzału ze sztucera posiadanego legalnie przez jej męża, przystawionego niemal do głowy. Ją również torturowano przed śmiercią: bito i wykręcano ręce. O dziwo, przestępcy przynieśli na podłogę kołdrę, a jej głowę położyli - jeszcze za życia - na poduszce.
Oględziny miejsca zbrodni trwały ponad tydzień. Niestety: wiele śladów zostało zadeptanych lub bezpowrotnie zniszczonych w pierwszych godzinach śledztwa. - Jeśli ofiarą zabójstwa jest znana osoba, bardzo często miejsce zbrodni zamienia się w teatr: jest odwiedzane przez wielu ludzi, którzy całe zdarzenie traktują jak telewizyjną "Kobrę". Tymczasem policjanci działają pod wpływem wielkiej presji, wywieranej na nich przez domagających się szybkiego sukcesu przełożonych, polityków, opinię społeczną i media. W takich warunkach, niestety, popełnia się więcej błędów niż zwykle – komentowała tę sytuację w 1998 dr Ewa Gruza z Uniwersytetu Warszawskiego, na łamach tygodnik "Wprost".
Tak było w przypadku oględzin miejsca zabójstwa generała Marka Papały, tak było również w Aninie w 1992 roku. Na balkonie, przez który mogli dostać się przestępcy, śledczy urządzili sobie np. tymczasową palarnię! Jeśli nawet pozostały jakieś ślady, to zmył je rzęsisty deszcz, który padał w okolicy jeszcze przed ujawnieniem zabójstwa.
Pytanie o motyw
Zabójstwo byłego premiera i jego żony od początku rodziło mnóstwo pytań i wątpliwości. Największym problemem było ustalenie motywu podwójnej zbrodni. Zanim zatrzymano pierwszych podejrzanych w tej sprawie brano pod uwagę chyba wszystkie możliwe hipotezy: począwszy od wątku politycznego, poprzez zemstę szaleńca i bliżej nieznane porachunki, a na precyzyjnie zaplanowanym wcześniej napadzie rabunkowym skończywszy.
Pozornie wiele wskazywało na ten ostatni. Mieszkanie nosiło ślady plądrowania, ofiary były torturowane… ale to wszystko być może miało ukryć rzeczywiste motywy działania sprawców. Bo jak logicznie wytłumaczyć fakt, iż z mieszkania zamordowanych nie zginęły praktycznie żadne wartościowe przedmioty. Pozostały tam pierścionki, markowe zegarki, dzieła sztuki i mnóstwo bibelotów, które z pewnością odkupiliby od zabójców paserzy!
W zachowanych aktach znalazła się opinia, że sprawcy pozostawili pieniądze, stwierdzono "brak śladów tzw. ślepego plądrowania, a dom nie nosił widocznych śladów włamania". Bałagan mordercy zostawili jedynie w gabinecie Jaroszewicza, co wskazywałoby na kradzież nieznanych dokumentów. Nic nie wskazuje na to, aby bandytów ktoś stamtąd spłoszył, mieli więc wystarczająco dużo czasu na przejrzenie wszystkich zakamarków mieszkania i zabranie najciekawszych "fantów". A jednak tego nie zrobili! Po co zatem zjawili się tamtej nocy w mieszkaniu Jaroszewiczów? Dlaczego w ogóle doszło do podwójnego zabójstwa? To pytania, na której do dzisiaj nie udało się znaleźć odpowiedzi.
Nadszedł czas przełomu
Mimo upływu czasu śledztwo w sprawie anińskiej zbrodni długo nie posuwało się do przodu. Nikt nic nie widział, nie słyszał, zeznania kolejnych świadków nie wnosiły nic nowego. Śledczy nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Coraz częściej pojawiały się przypuszczenia, że sprawa "pójdzie na umorzenie" z powodu niewykrycia sprawcy(ów) przestępstwa. By temu zapobiec, grupę dochodzeniową wzmocnili zupełnie nowi ludzie, pochodzący z kilku komend wojewódzkich w Polsce. – Kiedy zapoznałem się z półrocznymi efektami śledztwa miałem co najmniej mieszane uczucia – opowiadał jeden z "nowych". – Widziałem olbrzymi nakład pracy, jednak zebranego materiału nie szedł w parze z jakością. Miałem wrażenie, że każdy dba o "papierologię", zabrakło globalnego spojrzenia na sprawę.
I tak jak teraz ludzie z "archiwum X", zajmujący się badaniem nierozwiązanych spraw kryminalnych z przeszłości, patrzą świeżym okiem na akta sprawy, tak również ludzie ze spec grupy, tropiącej zabójców Jaroszewicza, zaczęli jeszcze raz analizować całość zebranej dokumentacji, powrócili też do wielokrotnie omawianych dowodów i hipotez. Podczas którejś z narad jeden ze stołecznych dochodzeniowców przypomniał, że dwa lata przez zabójstwem Jaroszewiczów w Aninie doszło już do bardzo podobnego, równie brutalnego napadu, na szczęście ofiara uszła z życie. Bezskutecznie próbowano odnaleźć akta tamtej sprawy. Napad był, śledztwo wdrożono, nadano mu odpowiedni numer, jednak nie pozostał po nim żaden ślad. Zanim odnaleziono dokumenty (okazało się, że w wyniku zaniedbań i zawirowań związanych z transformacją Milicji Obywatelskiej w policję, złożono je do archiwum bez żadnego zakończenia) odnaleziono kobietę poszkodowaną w wyniku napadu, do którego doszło 30 maja 1990 roku: - Obudziło mnie światło latarki, którym świecono mi prosto w oczy. – opowiadała. - Napastnicy zażądali wydania pieniędzy, grozili śmiercią. Ale kiedy powiedziałam, że mam chore serce podali mi odpowiednie lekarstwa. Na koniec zaczęli mnie dusić, przed wyjściem skrępowali mi ręce i nogi, po czym przywiązali do stołu. To cud, że udało mi się przeżyć.
Tropem żółtej syreny bosto
Już po pierwszym przesłuchaniu udało się znaleźć kilka podobieństw do zabójstwa przy ulicy Zorzy. W obu tych zdarzeniach sprawcom zależało na rabunku, działali nocą, byli brutalni i bezwzględni, choć z drugiej strony mieli chwile ludzkich odruchów podając lekarstwa swoim ofiarom. Kiedy odnaleziono zaginioną dokumentację, w trakcie analizowania akt uwagę policjantów zwróciły zeznania jednego ze świadków, który w przededniu napadu widział w tamtej okolicy żółtą syrenę bosto. Siedzący w niej dwaj mężczyźni sprawiali wrażenie, że obserwują okolicę. Wydało mu się to dziwne, więc spisał numer rejestracyjny pojazdu. Kilka dni po napadzie na sąsiadkę podzielił się swoimi spostrzeżeniami z dochodzeniowcami. Nie wiadomo dlaczego, w 1990 roku nikt nie podjął tego tropu.
Zrobili to dopiero członkowie specgrupy. Samochód zarejestrowany był na mieszkańca Mińska Mazowieckiego, doskonale znanego ówczesnym policjantom: wielokrotnie karanego złodzieja, który z czasem karany był również za rozboje i kradzieże. Po kilkunastu dniach intensywnej pracy operacyjno-dochodzeniowej zdobyli dużo informacji nie tylko o właścicielu żółtej syreny, ale również kilku jego kumplach: -To była specyficzna grupa – w aktach śledztwa zachowała się opinia jednego z mińskich dochodzeniowców. – Zawsze trzymali się razem i rzadko dopuszczali do swojej paczki kogoś obcego. Dopiero kiedy jeden z nich siedział w więzieniu, niejako w zastępstwie angażowali kogoś innego do pomocy. Cieszyli się respektem w przestępczym półświatku. Tak na wolności, jak i w więzieniu: stali na czele grypsery, rozsądzali spory.
Bandyci mieli jedną wadę – niektórym po wódce za bardzo rozwiązywały się języki i chwalili się kolejnymi skokami. Pod koniec sierpnia 1992 roku podobno chwalili się, że wreszcie zrobią większe pieniądze bo jeden ze znajomych "nadał" im mieszkanie dzianego starucha na obrzeżach Warszawy. – I jak poszło – pytali kumple od kieliszka we wrześniu. – Szkoda gadać. Dużo roboty, a forsy tyle, co kot napłakał! – miał odpowiedzieć jeden z nich.
Z tygodnia na tydzień śledczy mieli przeciwko czwórce mężczyzn coraz więcej poszlak. Potencjalni sprawcy nie mieli pojęcia, że znajdują się w kręgu zainteresowania śledczych bo wcześniej zatrzymano ich w areszcie z powodu zupełnie innych przestępstw: zabójstwa, napadów i rozbojów. W końcu przedstawiono im zarzuty zabójstwa Piotra Jaroszewicza i jego żony.
Najpierw sukces, potem blamaż i porażka
Według aktu oskarżenia sporządzonego przez prokuraturę wojewódzką w Warszawie do napadu w Aninie sprawcy przygotowywali się co najmniej od kilku tygodni: obserwowali teren dniem albo nocą, szukali dogodnego miejsca do ataku. Sprawcy nie mieli pojęcia, że mają zamiar obrabować byłego premiera. Dla nich był to tylko "stary pryk" – jak mówili o nim w rozmowach między sobą. Psa, który pilnował obejścia, obezwładnili paralizatorem. Do mieszkania dostali się przez uchylony balkon, potem plądrowali mieszkanie, torturowali, wreszcie zamordowali domowników. Dopiero kilkanaście godzin później z mediów dowiedzieli się, na kogo napadli.
Prokuratura wprawdzie obwieściła wielki sukces, ale żaden z czwórki podejrzanych nie przyznał się do zarzutów napadu i zabójstwa. Podawali różne alibi, które po sprawdzeniu okazywały się fałszywe. Koronnym dowodem oskarżyciela były zeznania konkubiny jednego z podejrzanych, która zeznała, że wraz z innym mężczyzną miał on planować napad na Piotra Jaroszewicza.
Dopiero proces zaczął ujawniać słabość materiału dowodowego. Początkowy sukces zamienił się w kompletną porażkę. Konkubina, główny świadek oskarżenia, skorzystała z prawa do odmowy składania zeznań. W końcowym wystąpieniu prokurator wnioskował… o uniewinnienie całej czwórki. W żaden sposób nie potwierdzono ich obecności na miejscu zbrodni, nie udało się zidentyfikować żadnych śladów, śledztwo prowadzono nierzetelnie i dopuszczono się w nim wielu karygodnych błędów. Do rangi symbolu urosło zebranie przez dochodzeniowców "znakomitych" dowodów – niedopałka, odcisku palca i śladu podeszwy na przyprawach rozsypanych w willi Jaroszewiczów. Owe dowody winy należały nie do czwórki bandytów lecz do… do policjantów z komendy Warszawa-Praga Południe, którzy jako pierwsi dotarli do Anina. W tej sytuacji wyroki uniewinniające nie były żadnym zaskoczeniem. Warszawski sąd apelacyjny, który wiosną 2000 roku ponownie rozpatrywał tę sprawę w wyniku zażalenia prokuratury, utrzymał ten wyrok w mocy.
Kto przestraszył się książki?
Czy przyczyny śmierci polityka mogły tkwić w jego politycznym życiorysie i tajemnicach, które posiadł nie tylko jako premier, ale przede wszystkim jako zwierzchnik ówczesnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? Dzięki temu Piotr Jaroszewicz posiadał ogromną wiedzę o służbach specjalnych i mechanizmach władzy. Kilkanaście miesięcy przed śmiercią opublikował książkę "Przerywam milczenie". Niedwuznacznie zapowiedział, że w drugiej części wspomnień opublikuje niezwykle cenne materiały historyczne, które mogą skompromitować ludzi ze świecznika władzy. Czyżby ktoś przestraszył się tych zapowiedzi? Czyżby podwójna zbrodnia w Aninie miała być przestrogą dla innych, niegdyś wysoko postawionych "towarzyszy", aby zachowali dyskrecję i nie obnosili się ze swoją wiedzą?
Temat ten podejmuje Albin Siwak, były członek Komitetu Centralnego PZPR, na łamach wydanej w 2002 roku książce "Trwałe ślady": " Gdy jednego dnia będąc u Piotra zaczęliśmy mówić o sytuacji w Polsce, a było to już po zmianie ustroju i formacja solidarnościowa robiła coraz większe głupstwa, Piotr sam zaczął mówić na ten temat tak: Ciekaw jestem, jak będą wyglądały gęby tych rzekomych bojowników o wolną Polskę, gdy w swojej książce napiszę, którzy z nich, od kogo i ile brali miesięcznie za dostarczanie nam informacji. Rozumiem, że prosty Naród wierzył w obietnice zmian na lepsze, ale cała ta plejada doradców, która mając pełne usta haseł o sprawiedliwości, jak sępy czuwała, kiedy skoczyć i złapać władzę".
Jaroszewicz podobno kończył pracę nad rozszerzeniem swoich wspomnień. Niektórzy widzieli nawet kilkaset stron maszynopisu tej publikacji. Podobno były premier chciał wyjaśnić niektóre sprawy związane z najnowszą historią Polski… i – niewykluczone – że to mogło być jednym z powodów morderstwa. Wiele osób z najbliższego otoczenia Jaroszewiczów uważa, że premier mógł mieć materiały mogące kogoś skompromitować i mógł je zamieścić w tej książce. Nie wiadomo, co skrywały jego domowe archiwa, bowiem w trakcie oględzin miejsca zbrodni nie odnaleziono ani jednej strony ewentualnej książki.
Mimo wszystko teza o politycznej tezie podwójnego zabójstwa w Aninie wydaje się aż nazbyt karkołomna. Przecież od czasów, kiedy był on PRL-owskim VIP-em minęło kilkanaście lat. Gdyby ktoś naprawdę się go bał, mógł dużo wcześniej "uciszyć" byłego premiera!
Pamiątka z Radomierzyc
Wręcz niewiarygodnie brzmi hipoteza, że powodów śmierci Jaroszewicza należy szukać w 1945 roku, we wsi Radomierzyce nad Łysą Łużycką, kilkanaście kilometrów od Zgorzelca. W tamtejszym pałacu w trakcie drugiej wojny hitlerowcy przechowywali akta tajnych służb m.in. listy konfidentów z Europy Zachodniej. Po wyzwoleniu tego terenu ówczesny pułkownik Piotr Jaroszewicz był jednym z pierwszych oficerów, który zjawił się w tutejszym pałacu. Niewykluczone, że zabrał stąd co cenniejsze dokumenty, kompromitujące niektóre znane dziś osoby. Te przypuszczenia potwierdza raport, który powstał w Biurze Wywiadu Kryminalnego Komendy Głównej Policji w 2007 roku. Wedle analityków zabójcy przyszli do wilii przy Zorzy 19 aby zabrać jakieś ważne dokumenty. Czy były to teczki, które Jaroszewicz wywiózł w 1945 roku z Radomierzyc?
Nadzieje na wykrycie sprawców zabójstwa odżyły wiosną 2005 roku. W Komendzie Głównej Policji zapadła decyzja, aby nieliczne ślady linii papilarnych, zabezpieczone na miejscu zabójstwa w Aninie, sprawdzić w systemie automatycznej identyfikacji odcisków palców (AFIS). Odciski te w 1992 roku znaleziono na ciupadze, okularach Jaroszewicza i drzwiach szafy znajdującej się w jego gabinecie. Ponad wszelką wątpliwość nie należały one do zamordowanych, ich rodzin, znajomych ani policjantów. Wszystko wskazywało na to, że pozostawili je mordercy. Folii tych niestety nie było w aktach śledztwa. Pomimo dwuletnich poszukiwań nie udało się ich odnaleźć. Wszystko wskazuje na to, że zostały celowo usunięte. Może ukradzione! Kto to zrobił? Czy w szeregach policji albo sądu był "kret" działający na prośbę zleceniodawców podwójnej zbrodni? Nikt tego nie udowodnił, lecz biorąc pod uwagę okoliczności zaginięcia tego niezwykle ważnego dowodu, tak trzeba nazwać zniknięcie folii. Dołączono je do akt sprawy, kiedy akt oskarżenia skierowano do sądu okręgowego w Warszawie, ponad wszelką wątpliwość były tam w 2000 roku, gdy proces zakończył się spektakularnym uniewinnieniem. Potem kilkadziesiąt tomów akt trafiło do sądowego archiwum. Kiedy zaczęto je analizować pięć lat później, folii ze śladami biologicznymi niestety już tam nie było.
Po dwudziestu latach od zabójstwa Piotra Jaroszewicza i jego żony jest chyba więcej pytań niż we wrześniu 1992 roku. I tylko przestępcy mogą być coraz bardziej pewni swojej bezkarności. Upływający czas z reguły działa na ich korzyść. Oby ta zagadkowa sprawa nie była tego potwierdzeniem.
>>>>
Kolejny objaw komunistycznego wampiryzmu ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 14:26, 12 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
30. rocznica milicyjnej zbrodni na Grzegorzu Przemyku
30 lat temu milicjanci na warszawskiej Starówce śmiertelnie pobili 19-letniego maturzystę Grzegorza Przemyka. Była to jedna z najgłośniejszych zbrodni aparatu władzy PRL lat 80. - do dziś nie do końca wyjaśniona.
Ojciec Przemyka, przyjaciel zmarłego maturzysty oraz adwokat mec. Maciej Bednarkiewicz nadal walczą przed stołecznym sądem o wznowienie umorzonego w 2012 r. przez IPN śledztwa w sprawie utrudniania przez władze z lat 80. wyjaśnienia tej zbrodni.
Przemyk był synem opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej. 3 maja 1983 r. została ona pobita przez nieumundurowanych milicjantów podczas ich wtargnięcia na teren klasztoru sióstr franciszkanek przy kościele św. Marcina w Warszawie, gdzie mieścił się Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom.
12 maja 1983 r. Przemyk wraz z przyjacielem Cezarym F. świętował na pl. Zamkowym egzamin maturalny. Zatrzymany przez MO, na pobliskim komisariacie przy ul. Jezuickiej otrzymał ponad 40 ciosów pałkami po barkach i plecach oraz kilkanaście ciosów łokciem lub pięścią w brzuch. Przewieziony do szpitala, zmarł 14 maja w wyniku ciężkich urazów jamy brzusznej.
Pogrzeb Przemyka 19 maja na Cmentarzu Powązkowskim stał się wielką manifestacją sprzeciwu wobec władzy komunistycznej. Wzięło w nim udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w tym wielka liczba młodzieży. Pogrzeb poprzedziła msza święta odprawiona dzięki staraniom ks. Jerzego Popiełuszki w kościele św. Stanisława Kostki.
Prokuratura wszczęła wprawdzie śledztwo w sprawie śmierci Przemyka, ale jednocześnie władze podjęły bezprawne działania mające uchronić milicjantów przed karą. Winą chciano obarczyć sanitariuszy, którzy wieźli Przemyka z komisariatu do szpitala.
W aktach sprawy zachowała się notatka ówczesnego szefa MSW gen. Czesława Kiszczaka: "Ma być tylko jedna wersja śledztwa - sanitariusze". O tej tezie, jako jedynie słusznej, mówiła oficjalna propaganda, która prowadziła też kampanię zniesławiania matki Przemyka i jego otoczenia.
Do tej sprawy Biuro Polityczne KC PZPR powołało specjalny zespół pod kierownictwem odpowiedzialnego za bezpieczeństwo b. szefa MSW gen. Mirosława Milewskiego (nie żyje od kliku lat). "Gdybyśmy chcieli rozprawić się z Przemykiem, wzięlibyśmy fachowców" - mówił Kiszczak na posiedzeniu tego zespołu latem 1983 r.
Realizując wytyczne zespołu, SB zastraszała głównego świadka Cezarego F., który wraz z Przemykiem był w komisariacie. Próbowano go skompromitować, wcielić do wojska, namawiano do wyjazdu za granicę, otoczono gronem współpracowników SB, którzy namawiali go do zmiany zeznań i inwigilowali. Istniał nawet niezrealizowany pomysł, żeby upozorować jego wypadek samochodowy.
Podczas tzw. okazania F. nie miał szans rozpoznania milicjantów bijących Grzegorza, bo władze zebrały wtedy kilkudziesięciu milicjantów, którzy wskutek działań plastyka mało różnili się między sobą.
Inwigilowano prowadzących sprawę prokuratorów (ich notatki trafiały do SB), a oskarżonych milicjantów i świadków instruowano, jak mają zeznawać. "Ci funkcjonariusze to barany: mówię im, jak mają zeznawać, a oni nic nie rozumieją" - skarżył się - jak wynika z akt - wysoki rangą oficer MO, który instruował milicjantów.
Pod zmyślonymi zarzutami na pół roku aresztowano pełnomocnika Sadowskiej, mec. Macieja Bednarkiewicza, a przeciwko mec. Władysławowi Sile-Nowickiemu wszczęto postępowanie karne, zarzucając mu "poniżanie naczelnych organów władzy państwowej"; stracił też pracę prokurator, który sprzeciwiał się bezprawnym praktykom MSW. Przynajmniej o części bezprawnych działań miał wiedzieć ówczesny przywódca PRL gen. Wojciech Jaruzelski.
W lipcu 1984 r., po wyreżyserowanym przez władze procesie, sąd uwolnił od zarzutu pobicia Przemyka dwóch milicjantów - Ireneusza K. (który zatrzymał Przemyka) i Arkadiusza Denkiewicza (dyżurnego komisariatu, który nawoływał do bicia, mówiąc: "Bijcie tak, żeby nie było śladów"). Natomiast na 2 i 2,5 roku więzienia skazani zostali za nieudzielenie pomocy pobitemu, po wymuszeniu w śledztwie nieprawdziwych zeznań, dwaj sanitariusze, którzy wieźli Przemyka z komisariatu do szpitala.
W związku z tym zakończonym procesem gen. Kiszczak w rozkazie wydanym 2 września 1984 r. dotyczącym wyróżnienia funkcjonariuszy MO i SB prowadzących śledztwo ws. okoliczności śmierci Przemyka pisał: "Resort spraw wewnętrznych, nie poczuwając się w najmniejszym stopniu do jakiegokolwiek zawinienia śmierci G. Przemyka, nie mógł pozostać obojętnym wobec jawnej prowokacji i kampanii oszczerstw skierowanej na nasz aparat".
"Podjęte zostały wielokierunkowe działania zmierzające do nadania śledztwu obiektywnego charakteru, ustalenia faktycznych sprawców, pociągnięcia ich do odpowiedzialności i ujawnienia wobec opinii publicznej rzeczywistej prawdy. W wyniku długotrwałej, żmudnej pracy, prowadzonej przez wielu funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, zgromadzono materiał procesowy obrazujący faktyczny przebieg zdarzenia i rolę jego uczestników, stanowiący zarazem podstawę do uniewinnienia funkcjonariuszy MO i skazania rzeczywistych sprawców śmierci G. Przemyka" - pisał Kiszczak.
Sprawa pobicia Przemyka wróciła do sądów po przełomie 1989 r., gdy uchylono wyroki wydane w 1984 r.
W 1997 r. K. został uniewinniony przez Sąd Wojewódzki w Warszawie, który zarazem skazał Denkiewicza na 2 lata więzienia (nie odsiedział ani dnia, bo według psychiatrów na skutek wyroku doznał w psychice zmian uniemożliwiających odbycie kary). Oficera KG MO Kazimierza Otłowskiego skazano na 1,5 roku w zawieszeniu za próbę zniszczenia akt sprawy Przemyka w 1989 r. (po apelacji został on uniewinniony). Miał on zarzut IPN, że zasiadając w składzie grupy dochodzeniowo-operacyjnej Komendy Głównej MO w sprawie śmierci Przemyka "kierował pracami, wydawał polecenia służbowe oraz akceptował działania mające nakłonić do przyznania się sanitariuszy".
Potem sprawa K. zaczęła krążyć między sądami. W kwietniu 2000 r. Sąd Okręgowy w Warszawie trzeci raz rozpoczął proces. W czerwcu 2000 r. K. został uniewinniony z braku dowodów. W styczniu 2001 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie orzekł, że od 1 stycznia 2000 r. sprawa śmierci Przemyka jest przedawniona. We wrześniu 2001 r. Sąd Najwyższy orzekł, że sprawa wraca do SA, a przedawnienie upłynie dopiero w 2005 r. W 2003 r. rozpoczął się kolejny proces. W styczniu 2004 r. SO uniewinnił K. W czerwcu 2004 r. SA ponownie uchylił wyrok uniewinniający. W grudniu 2004 r. ruszył piąty proces.
W maju 2008 r. SO uznał K. za winnego i skazał na 8 lat więzienia, zmniejszone o połowę na mocy amnestii. Był to pierwszy wyrok skazujący. Sąd nie miał wątpliwości, że K. był jednym z trzech milicjantów, którzy bili Przemyka. Zarazem uznano, że nie ma dowodów, by było to świadome represjonowanie za poglądy lub działalność Grzegorza lub jego matki. W ocenie sądu K. nie wiedział, kim jest Przemyk, a jego zatrzymanie było przypadkowe i wiązało się z tym, że nie miał on przy sobie dowodu osobistego.
Sąd uznał wtedy, że w sprawie nie stosuje się ustawy o IPN, lecz przepis Kodeksu karnego i ustawy o nieprzedawnianiu przestępstw aparatu władzy sprzed 1989 r., w myśl którego czyn taki jak pobicie skutkujące ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu - nie przedawnia się. "25 lat na to czekałem. Ale to jest miecz, a ręka gdzie?" - mówił wtedy ojciec Grzegorza.
Wyrok ten uchylił w grudniu 2009 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie, który nie podzielił poglądu SO i prawomocnie uznał, że sprawa przedawniła się 1 stycznia 2005 r., a przepis, na który powoływał się SO i pełnomocnicy ojca Przemyka, nie ma tu zastosowania.
W lipcu 2010 r. Sąd Najwyższy uznał za przedawnione śmiertelne pobicie Przemyka. SN oddalił wtedy kasację ministra sprawiedliwości od umorzenia sprawy K. SN podkreślił, że ta sprawa jest porażką wymiaru sprawiedliwości. Sąd zaznaczył, że choć kasacja jest bezzasadna, należy wyrazić ubolewanie, że przez ponad 27 lat, w wolnej Polsce, wymiar sprawiedliwości nie zdołał orzec o merytorycznej zasadności zarzutu postawionego oskarżonemu. Sędzia Małgorzata Gierszon zwróciła uwagę, że matactwa z czasów komunistycznych okazały się skuteczne po latach.
Z powodu przedawnienia karalności, ale przy uznaniu faktu przestępstwa, pion śledczy IPN w październiku 2012 r. umorzył śledztwo ws. utrudniania w latach 1983-84 śledztwa w sprawie śmiertelnego pobicia Przemyka przez milicję. Wcześniej zarzuty utrudniania tamtego śledztwa usłyszał m.in. gen. Kiszczak oraz kilkunastu oficerów SB i MO. Umorzenie było wynikiem uznania w 2010 r. przez Sąd Najwyższy za przedawnione zbrodni komunistycznych zagrożonych karą do pięciu lat więzienia. Uzasadnienie decyzji IPN na ok. 200 stronach szczegółowo opisuje całą sprawę.
Pierwsze zarzuty w sprawie IPN postawił w 2007 r. Dwóch oficerów SB dostało wtedy zarzuty zastraszania Cezarego F. - tak aby wycofał się z zeznań, że Przemyka bili milicjanci. W 2009 r. Kiszczak dostał zarzut przekroczenia uprawnień przez utrudnianie i kierowanie śledztwa z lat 80. na fałszywe tory. Podejrzany nie przyznał się i odmówił składania wyjaśnień. Groziło mu do 5 lat więzienia. Był dwudziestym podejrzanym w tym śledztwie.
Od postanowienia IPN do sądu odwołało się kilku pokrzywdzonych, w tym ojciec Przemyka, Cezary F. i jego rodzina oraz Bednarkiewicz. Pełnomocnik ojca Przemyka mec. Andrzej Zalewski domaga się, by podjąć śledztwo wobec czynów, za które grozi do 10 lat więzienia. Według Zalewskiego śledztwo można by prowadzić w kierunku bezprawnego uwięzienia sanitariuszy (których władze PRL postanowiły obciążyć winą za śmierć Przemyka) oraz psychicznego znęcania się nad nimi.
Bednarkiewicz uważa, że IPN powinien rozważyć zmianę kwalifikacji prawnej czynu z utrudniania śledztwa na współsprawstwo śmiertelnego pobicia (taki czyn nie przedawnia się według uchwały SN, bo grozi za niego do 10 lat więzienia). W swym zażaleniu mecenas pyta też, z czyjej winy sprawa się przedawniła, "skoro udało się zabezpieczyć komplet akt".
Obrońcy niektórych podejrzanych esbeków domagają się, by z uzasadnienia umorzenia wyeliminować stwierdzenia o ich winie.
Pierwsze posiedzenie Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia w sprawie zażaleń odbyło się w marcu br. Odroczono je bezterminowo z powodu niepowiadomienia o posiedzeniu wszystkich pokrzywdzonych oraz podejrzanych.
....
Wyglada na ,,wypadek przy pracy" . Po prostu masowo tłukli opozycję na komisariatach to co i raz ,,przesadzili" . A Kiszczak z Jaruzelem tuszowali .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 14:06, 21 Paź 2014 Temat postu: |
|
|
Prawdziwa historia czterech pancernych. Śledziński: ten serial miał wymazać z pamięci Polaków wyczyny żołnierzy gen. Maczka
Rafał Zychal
"Czterej pancerni i pies" cieszą się niesłabnącą popularnościa. Jaka była jednak prawdziwa historia "pancernych"? - Wydawnictwo ZNAK
- Historia 1. Brygady Pancernej miała na celu wymazanie w świadomości Polaków wyczynów innej jednostki - 10. Brygady Kawalerii, czyli wspomnień żołnierzy generała Maczka. Przymanowski musiał fikcją ubarwiać prawdę historyczną. Bo to żołnierze "Czarnej Brygady" mieli kawaleryjską fantazję i ich wspomnienia pełne są niewiarygodnych wydarzeń - mówi w rozmowie z Onetem Kacper Śledziński. Historyk i publicysta w swojej najnowszej książce opisuje prawdziwe losy "pancernych". Także te często zapominane, czyli powojenne. Bo dla 1. Brygady koniec wojny wcale nie oznaczał złożenia broni. - Tragizm położenia tych ludzi sięgnął wtedy szczytu. Ciężko było z niego wybrnąć - dodaje. Przypomina również o nieskrywanych ambicjach gen. Zygmunta Berlinga, który widział siebie w roli Józefa Piłsudskiego.
Serial "Czterej pancerni i pies" nie schodzi z ekranów telewizorów już od niemal 50 lat. W nim, wspólnie z bohaterską Armią Czerwoną, w serii niekończących się zwycięstw, polscy czołgiści pokonują hitlerowców i przynoszą Polsce wolność. Dla wielu ich jest synonimem bohaterstwa Polaków walczących podczas drugiej wojny światowej.
A jak było naprawdę? Prawdziwy scenariusz został napisany krwią, nie brakuje w nim moralnych dylematów. Bohaterowie czy zdrajcy? Jednak o tym nie wszyscy pamiętają, gdy po raz kolejny oglądają serial Konrada Nałęckiego. Kim więc byli prawdziwi pancerni? Za co walczyli? Czy naprawdę wierzyli, że niosą Polsce wolność? A może po prostu wstąpili do armii tylko po to, by wyrwać się ze Związku Radzieckiego?
Z Kacprem Śledzińskim, autorem książki "Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych" rozmawia Rafał Zychal.
Rafał Zychal: Bohdan Smoleń powiedział w jednym ze swoich monologów, wspominając serial "Czterej pancerni i pies", że "jakbyśmy dwa takie czołgi mieli, to byśmy sami tę wojnę wygrali". To oczywiste nawiązanie do wyczynów dzielnej załogi, właściwie niepokonanej, która niemal w pojedynkę wygrała wojnę. W Pana książce obraz szlaku bojowego 1. Brygady Pancernej nie jest już tak kolorowy. Wyłania się z niego raczej obraz jednostki niemal nic nie znaczącej, źle dowodzonej i raczej głównie odnoszącej porażki. Czy rzeczywiście było aż tak źle?
Kacper Śledziński: Tak. Ale wynikało to z roli brygady, jako jednostki wspierającej piechotę. Zazwyczaj czołgi brygady, plutonami bądź kompaniami, odsyłano jako wzmocnienie do batalionów piechoty.
Może tak naprawdę największym sukcesem tej brygady był nie ten bojowy, a propagandowy? Poczynając od samej przysięgi, przez kolejne bitwy, aż po uwiecznienie jej w książce oraz serialu.
Propagandowo jednostka sprawdziła się po wojnie, kiedy Janusz Przymanowski szukał tematu do książki. A książka i film są skierowane do dzieci i młodzieży, w tym przypadku czołg znakomicie spełniał rolę magnesu przyciągającego czytelników i widzów. Przyciągał widzów walorami estetycznymi spotęgowanymi niewątpliwą atrakcyjnością pokonywania przeszkód. Sam pamiętam z dzieciństwa, że nie było piękniejszego widoku niż czołg rozbijający mur, łamiący drzewo, czy pokonujące rzekę w bród.
To dlaczego akurat właśnie 1. Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte i jej losy stały się tak wdzięcznym tematem dla celów propagandowych?
Jej historia miała na celu wymazanie w świadomości Polaków wyczynów innej jednostki - 10. Brygady Kawalerii, czyli wspomnień żołnierzy generała Stanisława Maczka. Prawda jest jednak taka, że Przymanowski musiał fikcją ubarwiać prawdę historyczną, aby uatrakcyjnić historię 1. Brygady. Bo to żołnierze "Czarnej Brygady" mieli kawaleryjską fantazję i ich wspomnienia pełne są niewiarygodnych wydarzeń.
Mówi Pan, że serial Konrada Nałęckiego zrobił w młodości wrażenie także na Panu. Po obejrzeniu "Czterech pancernych i psa" wielu chłopców chciało być drugim Jankiem, Gustlikiem czy Grigorijem. Jednak prawdziwe życie pancerniaków na froncie dość radykalnie różniło się od tego, co mogli oni zobaczyć na ekranie. Jak naprawdę wyglądało ich życie i z jakimi problemami musieli się zmagać?
Warto zwrócić uwagę przede wszystkim na problemy najbardziej prozaiczne, ale jednocześnie bardzo dotkliwe dla żołnierzy - chłód, bród, przeziębienia, zakażenia itp. To wszystko w obliczu przemęczenia frontowego, czy kilkudziesięciokilometrowych przemarszów urastało do rangi poważnego problemu. A często bywało i tak, że wykończony żołnierz, zanim mógł odpocząć i napić się gorącej kawy, musiał sobie sam zbudować lokum, najczęściej ziemiankę.
Dawał popalić również czołg sam T-34 z działem 76 mm, produkcja roku 1943. Psuło się w nich niemal wszystko - sprzęgła, skrzynie biegów czy koła prowadzące, które odpowiadały za ruch gąsienic w pojeździe. Co więcej, poszczególne elementy gąsienic były łączone prętami, ale bez żadnych zabezpieczeń. Taka konstrukcja sprawiała, że one często wypadały. A gdy gąsienica ześlizgiwała się z kół, to czołg musiał się zatrzymać. Wtedy stawał się wyjątkowo łatwym celem dla dział przeciwpancernych wroga.
Bohaterowie czy zdrajcy – to pytanie często pada nie tylko w kontekście 1. Brygady, ale i całej Armii Polskiej w ZSRR. Zapewne inny cel widzieli w niej jej dowódcy i politycy, a inny zwykli żołnierze. Czy oni byli świadomi całego tego politycznego kontekstu czy widzieli w niej jedynie sposób na wydostanie się ze Związku Radzieckiego?
I jedno, i drugie. Indoktrynacja szła pełną parą, zresztą z marnym skutkiem. Żołnierze brygady byli wyrobieni politycznie. A poza tym przez trzy, cztery lata patrzyli na "zalety" raju socjalistycznego. Znakomita część żołnierzy, którzy weszli w jej skład istotnie widziała w niej środek powrotu do Polski. Żaden z nich nie zamierzał jednak zaprowadzać w Polsce władzy ludowej. Żołnierze walczący w 1. Brygadzie wierzyli w powstanie demokratycznej Polski.
Opisując bohaterów stworzonych przez Przymanowskiego pisze Pan, że ich pochodzenie jest dalekie od tego, skąd naprawdę wywodzili się pancerniacy 1. Brygady. Pochodzącego ze Śląska Cieszyńskiego Gustawa Jelenia nazywa Pan "propagandowym wybrykiem". Podobnie zastanawiające jest dla Pana pochodzenie Janka Kosa. Skąd więc tak naprawdę pochodziła większość żołnierzy walczących w szeregach Brygady?
Zdecydowana większość, ponad 90 procent żołnierzy walczących w tej brygadzie pochodziła z Kresów Wschodnich - od Wilna po Lwów, od Dźwiny po Prut.
Wracając do nastrojów, jakie panowały wewnątrz 1. Brygady, to podkreśla Pan, że były one dalekie od jednoznacznego poparcia dla polityki ZSRR. Także w przypadku samego gen. Zygmunta Berlinga. Jak więc wyglądała postawa walczących w tej jednostce Polaków? Czy ona zmieniała się, gdy wojsko zbliżało sie, a potem przekroczyło dawne granice Polski?
To nie były jeszcze dawne granice Polski, ale jednak wciąż aktualne. Nowy kształt terytorialny Polski został zatwierdzony dopiero podczas konferencji w Poczdamie na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku. Marsz ku Polsce nie zmieniał postaw ludzi. Oni stawiali opór indoktrynacji puszczając ją mimo uszu, to rzadziej, a częściej wykłócając się bądź ośmieszając hasła propagandy podczas wieców i pogadanek. To często kończyło się dla nich aresztem lub inną karą - cóż szpiedzy donosili na okrągło oficerom o niepokornych delikwentach.
Natomiast musimy pamiętać, że kiedy brygada zatrzymała się nieopodal Równego dla wielu ludzi były to rodzinne strony. Wielu do domów miało kilka zaledwie kilometrów. Serce się rwało lecz rozkazy zabraniały. Propaganda głosiła, że te ziemie, na których wychowywało się gros żołnierzy 1. Brygady należą już do ZSRR. Rozum podpowiadał, że nie mieli już o co walczyć, lecz nadzieja, że nie wszystko jeszcze przepadło podtrzymywała ich morale.
Zatrzymajmy się na chwilę przy osobie samego gen. Zygmunta Berlinga. W książce rysuje Pan portret osoby, dla której Armia Polska w ZSRR miała być jedynie środkiem do realizacji znacznie ważniejszego celu. "Berling realizował swoją politykę, której zwieńczeniem miała być jego znacząca rola w ojczyźnie” – czytamy w książce. Co zatem tak naprawdę planował i kim zamierzał być?
Chciał odegrać rolę Józefa Piłsudskiego. Sojusz ze Związkiem Patriotów Polskich traktował tylko koniunkturalnie. Generał Berling wcale nie miał zamiaru budować Polski komunistycznej. Natomiast prawdą jest, że jeszcze w 1940 roku mówił o włączeniu kraju do ZSRR jako siedemnastej republiki, czym pewnie chciał się przypodobać Józefowi Stalinowi, by zdobyć jego zaufanie. Ale to tez było częścią jego gry, bo cztery lata później spuścił z tonu. Lecz nadal widział Polskę w sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Natomiast armia była potrzebna Berlingowi jako argument w wypadku rywalizacji z Armią Krajową w pokojowej, bądź zbrojnej w walce o władzę w Polsce.
Bitwa pod Studziankami - to jeden z centralnych punktów w książce i serialu. Jednak w prawdziwej historii 1. Brygady wcale nie wydaje się ona być największym sukcesem czy najważniejszym momentem. Dlaczego więc autor "Czterech pancernych" wybrał akurat tę bitwę?
Ponieważ propagandowo, to właśnie ta bitwa dawała bezdyskusyjne wrażenie zwycięstwa. Gwardzistom 8. Armii udało się wtedy obronić przyczółek magnuszewski. Polscy pancerni im w tym pomogli. Odnieśli sukcesy i indywidualnie okazali się bojowymi i dobrze wyszkolonymi żołnierzami.
A jeżeli to Pan miałby wskazać najważniejszy fragment historii, największy sukces tej brygady, to co by Pan wybrał?
Najważniejszym fragmentem historii była bitwa o Wał Pomorski. Tam brygada poniosła największe straty, praktycznie przestała istnieć. Zaś sukces? Chyba rajd pancerny znad Pilicy do Włoch w styczniu 1945 roku. W tym przypadku brygada samodzielnie zdobyła m.in. wspomniane Włochy i Piaseczno.
Czy nie jest tak, że od samego początku do samego końca najważniejszym celem 1. Brygady Pancernej była wyłącznie symbolika? Świadczyć może o tym choćby jej udział, jak Pan pisze, na siłę, w walkach o Gdańsk.
Nie. Podstawową rolą brygady było wspieranie czołgami atakującej przeciwnika piechoty polskiej bądź radzieckiej. Lecz istotnie, brygadę do Gdańska i na Oksywie pchano na siłę. Do morza dotarły tylko cztery czołgi. Ale symbol był. Brygada im. Bohaterów Westerplatte zakończyła szlak bojowy nieopodal Westerplatte.
To może gdyby została wykorzystana na innym odcinku frontu, to mogłaby okazać się skuteczniejsza?
Na pewno nie. Brygada liczyła latem 1944 roku tylko 87 czołgów, zaś jesienią tegoż roku - 65. To była słaba jednostka. Dla porównania. 10. Brygada Kawalerii Pancernej czy 2. Brygada Pancerna walczące na Zachodzie i zorganizowane według wzorów brytyjskich liczyły około 160 czołgów.
W serialu 1. Brygada przechodzi cały szlak bojowy, a nawet idzie dalej – nie zatrzymujemy się bowiem na walkach o Oksywie, ale obserwujemy też walki o Berlin. Tak jednak nie było. Pisze Pan, że Przymanowski "swobodnie traktował realia historyczne". W rzeczywistości pancerni nie brali udziału w walkach o Berlin, choć jej część walczyła w Brandenburgii. Co więc działo się Brygadą po zakończeniu walk na Pomorzu?
Zbierała i uzupełniała siły. Zaś sześć według jednych lub dziewięć czołgów według innych źródeł włączono do 4. pułku czołgów ciężkich i z nimi brygada walczyła właśnie Brandenburgii kończąc szlak bojowy 5 maja 1945 roku.
W serialu "Czterej pancerni i pies" oczywiście nie ma mowy o faktach niewygodnych dla ówczesnej władzy. A takim bezsprzecznie jest epizod związany z walkami 1. Brygady z niepodległościowym podziemiem już po zakończeniu wojny. Jak wyglądał więc ten epizod, który serial i książka skutecznie przemilczały?
Latem przerzucono Brygadę na Podlasie, pod Siedlce, gdzie miała walczyć z 5. Brygadą Wileńską AK. Jednak żołnierze pamiętający łotrostwa NKWD nie rwali się do tej walki. Jeśli tylko mogli unikali jej. Trzeba jednak pamiętać, że byli tylko dodatkiem do oddziałów NKWD i UB. To głównie siły bezpieczeństwa publicznego walczyły z Armią Krajową. Po drugie, żołnierzy polskich do boju prowadzili oficerowie radzieccy nie mający skrupułów. Po trzecie, za odmowę wykonania rozkazu w obliczu nieprzyjaciela groziła kara śmierci. Dlatego latem 1945 roku tragizm położenia tych ludzi sięgnął szczytu. Ciężko było z niego wybrnąć.
Właśnie na tym etapie, już powojennym, pojawia się w historii 1. Brygady znany pisarz i historyk Paweł Jasienica. Jednak w dość niecodzienny, charakterze. Jak doszło do przecięcia się ich losów?
Stanęli naprzeciw sobie w bitwie pod wsią Zaleś. Tam kapitan Nowina – taki miał pseudonim podczas służby w AK Paweł Jasienica – został ranny.
Opisując losy "pancernych" podkreśla Pan, że w skład jednostki nie wchodzili wyłącznie sami mężczyźni. Jaką rolę odegrały więc kobiety. Czy one także zostawały pełnoprawnymi czołgistkami i brał udział w walkach?
Nie. Lecz istotnie była kobieca załoga czołgu dowodzonego przez Lucynę Pudło. Na szczęście rozsądek przeważył i ograniczono się w tym przypadku tylko do ćwiczeń. Kobiety pełniły ważne funkcje - telefonistek, radiotelegrafistek bądź sanitariuszek. Kiedy jesienią 1944 roku zajęcie połowy kraju pozwoliło na pobór mężczyzn, wiele kobiet zwolniono do cywila. Wtedy odeszła też Lidia Mokrzycka, osoba na której wzorował się Przymanowski budując postać Lidii Wiśniewskiej.
Skoro mowa o bohaterach stworzonych przez Przymanowskiego, to także i w Pana książce klamrą spinającą całość się przeplatające się trójki bohaterów - wspomnianej już Lidii Mokrzyckiej, Mariana Chodora oraz Mikołaja Romanowskiego. Czy ich losy były charakterystyczne dla żołnierzy 1. Brygady? A może mieli być prawdziwymi odpowiednikami czterech pancernych?
Poniekąd tak. Marian Chodor pochodził spod Lwowa. W 1941 roku wraz z rodziną wywieziono go na Syberię. Do armii Andersa nie poszedł. Bał się, że rodzice nie wytrzymają trudnej drogi na południe ZSRR do Buzułuku. Został więc na Syberii. W 1943 r. nie miał już wyjścia - powołany do wojska musiał stanąć przed komisją. On został żołnierzem plutonu zwiadu, rodzina została na Syberii jako zakładnicy lojalności nowej armii polskiej. Lidia Mokrzycka pochodziła ze Śląska Cieszyńskiego. Na wakacje 1939 pojechała do babci, do Lwowa. Tam zastała ją wojna i wywózka na Sybir. W brygadzie przeszła kurs radiotelegrafistek. Z kolei Mikołaj Romanowski był działonowym. Miał doświadczenie z Armii Czerwonej, do której wcielono go w 1940. Ta przymusowa służba zamknęła mu drogę do armii Andersa.
A co, po tylu latach, z samym serialem? Czy wciąż serial powinien lecieć w telewizji, jak to ma miejsce obecnie? A może jednak, jak już kiedyś próbowano, zaprzestać emisji "Czterech pancernych" lub poprzedzać seans komentarzem historycznym?
Puszczać. Serial jest skierowany do dzieci i młodzieży i jest bajką, a nie materiałem historycznym. Dlatego irytują mnie wszelkie protesty na ten temat. One są dla mnie niezrozumiałe. Serial charakteryzuje się dobrą grą aktorską i ona jest jego siłą. Występuje w nim przecież wiele sław - m.in. Franciszek Pieczka, Janusz Gajos, Roman Wilhelmi, Marian Opania czy Pola Raksa.
Czy w takim razie lubi Pan sam serial? Ogląda go Pan, gdy są powtórki? A może jednak drastyczna różnica między prawdziwą historią, a tym, co widać na ekranie za bardzo przeszkadza?
Serialu już nie oglądam, bo znam go na pamięć. Natomiast w dzieciństwie patrzyłem na "Czterech pancernych" zawsze, jeżeli była tylko okazja. Książkę Janusza Przymanowskiego przeczytałem dwa razy. I co? I mimo propagandy serialowej wiem, jak znikoma była rzeczywista rola 1. Brygady na wschodnim froncie. Wiem też, jak wrogi był stosunek żołnierzy brygady do ZSRR i samego Stalina czy jak buzowała w nich nienawiść do marszałka Rokossowskiego, kiedy zabraniał iść na pomoc krwawiącej Warszawie.
Kacper Śledziński (ur. 1975 r.) - historyk i publicysta. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisze głównie o losach polskich żołnierzy podczas II wojny światowej. Wcześniej spod jego pióra wyszły historie cichociemnych ("Cichociemni. Elita polskiej dywersji"), marynarzy walczących na pokładach polskich okrętów podwodnych ('Odwaga straceńców. Polscy bohaterowie wojny podwodnej") oraz żołnierzy 1. Dywizji Pancernej gen. Maczka ("Czarna kawaleria"). Jego najnowsza książka, "Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych", ukazała się nakładem wydawnictwa ZNAK Horyzont w październiku 2014 roku.
...
Tak pamietajcie ze komuna ma w sobie zawsze to swinstwo . Wszystko sluzy komunie . I to nie byly filmy rozrywkowe tylko KINO IDEOLOGICZNE ! SKUTEK MONOPOLU IDEOLOGII ! A poniewaz PRL to abstrakcja jesli chcecie zrozumiec obserwujcie PiS . Zamiast swiat narodowych 10 kwietnia . Zamiast pomnikow bohaterow pomniki Kaczynskich . Zamiast wolnych mediow jednolity front propagandy . A o.Rydzyk z Sakiewiczem gryza sie o wplywy kto ma saczyc jad nie o prawde w przekazie . To jest wlasnie komunizm i szok ze w Polsce mamy scisle bolszewickie srodowisko ! 25 lat po upadku komuny ! I to jak mozna by sie spodziewac Kwasniewski czy jego otoczenie ! On znakomicie rozumie wspolczesne spoleczenstwo i umie sie poruszac w systemie wolnym . Bolszewizm to rzekomi antykomunisci oczywiscie z lat po 1990 bo nie wczesniej . Antykomunisci90+ .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 19:48, 04 Gru 2014 Temat postu: |
|
|
Mięsna afera w kraju bez mięsa
Mateusz Zimmerman
Oskarżeni w świetle prawa nie byli niewinni, ale sprawę kryminalną władza ludowa postanowiła przekuć w polityczną. 50 lat temu ruszył najgłośniejszy proces w tzw. aferze mięsnej.
Milicja Obywatelska wpadła na trop afery w 1963 r., w pewnej mierze dzięki anonimowym donosom. Te informowały, że w warszawskich zakładach mięsnych "nie ustają kradzieże", a tu i ówdzie zaangażowany jest w nie niemal cały personel i "jeśli ktoś nie chce kraść, to się ich zwalnia z pracy jako mało wydajnych".
Proceder zaczynał się już w zakładach, które zajmowały się skupem i przetwórstwem. Mięso, które przyjmowały, było różnej jakości i pochodziło z różnych źródeł, co pozwalało potem dość dowolnie określać kierownikom limity tzw. ubytków. Na papierze z pozoru wszystko się zgadzało, ale w tych warunkach łatwo można było wyprodukować mięsne nadwyżki, a następnie umieścić – je w sprzedaży "poza rozdzielnikiem" w sklepach państwowych i prywatnych.
Nadwyżki powstawały na różnych etapach produkcji i dystrybucji, co odnotowała potem specjalna komisja partyjna badająca aferę. Niektóre mięsa i wędliny można było już w przetwórniach nastrzykiwać, podbijając w ten sposób ich wagę. Mięso mogło być mielone razem z podrobami, a potem sprzedawane po wyższej cenie; zresztą i cenę można było zaokrąglać w górę. Komisja donosiła np.: "Kiełbasę krakowską (40 zł) sprzedaje się jako szynkową (56 zł)". Tak generowano zyski.
Łapówki na miliony złotych
Kierownicy sklepów opłacali się więc dyrektorom zakładów mięsnych za dostarczanie kolejnych nadwyżek, które potem sami mogli sprzedać. To był najważniejszy mechanizm afery, choć swoje dole (za przymykanie oko na sam proceder lub np. produkcję niezgodną z normami sanitarnymi) inkasowali też urzędnicy inspekcji handlowej czy nawet Komisji do walki z Nadużyciami i Spekulacją.
Centrum afery była Warszawa i tamtejsze zakłady Miejskiego Handlu Mięsem. W samej stolicy milicja doliczyła się (tylko do listopada 1964 r., a więc do rozpoczęcia najgłośniejszego procesu w tej sprawie) zagarnięcia mięsa wartego ok. 17 mln zł. Sumy wręczonych łapówek sięgały milionów złotych, z czego sam Stanisław Wawrzecki – wykreowany na "wroga publicznego numer jeden" – miał przyjąć ok. 3,5 mln.
Proces, który ruszył jesienią 1964 r., był wierzchołkiem góry lodowej. W latach 1964-69 wykryto nadużycia w blisko 90 zakładach przemysłu mięsnego w całym kraju. Milicja zabezpieczała potem wielomilionowe majątki, ukryte w złocie, nieruchomościach czy książeczkach PKO z podejrzanie wysokim wkładem. Skazano w sumie ponad 1,7 tys. osób.
Mięso jako przedmiot pożądania
Cała afera była w równym stopniu przedsięwzięciem przestępczym, co produktem peerelowskiej gospodarki. Ta, jeśli idzie m.in. o obrót mięsem, po prostu zapraszała do nadużyć. Nic dziwnego, że przybrały one rozmiar plagi.
Państwo, które przyznawało priorytet przemysłowi ciężkiemu, kompletnie lekceważyło potrzeby konsumpcyjne obywateli. O cenach skupu i wysokościach dostaw decydowały władze. Hodowlę mięsa zdusiła kolektywizacja oraz późniejsze ograniczenia importu zbóż i pasz, toteż na sztucznie regulowanym rynku mięso stało się w końcu nieoczekiwanym symbolem luksusu. Przyczyniały się do tego poglądy samego Gomułki.
Polacy jedli statystycznie mniej mięsa (ok. 40-50 kg rocznie) niż obywatele ówczesnej Czechosłowacji czy NRD (ponad 60 kg), nie mówiąc już o krajach kapitalistycznych – ale i tak I sekretarz PZPR dosłownie nie mógł zrozumieć, dlaczego Polacy w ogóle chcą traktować wędliny i mięso jako podstawowe produkty spożywcze. Z niezachwianą pewnością perorował na plenum partyjnym, że duży popyt na mięso wynika z wysokiego przyrostu naturalnego, przy czym siła nabywcza społeczeństwa rośnie, a mięso jest… zbyt tanie.
20 listopada 1964 r. przed Sądem Wojewódzkim dla m.st. Warszawy rozpoczął się proces oskarżonych w tzw. aferze mięsnej
Popyt ograniczano więc sztucznie – wysokimi cenami. Dogmatyczny Gomułka miał cudowne recepty gospodarcze: osobiście pouczał chłopów, że np. hodują za dużo koni, te zaś zjadają za dużo paszy. Na urzędników w resorcie rolnictwa krzyczał, że eksport jaj nie może być za duży. Te zalecenia były o tyle groteskowe, że Gomułka był samoukiem jeśli idzie nie tylko o rolnictwo, ale o ekonomię w ogóle.
System próbował sobie radzić sobie z problemami, które uprzednio sam stwarzał. W roku 1959 minister handlu wewnętrznego wprowadził tzw. bezmięsne poniedziałki, podczas których mięsa nie można było ani kupić, ani zamówić w restauracji czy stołówce.
Znakiem czasów stała się kolejka pod sklepem mięsnym. O brakach w zaopatrzeniu opowiadano dziesiątki antypaństwowych w gruncie rzeczy dowcipów. Tymczasem władza ludowa chciała pokazać, że problemy w handlu mięsem to nie systemowa cecha gomułkowskiej gospodarki, lecz skutek działań "szkodników". Afera mięsna była ku temu wielką propagandową szansą.
Partia żądała najsurowszych kar
Stanisław Wawrzecki, główny oskarżony w procesie, do stolicy przybył po wojnie jako syn chłopa spod Mławy. Potem – zapisawszy się do partii – dostał wreszcie posadę w wydziale handlu. Doszedł do stanowiska dyrektora w warszawskim MHM. Coraz więcej anonimów otrzymywanych przez milicję wskazywało, że Wawrzecki bierze łapówki od kierowników sklepów, którzy mu podlegają.
Miał żądać opłat dosłownie od każdego kilograma mięsa. Trzy dni po aresztowaniu Wawrzecki przyznał się, że przyjmował łapówki w sumie od ok. 120 kierowników. Podobne zarzuty postawiono dziewięciu innym oskarżonym, z którymi dyrektor współpracował.
W akcie oskarżenia napisano, że czyny oskarżonych powodowały "zakłócenia w planowym zaopatrywaniu ludzi pracy w artykuły pierwszej potrzeby" i "opóźniały stałe podnoszenie stopy życiowej ludności". Najważniejsze były tu jednak nie same łapówki, ale to, kto i w jaki sposób chciał skazać oskarżonych.
A decyzja w tej kwestii zapadła na poziomie partii. Proces powinni byli prowadzić sędziowie właściwego wydziału karnego, ale na czele składu orzekającego został odgórnie "zainstalowany" osławiony sędzia Roman Kryże, który wydawał był wyroki śmierci na żołnierzy AK w czasach mrocznego stalinizmu. Podobno uczestniczył w spotkaniu w Komitecie Centralnym PZPR, gdzie dowiedział się, jak partia postrzega aferę mięsną i jakich spodziewa się w tej sprawie orzeczeń. Miały zapaść kary jak najsurowsze, bo odstraszające.
Propaganda miała też akcentować, że afera zrodziła się w warunkach prywatnego obrotu mięsem (chociaż wśród 10 oskarżonych był tylko jeden właściciel prywatnej masarni). Dyskretnie "schowano" fakt, że wśród aresztowanych w całej rozległej aferze znajdowali się liczni członkowie PZPR, a i sam Wawrzecki był pracownikiem Komitetu Wojewódzkiego. Komisja partyjna wskazywała zresztą potem, że afera mięsna mogła się rozwijać tak długo i przybrać taką skalę również dlatego, że jej organizatorzy cieszyli się oparciem i wpływami w najwyższych partyjnych kręgach.
Skazany osiwiał w mgnieniu oka
Dyspozycyjność wymiaru sprawiedliwości nie była już jednak tak oczywista jak np. na przełomie lat 40. i 50. Dla porównania: parę lat przed aferą mięsną główny oskarżony w tzw. aferze skórzanej też miał otrzymać karę śmierci, czego żądał ponoć sam Gomułka. Ale sędzia Michał Kulczycki orzekający w tej sprawie oparł się temu naciskowi (co zastopowało jego karierę). Sędzia Kryże podobnych skrupułów nie miał.
W sprawie afery mięsnej mogły zapaść drakońskie wyroki, bo rozpoznawano ją w tzw. trybie doraźnym, przewidzianym dekretami z 1945 roku (m.in. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa). To było prawo nadzwyczajne, obowiązujące w czasach utrwalania władzy ludowej za pomocą m.in. terroru. Odwołanie się do tych przepisów 20 lat później – aby za "przywłaszczenie mienia społecznego" wymierzyć karę śmierci i odebrać skazanemu prawo do apelacji – było oczywistym bezprawiem.
Tryb doraźny (sam proces trwał ledwie 41 dni) od początku podważali obrońcy oskarżonych – bez skutku. Sąd orzekł, że "wrzód na organizmie zdrowego społeczeństwa musi być wypalony do korzeni". Adwokat Wawrzeckiego mówił: "Jeśli, panowie sędziowie, sięgniecie po najwyższy wymiar kary, pamiętajcie, że ja byłem przeciw, przeciw, przeciw". Nic to nie dało.
Wawrzecki nie mógł uwierzyć, że skazano go na karę główną. Fragment relacji jego syna: "Stracił przytomność, bronił się, prosił o zrozumienie, że odpracuje". Ponoć do ostatniego dnia był przekonany, że zostanie ułaskawiony, ale Rada Państwa jego prośbę odrzuciła. Reporterka sądowa Barbara Seidler cytowała potem chłopa, który siedział na Rakowieckiej w celi z Wawrzeckim – podobno skazaniec "osiwiał w mgnieniu oka", gdy strażnicy przyszli, by wyprowadzić go na egzekucję.
Stanisława Wawrzeckiego stracono w marcu 1965 roku ("Zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesili Wawrzeckiego" – komentował po wielu latach znany prawnik prof. Andrzej Rzepliński). Miał on być jedyną osobą, którą skazaną po 1956 r. na taką karę za przestępstwa czysto gospodarcze. Jeśli idzie o pozostałych oskarżonych, prokurator żądał jeszcze m.in. dwóch kar śmierci, ale skończyło się w sumie na czterech wyrokach dożywotniego więzienia i pięciu po ok. 10 lat. Jeden ze skazanych umarł za kratami, nie odsiedziawszy nawet roku.
Mięsny upadek Gomułki
Gdy sądzono Wawrzeckiego, wiadomo już było, że nadużycia oparte na podobnych mechanizmach wykryto w kilkunastu innych miastach. Poszczególne sprawy afery mięsnej ciągnęły się aż do roku 1973.
Gomułki już wówczas nie było, bo od władzy odsunięto go wskutek krwawego finału kryzysu na Wybrzeżu. Kryzysu, który – co warto podkreślić – rozpoczął się od podwyżek cen m.in. mięsa. Z jego niedoborami ekipa Gomułki nie była w stanie sobie poradzić do samego końca, a procesy aferzystów bynajmniej jej nie pomogły.
W latach 60. – jak na ironię – władze same eksperymentowały z tzw. recepturami zastępczymi na wędliny. Do kiełbas dodawano zamiast tłuszczu skórki albo wymiona, a komisja partyjna stwierdziła, że "wartość konsumpcyjno-odżywcza" wędlin na tym nie traci… Już w latach 60. na szczytach partyjnych dyskutowano, czy z oszczędności nie zacząć dodawać soi do wędlin – ale i z tym był problem, bo plan gospodarczy importu soi nie przewidywał.
Wyroki w aferze mięsnej były jedną z najczarniejszych kart w historii sądownictwa PRL. Rodzina Stanisława Wawrzeckiego po wykonaniu na nim wyroku straciła mieszkanie (orzekano w tego typu takich sprawach przepadek mienia). Próbowano również przed nią ukryć miejsce pochówku skazanego, a wdowę długo śledziła bezpieka.
Dopiero w XXI wieku Sąd Najwyższy uchylił wyrok wydany m.in. na Wawrzeckiego, uznając, że w przypadku spraw afery mięsnej rażąco naruszono prawo oskarżonych do uczciwego procesu. W wyniku kolejnych spraw odszkodowawczych rodzina Wawrzeckiego otrzymała kilkusettysięczne zadośćuczynienie.
...
Teraz pewnie oszukuja 10 razy bardziej na miesie niz wtedy ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 20:07, 21 Sty 2015 Temat postu: |
|
|
Bratnia pomoc – tajemnice ”moskiewskiej pożyczki”
Justyna Zahorska
Po wyborach czerwcowych 1989 r. kierownictwo PZPR wiedziało już, że partia skazana jest na zagładę. Ale zanim na ostatnim zjeździe uroczyście wyprowadzono sztandar, ostatni I sekretarz, Mieczysław F. Rakowski, podczas wizyty w Moskwie w październiku 1989 r. poprosił genseka Michaiła Gorbaczowa o pożyczkę. Pożyczyli i oddali. Nie wiadomo tylko, na co poszły pieniądze, czy wszystko oddano i kto w tym uczestniczył.
‘‘Rakowski motywował swoją prośbę koniecznością poniesienia wydatków związanych z przygotowaniem zjazdu PZPR i kongresu założycielskiego nowej partii polskich sił lewicowych, na wypłatę odpraw dla zredukowanych pracowników aparatu PZPR’’ – zezna potem Witalij Swietłow z wydziału zagranicznego KC KPZR.
Według relacji Swietłowa, Rakowski ‘‘obiecuje zwrócić pożyczkę po roku, po zorganizowaniu działalności komercyjnej partii’’.
Do akcji wkracza Władimir Wierszynin, oficjalnie dyplomata z wydziału zagranicznego KC KPZR, nieoficjalnie funkcjonariusz wywiadu KGB nazwiskiem Silwestrow. Podejmuje w moskiewskim Banku Ekonomicznym ZSRR 1, 232 mln dolarów i 500 mln starych złotych polskich.
12 stycznia 1990 r. rano na Okęciu lądują wysłannicy bratniej partii – Witalij Swietłow i Władimir Szewczenko z dwuosobową obstawą. Nikt ich nie kontroluje, przechodzą przez przejście dla VIP-ów. Witają ich Włodzimierz Tychmanowicz i Zbigniew Górecki z KC PZPR, niewtajemniczeni w prawdziwy cel wizyty radzieckich towarzyszy. Dziwią się, że goście, wbrew utartym zwyczajom, nie chcą się zameldować w swojej ambasadzie.
Walizy na dewizy
‘‘W gabinecie I sekretarza Rakowskiego Swietłow przekazał mu dewizy, które zostały tam przeliczone’’ – zeznał Szewczenko. ‘‘Przy przekazaniu pieniędzy obecny byłem ja i oficerowie łączności, a ze strony polskiej oprócz Rakowskiego jego zastępca Miller i jeszcze dwóch mężczyzn. Dewizy dostarczono w workach dyplomatycznych, które nazywamy walizami’’.
Na miejscu podpisano umowę kredytową w dwóch egzemplarzach. Rakowski polecił schować gotówkę w kasie pancernej w pokoju wypoczynkowym obok gabinetu. Nakazał też wszystkim obecnym zachować sprawę w absolutnej tajemnicy.
Co działo się dalej z pieniędzmi, nie wiadomo. Wkrótce potem, 29 stycznia odbył się ostatni zjazd PZPR, na którym ogłoszono samorozwiązanie partii i powołanie Socjaldemokracji RP. Skarbnikiem obu partii, starej i nowej, był Wiesław Huszcza.
W kwietniu 1990 r. Huszcza gościł w Moskwie. ‘‘Jedynym wyjściem z trudnej sytuacji finansowej, zdaniem kierownictwa SdRP, jest rozwijanie aktywnej działalności gospodarczej, w tym przy udziale partnerów zagranicznych… Już zostały utworzone spółki akcyjne w Wiedniu i Nowym Jorku. SdRP utrzymuje kontakty gospodarcze z austriackimi i włoskimi socjaldemokratami. Jest w trakcie nawiązywania współpracy z Finami. Ogółem udało się włożyć w spółki akcyjne część środków b. PZPR – 6 mln dolarów i 4 mld zł’’ [starych – przyp. J. Z.] - relacjonuje wypowiedź Huszczy kierownik wydziału administracyjnego KC KPZR, Kruczyna.
Postkomuniści walczyli o przetrwanie. 9 listopada 1990 r. Sejm uchwalił ustawę o przejęciu przez państwo majątku b. PZPR. Nieboszczka partia posiadała ponad 3 tys. budynków i lokali, z czego prawie połowę użytkowała bez podstawy prawnej, a także koncern prasowy RSW Prasa-Książka-Ruch. Tylko 30 proc. jej dochodów pochodziło ze składek członkowskich. Postsolidarnościowi zwolennicy nacjonalizacji mienia PZPR argumentowali, że zostało ono zagrabione narodowi, nieliczni przeciwnicy – że prawo własności w nowym ustroju powinno być święte, a następcą prawnym PZPR jest SdRP. Co ciekawe, upaństwowienia majątku uniknęły stronnictwa sojusznicze – ZSL przemianowane na PSL i SD.
Wyjść naprzeciw przyjaciołom
Towarzysze zaczęli się niepokoić. W październiku 1990 r. przybył do Polski Giennadij Janajew, członek Biura Politycznego i sekretarz KC KPZR, by upomnieć się o zwrot pożyczki.
‘‘Podczas mojej roboczej wizyty w Polsce M. Rakowski i sekretarz generalny SdRP L. Miller poinformowali mnie w zaufaniu, że Socjaldemokracja RP jest w wyjątkowo trudnej sytuacji materialnej z powodu dyskryminacyjnych działań obecnych władz. Z otrzymanego od nas kredytu pozostało ok. 700 tys. dolarów. 300 tys. wydano na założenie nowej gazety partyjnej Trybuna, 200 tys. – na wypłatę odpraw. Kierownictwo SdRP gotowe jest już teraz zwrócić KPZR 500 tys. dolarów, a pozostałe 200 tys. puścić w obieg, aby z tytułu otrzymywanych dochodów wypłacić dług ratami. Uważamy za celowe wyjść naprzeciw polskim przyjaciołom’’ – napisał Janajew w notatce do swego szefa Gorbaczowa.
Kontakty z Janajewem stały się z czasem kompromitujące dla polskich partnerów – to właśnie ten polityk, reprezentant partyjnego betonu, stanął na czele puczu, który odsunął od władzy Gorbaczowa. Po klęsce puczystów prezydentem Rosji został Borys Jelcyn.
Strona rosyjska wolała odzyskać część długu, niż nic. Walentin Falin, szef wydziału międzynarodowego KC KPZR, wysyła do Warszawy swoich ludzi – Swietłowa i Wierszynina. 2 listopada 1990 r. goście trafiają do mieszkania w warszawskim Wilanowie, w tzw. Zatoce Czerwonych Świń, gdzie mieszkali postkomunistyczni prominenci. Według niektórych relacji, było to mieszkanie radzieckiego dyplomaty, który okazał się szpiegiem – Władimira Ałganowa.
’’Po nas do mieszkania przyszli Miller z żoną. Miller i Wierszynin na kilka minut wyszli do drugiego pokoju. Ze słów Wierszynina dowiedziałem się, że w tamtym pokoju Miller przekazał Wierszyninowi egzemplarz umowy kredytowej z podpisem Rakowskiego o zwrocie 600 tys. dolarów USA’’ – zezna później Swietłow.
Według zeznań Mieczysława F. Rakowskiego, druga rata została zwrócona trochę później. 4 stycznia 1991 r. dwaj Rosjanie pojawili się w redakcji finansowanego przez Jerzego Urbana miesięcznika ’’Dziś’’, którego naczelnym był wtedy Rakowski, przy ul. Poznańskiej w Warszawie. Przekazał im 632 tys. dolarów i 500 mln starych złotych, otrzymując w zamian odręczne pokwitowanie. Podczas wizyty w Moskwie w marcu 1991 r. usłyszał, że sprawa pożyczki jest załatwiona i zamknięta.
Towarzysze sypią
Na początku rządów Jelcyna Rosja doświadczyła bezprecedensowej w historii tego kraju demokratyzacji. Tygodnik ‘‘Rossija’’, a w ślad za nim ’’Komsomolska Prawda’’ ujawniły sprawę moskiewskiej pożyczki. I w Rosji, i w Polsce pociągnęło to za sobą śledztwo prokuratorskie. Nad Wisłą bowiem cała operacja była niezgodna z ówczesną ustawą karno-skarbową, która wymagała zezwolenia prezesa NBP na przywóz i wywóz dewiz.
Leszek Miller nazwał rosyjskie publikacje na ten temat prowokacją. Konsekwentnie, aż do dziś, wypiera się jakichkolwiek związków z moskiewską pożyczką.
‘‘Działalność Millera obciąża konto lewicy. Nie mam ochoty być współodpowiedzialny za te niejasne sprawki. Gospodarkę finansową prowadzili Leszek Miller i Wiesław Huszcza. Ci ludzie obracali ogromnymi pieniędzmi; nie wiem, co się z nimi stało’’ – mówił Włodzimierz Cimoszewicz, eseldowski premier.
Rakowski i Miller dostali zarzuty prokuratorskie. Z prawnego punktu widzenia sprawa była błaha, zagrożona najwyżej grzywną. Postępowanie umarzali kolejni prokuratorzy – Zbigniew Goszczyński i Jerzy Regulski – uzasadniając to znikomym stopniem niebezpieczeństwa czynu w przypadku Rakowskiego i brakiem dowodów winy w przypadku Millera. Media lubią powtarzać, że dochodzeniu ostatecznie ukręcił łeb Jerzy Jaskiernia, minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie SLD, ale nie jest to ścisłe. W rzeczywistości to warszawski Sąd Wojewódzki we wrześniu 1994 r. orzekł, że umorzenie było zgodne z prawem, a minister Jaskiernia nie odwołał się od tego wyroku.
Tym samym urzędowy stempelek zyskała wersja Rakowskiego - zabiegał o pożyczkę, nikomu o tym nie mówiąc, cały czas trzymał pieniądze w sejfie, po czym oddał w dwóch ratach dokładnie tyle, ile pożyczył. Po co w takim razie w ogóle pożyczał…
Badacze dziejów majątku PZPR sugerują, że środki z moskiewskiej pożyczki zasiliły zakładane na początku lat 90. spółki nomenklaturowe – Servicus, Gravicot, Agencję Gospodarczą. Nie ma na to twardych dowodów i pewnie nigdy ich nie będzie.
...
Takie byly tance ,,zabawy" w one lata
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 21:47, 19 Lis 2015 Temat postu: |
|
|
Toruń: spotkanie z Januszem Niemcem - najmłodszym więźniem politycznym PRL-u
Toruń: spotkanie z Januszem Niemcem – najmłodszym więźniem politycznym PRL-u - Thinkstock
18 listopada w auli Centrum Dialogu im. Jana Pawła II w Toruniu odbyło się spotkanie z Januszem Niemcem, synem żołnierza wyklętego majora Antoniego Żubryda. Janusz Niemiec był najmłodszym więźniem politycznym PRL-u.
Janusz Niemiec przedstawił historię życia swojego ojca oraz swoich dramatycznych przeżyć. Ojca nie znał prawie w ogóle, a matka dołączyła do ojca w oddziałach partyzanckich. Mały Janusz został pod opieką babci.
REKLAMA
Chłopiec został aresztowany po raz pierwszy w wieku 4 lat. Wraz z nim została uwięziona jego babcia. Zamknięto ich w celi licząc na to, że jego ojciec - Antoni Żubryd - podda się. Tymczasem partyzant zaatakował inny komisariat i zagroził, że rozstrzela funkcjonariuszy jeśli UB nie uwolni jego syna. Urząd się ugiął i zwolnił 4-letniego malca.
Po raz drugi Janusz zostaje aresztowany w 1946 r. w wieku 5 lat - został oskarżony o współpracę z bandą Żubryda. Osadzono go na bloku męskim w Rzeszowie, gdzie przebywał przez 6 miesięcy, z czego przez kilka tygodni bez możliwości opuszczania celi. - Z więzienia nie pamiętam zbyt wiele – mówi Janusz Niemiec. - Pamiętam smród fekaliów i strzały. Jak dowożono kolejnych aresztowanych, więźniowie podbiegali do okien zobaczyć, kto przyjechał. Puszczano wtedy serię po budynku, żeby się cofnęli. Po paru tygodniach w celi komendant pozwolił mi jeździć po dziedzińcu na hulajnodze – opowiada.
Po zamordowaniu jego rodziców został umieszczony w sierocińcu. Nie pozwolono, by wychowywała go babcia. Pewnego dnia jego ciotka Stefania Niemiec, siostra jego matki, wydostała go z sierocińca. - Nie wiem w jaki sposób ciotka mnie stamtąd wykradła – mówi Janusz Niemiec. - Dzięki temu najprawdopodobniej uchroniła mnie przed śmiercią – dodaje. Został adoptowany i zmieniono mu nazwisko na Niemiec. Opowiadał, że nazwisko Żubryd i historia rodzinna była tematem tabu. Wszystko po to, by - jak twierdzi - ochronić dziecko przed śmiercią, ponieważ UB rozpoczęło poszukiwania i wydało nakaz zlikwidowania Janusza.
Na spotkaniu Janusz Niemiec ze szczegółami opowiedział o kontaktach z oprawcą swoich rodziców. Ze wzruszeniem zaprezentował list, który otrzymał od Jerzego V., oprawcy swojego ojca.
Podczas spotkania zaprezentowano także film dokumentalny o losach Janusza Niemca. Jego historia została opisana przez Kajetana Rajskiego w książce "Wilczęta". Książkę można było nabyć podczas spotkania.
Spotkanie było inicjatywą organizacji pozarządowej "Lex Lupus" we współpracy z Centrum Dialogu im. Jana Pawła II w Toruniu.
....
Zbrodniczy system.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 11:41, 26 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
Ekspozycja przypominająca przesiedlenia sprzed 65 lat
Ekspozycja przypominająca przesiedlenia sprzed 65 lat - istock
Dokumenty, archiwalne fotografie, meble i sprzęty domowe tworzą ekspozycję w izbie pamięci w Ustjanowej w gminie Ustrzyki Dolne. Placówka przypomina akcję przesiedleńczą sprzed 65 lat.
- Pomysł jej utworzenia wziął się z potrzeby ludzkich serc; przede wszystkim drugiego i trzeciego pokolenia przesiedleńców. Zebraliśmy pamiątki i chcemy pokazać kolejnym pokoleniom, że był taki dziwny epizod w naszej historii – powiedziała współautorka ekspozycji Wioletta Wielgosz. W 1951 r. część mieszkańców kilkunastu miejscowości leżących w powiatach hrubieszowskim i tomaszowskim na Lubelszczyźnie zostało przesiedlonych na teren dzisiejszych gmin Ustrzyki Dolne, Czarna i Lutowiska.
REKLAMA
Przesiedlenia z 1951 r. były konsekwencją tzw. korekty granicy między PRL a Związkiem Sowieckim. W jej efekcie do Polski wracały wsie leżące w Bieszczadach, a w zamian wschodni sąsiad przejął bogate w węgiel i czarnoziemy okolice Hrubieszowa i Tomaszowa; stąd nazwa akcja przesiedleńcza HT.
- Polacy wyrwani z żyznych terenów tzw. Grzędy Sokalskiej musieli nauczyć się trudnego gospodarowania w górskim terenie – zauważyła Wielgosz.
Przypomniała, że przesiedlenie objęło m.in. Krystynpol, Bełz, Chorobrow i Uhnów. - Akcja przesiedleńcza dotyczyła ok. 14 tys. mieszkających tam osób. W Bieszczady przyjechało 3934 osoby; nieco ponad 1000 rodzin. Pozostali trafili na tzw. Ziemie Odzyskane – dodała współautorka wystawy.
W izbie pamięci zdjęcia i tablice informacyjne przypominają poszczególne wsie opuszczone przez przesiedlonych; ich wygląd sprzed 65 lat i aktualny. Można też oglądać dokumenty związane z sama akcją. Są m.in. tzw. karty przesiedleńcze, spisy majątku, który pozostał, nakazy przesiedleńcze, przydziały gospodarstw w Bieszczadach.
- Był to dla nich szok cywilizacyjny. Przyjeżdżali z czarnoziemów, ze średnio bogatych gospodarstw do często zniszczonych domostw w górach. W okresie PRL nie można było mówić na ten temat. Wielu przesiedlonych miało nadzieję, ze po śmierci Stalina wróci w rodzinne strony; stało się inaczej – przypomniała Wielgosz. Umowa o zamianie granic z 1951r. była największą po wojnie korektą graniczna w Polsce. Dotyczyła wymiany terenów o powierzchni 480 km kw.
...
Komunizm traktuje ludzi jak rzeczy.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 16:52, 19 Mar 2016 Temat postu: |
|
|
30 lat temu w Gnieźnie zniszczono i okradziono sarkofag św. Wojciecha
30 lat temu w Gnieźnie zniszczono i okradziono sarkofag św. Wojciecha - Janusz Ludwiczak / Onet
30 lat temu, w nocy z 19 na 20 marca 1986 roku trzej sprawcy włamali się do bazyliki prymasowskiej w Gnieźnie. Ich łupem padły elementy sarkofagu św. Wojciecha; przestępcy zniszczyli relikwiarz, zabierając srebrne elementy w tym figurę świętego.
W krótkim czasie milicji udało się zatrzymać sprawców i inicjatora kradzieży, odzyskano też skradzione srebro. Niestety, część srebrnych elementów zabytkowego relikwiarza z XVII w. autorstwa Petera von der Renena została zniszczona i przetopiona. Sąd skazał przestępczą szajkę na kary wieloletniego więzienia.
Prymas Polski abp Wojciech Polak podkreślił, że wiadomość o uszkodzeniu relikwiarza św. Wojciecha była "wielkim szokiem dla wszystkich czcicieli św. Wojciecha, zwłaszcza dla mieszkańców Gniezna".
- Dla polskich katolików był to nie tylko akt bezmyślnego wandalizmu, gdyż pozostawione na miejscu kradzieży ślady wskazywały na brutalność, z jaką jej sprawcy potraktowali bezcenny zabytek, ale przede wszystkim akt profanacji. Pamiętamy przecież, jak podczas mszy św. z okazji 1000-lecia śmierci św. Wojciecha papież Jan Paweł II nazwał relikwie naszego patrona "największym skarbem naszego narodu" - zaznaczył prymas.
B. szef CBŚ w Poznaniu Jerzy Jakubowski, który w 1986 roku jako oficer MO brał udział w ujęciu sprawców i odzyskaniu srebra powiedział, że sprawą dewastacji i kradzieży relikwiarza interesował się nie tylko polski Kościół, osoby wierzące, ale też ówczesna władza. Do rozwiązania sprawy skierowano najlepszych dochodzeniowców z całego województwa poznańskiego, działania miały ponadstandardowy rozmach.
- Władzy bardzo zależało na szybkim wykryciu sprawców - głównie po to, by nieco znormalizować stosunki między państwem a Kościołem. Dało się czuć pewną presję z góry. Należy pamiętać, że do zdarzenia w Gnieźnie doszło 1,5 roku po zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki – zauważył Jakubowski.
Trzej sprawcy weszli do świątyni korzystając z faktu, że w katedrze prowadzony był remont. Odcięli od relikwiarza srebrną figurę świętego i inne detale. Uszkodzony korpus figury ukryli niedaleko katedry, z resztą srebra wrócili do rodzinnego Gdańska.
Dzięki wyznaczonej przez państwo wysokiej nagrodzie pieniężnej milicjantom udało się namierzyć garaż, w którym przetopione było srebro. Zatrzymano też trzech sprawców kradzieży: braci Krzysztofa i Marka M., ich kolegę Waldemara B., oraz inicjatora przedsięwzięcia Piotra N.
Uszkodzony srebrny korpus świętego ukryty był w piachu w pobliżu gnieźnieńskiej katedry, znaleziono go przypadkowo. Sprawcy kradzieży wskazali milicjantom miejsce zakopania w Gdańsku brył przetopionego srebra.
W ocenie Jakubowskiego, przestępstwo zostało przygotowane i przeprowadzone niedbale, sprawcy pozostawili w świątyni wiele śladów. Jak podkreślił, sprawa została bardzo szybko wyjaśniona, wyjątkowo szybko zapadły też wyroki skazujące. - W maju gotowy był akt oskarżenia i sprawa trafiła do sądu - już ze wszelkimi ekspertyzami. 1 czerwca zaczął się proces, 1 lipca był wyrok. To było tempo niespotykane i wtedy i dziś - podkreślił.
Jak dodał, nawet odzyskanie przetopionego srebra i uszkodzonego korpusu było dla Kościoła dużą sprawą. - Gnieźnieńscy księża byli przekonani, że skradzione elementy stracili bezpowrotnie - mówił Jakubowski. Nieco ponad miesiąc po kradzieży elementów zabytku, w kwietniu 1986 roku odbyło się uroczyste przekazanie odzyskanych srebrnych elementów. Kruszec posłużył do odrestaurowania relikwiarza.
Abp Polak podkreślił, że Gniezno, posiada nieprzerwaną od ponad 1000 lat tradycję jako miejsce kultu pierwszego patrona Polski, zaś kult św. Wojciecha jest ciągle żywy. - W ciągu roku przez katedrę gnieźnieńską przesuwają się dziesiątki tysięcy ludzi z całego niemal świata, wśród których obok beztroskich i ciekawych wrażeń turystów są też grupy pątnicze, żarliwie modlące się przy grobie patrona Polski - powiedział.
Święty Wojciech urodził się w czeskich Libicach ok. 956 roku. W wieku 27 lat został biskupem praskim. Wypędzony z Pragi przybył do Gniezna na dwór księcia Bolesława Chrobrego. Zginął tydzień po rozpoczęciu misji w Prusach. Chrobry wykupił od Prusów jego ciało. Według legendy, zapłacił za nie tyle kilogramów złota, ile ważyło. Relikwie misjonarza - męczennika umieszczono na ołtarzu romańskiej katedry w Gnieźnie.
W 1662 roku szczątki męczennika zostały umieszczone w srebrnej, zdobionej trumnie z rzeźbioną postacią świętego. Relikwiarz wykonał gdański złotnik Peter von der Rennen. Bazylika prymasowska, w której nadal przechowywane są relikwie św. Wojciecha, obecnie chroniona jest przez system antywłamaniowy i przeciwpożarowy oraz przez kraty znajdujące się w oknach zewnętrznych świątyni. W ostatnich latach wokół katedry i w jej wnętrzu zamontowano również monitoring.
...
Włam tez chamski w stylu PRL.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 16:08, 14 Maj 2016 Temat postu: |
|
|
Studenci pamiętają o Przemyku. Mija 33. rocznica jego śmierci
wyślij
drukuj
msies, pszl | publikacja: 14.05.2016 | aktualizacja: 11:22 wyślij
drukuj
Grzegorz Przemyk zmarł po pobiciu przez milicję (fot. arch.)
Niezależne Zrzeszenie Studentów upamiętniło w Warszawie 33. rocznicę śmierci Grzegorza Przemyka. W 1983 roku niespełna 19-letni maturzysta został zatrzymany, a później pobity przez milicjantów, co doprowadziło do jego śmierci.
Oficer milicji z zarzutami ws. śmierci Przemyka
Studenci z NZS udali się spod Uniwersytetu Warszawskiego przed tablicę przy ulicy Elektoralnej, gdzie oddali hołd Grzegorzowi Przemykowi.
– Upamiętniamy Grzegorza Przemyka, dlatego że to odwołuje się do misji naszej organizacji, którą jest promowanie między innymi wiedzy historycznej. Uważamy, że szczególnie młodzi ludzie powinni pamiętać o tym zamordowanym maturzyście – mówił Tomasz Leś, szef NZS na Uniwersytecie Warszawskim.
Jak dodał, wydarzenia sprzed 33 lat nie były wyłącznie tragicznym epizodem, ale wpisywały się w szerszy kontekst. – Śmierć Grzegorza Przemyka to tak naprawdę historia walki o wolność i ta historia jest zawsze aktualna, także w dzisiejszych, już demokratycznych czasach – dodał.
#wieszwiecej | Polub nas
Sprawa Przemyka ostatecznie przedawniona
Świętował egzamin maturalny
Przemyk był synem opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej. 3 maja 1983 r. została ona pobita przez nieumundurowanych milicjantów podczas ich wtargnięcia na teren klasztoru sióstr franciszkanek przy kościele św. Marcina w Warszawie, gdzie mieścił się Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom.
12 maja 1983 r. Przemyk wraz z przyjacielem Cezarym F. świętował na pl. Zamkowym egzamin maturalny. Zatrzymany przez MO, na pobliskim komisariacie przy ul. Jezuickiej otrzymał ponad 40 ciosów pałkami po barkach i plecach oraz kilkanaście ciosów łokciem lub pięścią w brzuch. Przewieziony do szpitala, zmarł 14 maja w wyniku ciężkich urazów jamy brzusznej.
Pogrzeb Przemyka 19 maja 1983 r. na Cmentarzu Powązkowskim stał się wielką manifestacją sprzeciwu wobec władzy komunistycznej. Wzięło w nim udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w tym wielka liczba młodzieży. Pogrzeb poprzedziła msza święta odprawiona dzięki staraniom ks. Jerzego Popiełuszki w kościele św. Stanisława Kostki.
IAR
...
Taki system. Dojsc sprawiedliwosci gdy zlamal ja ktos z wladzy bylo niemozliwe.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 10:04, 02 Kwi 2018 Temat postu: |
|
|
Szymowski: Tajemnica śmierci Jaroszewiczów
Przez Leszek Szymowski
jaroszewicz morderstwo
Po Ireneuszu Sekule, który sam oddał do siebie aż trzy śmiertelne strzały, Marku Papale, który zginął zastrzelony przez złodzieja samochodowego nie umiejącego obsługiwać broni, i Krzysztofie Olewniku, który sam się uprowadził, pojawiła się nowa wersja śmierci Piotra Jaroszewicza, który miał zginąć w przypadkowym napadzie rabunkowym na jego dom dokonanym przez szajkę utworzoną rok później. Wersja śmierci byłego premiera przedstawiona w minionym tygodniu przez krakowską prokuraturę to piramidalny stek bzdur.
Dożywocie – taka kara grozić będzie Dariuszowi S., Robertowi S. i Marcinowi B., którym Prokuratura Okręgowa w Krakowie postawiła zarzuty zabójstwa małżeństwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów (zginęli nocą z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w swojej willi w warszawskim Aninie).
Ponad ćwierć wieku po jednej z najgłośniejszych zbrodni w historii Polski śledczy nagle poinformowali opinię publiczną, że w sprawie dokonany został „przełom” i „wskutek intensywnych czynności wykrywczych” udało się „ustalić osoby odpowiedzialne za zabójstwo byłego premiera i jego żony”.
Prokuratura podała, że w sprawie zarzuty usłyszeli czterej mężczyźni, dwaj z nich przyznali się do winy. Śledczy poinformowali, że podejrzani bardzo skrupulatnie odtworzyli przebieg zbrodni, podając informacje, których nie było w mediach i w aktach wcześniejszej sprawy. W specjalnym komunikacie Prokuratury Krajowej czytamy: „Z zebranych dowodów wynika, że podejrzani włamali się do domu byłego premiera i jego żony, obezwładnili ich i brutalnie znęcali się nad nimi. Działając wspólnie i w porozumieniu, zabili Piotra Jaroszewicza. Zabójstwa jego żony dopuścił się następnie Robert S.”.
Sprzeczne wersje
Konferencji prasowej, w trakcie której prokuratura pochwaliła się wielkim sukcesem, nadano ogromną wagę. Do Krakowa pofatygował się osobiście minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, który w trakcie występu przed dziennikarzami chwalił swoich podwładnych. Zarzuty w „sprawie Jaroszewiczów” minister starał się tak ubrać w słowa, aby przedstawić to jako swój osobisty sukces. Tam, gdzie kończy się splendor, zaczynają się niepokojące pytania i wątpliwości.
Oto Prokuratura Krajowa w specjalnym, bardzo obszernym komunikacie prasowym (zamieszczonym na oficjalnej stronie internetowej tuż po speckonferencji) wspominała o „napadzie rabunkowym”, dając do zrozumienia, że taki właśnie był motyw zbrodni. W trakcie konferencji z udziałem licznych dziennikarzy szef Prokuratury Okręgowej w Krakowie – Rafał Babiński – mówił wprost, że „jest za wcześnie, żeby mówić o motywie zbrodni”, i zaręczał, że „ten wątek będzie jeszcze badany”. To pierwsza sprzeczność w wersjach przedstawianych przez śledczych. Tym bardziej ważna, że zachowane w aktach zdjęcia zrobione na miejscu zbrodni 1 września 1992 roku dowodzą, że napad nie miał charakteru rabunkowego.
Sprawcy nie ukradli z domu Jaroszewiczów ani drogich obrazów, ani innych drogich przedmiotów (np. prezentów, które były premier dostał od przedstawicieli innych państw w trakcie oficjalnych spotkań), ani pieniędzy, ani kosztowności, choć na pewno je widzieli. Dom splądrowali doszczętnie, co wskazuje na to, że czegoś szukali. Jaroszewicza brutalnie skrępowano, ale prawą rękę pozostawiono mu wolną, jakby chcąc go zmusić, by coś wskazał lub podpisał.
Kolejna sprzeczność to informacja, że podejrzani mieli działać w ramach „gangu karateków”. Szkopuł w tym, że taki gang powstał w 1993 roku, a więc rok po tym, jak Jaroszewiczowie zostali zamordowani. Prokuratorzy przypominali, że „gang karateków” (nazwa wzięła się stąd, że jego członkowie ćwiczyli karate) na początku lat dziewięćdziesiątych dokonał serii kilkudziesięciu brutalnych napadów na wille bogatych Polaków, którym zrabowali najcenniejsze przedmioty, w tym pieniądze, biżuterię i samochody. Przestępstwa miały być prowadzone bardzo profesjonalnie.
Gdyby uznać za prawdziwą wersję prokuratorów, to trzeba byłoby przyjąć, że zabójstwo Jaroszewiczów było pierwszą z serii zbrodni tych brutalnych gangsterów. Czy jednak bandyci, których profesjonalizm i bezwzględność prokuratura podkreślała na każdym kroku, mogli się nie zorientować, że w willi, do której zamierzają się włamać, mieszka były premier? Wydaje się to wątpliwe. Średnio rozgarnięty kryminalista wie, że zabójstwo osoby ze świata polityki zawsze pociąga za sobą wyjątkową aktywność organów ścigania, a to zabójcy nie jest na rękę.
Jak wynika z zeznań świadków zebranych jeszcze w 1992 roku przez warszawską prokuraturę (ich protokoły zachowały się w aktach), Piotr Jaroszewicz w ostatnich miesiącach i tygodniach bardzo bał się, że zostanie napadnięty. Trzymał więc pod ręką sztucer, po zmroku nikogo nie wpuszczał do domu, spuszczał psa, prosił też o to, aby przedłużyć mu ochronę z Biura Ochrony Rządu.
W archiwach BOR znajduje się pismo (sygnatura AB – IX – 1231/91) ministra spraw wewnętrznych Henryka Majewskiego do szefa BOR Janusza Zakościelnego zawierające informację o tym, że 18 września 1991 roku Jaroszewicz straci uprawnienie do ochrony (odpis wysłano zainteresowanemu). Były premier podjął interwencję, aby ochronę BOR mu przedłużyć, co się stało. Biuro chroniło go do 31 sierpnia 1991 roku, czyli do dnia poprzedzającego zbrodnię. Jeśli więc wierzyć prokuraturze krakowskiej, że „gang karateków” profesjonalnie planował każdy napad, to trzeba przed fachowością gangsterów rzeczywiście uchylić kapelusza.
I to z dwóch powodów: atak na willę w Aninie zaplanowali tak dobrze, że poczekali, aż stanowisko ochronne opuści ostatni funkcjonariusz BOR – i dopiero wówczas przystąpili do napadu. Co więcej: napad musiał być planowany z udziałem jasnowidza, który być może opisał szczegóły zabezpieczeń willi, w tym zamka drzwi wejściowych (nie był wyłamany), ogrodzenia, furtki i okien, przez które sprawcy mogli się włamać. Planując napad, bandyci zwykle te szczegóły ustalają sami, jednak w tym przypadku nie mogli pojawić się przy ulicy Zorzy 19, bo jeszcze kilka godzin przed zbrodnią pełnili tam służbę oficerowie BOR.
Dziwne pytanie
Jeszcze dziwniejszy jest „koronny dowód”, którym pochwalił się prokurator Babiński. To, według niego, fakt, iż dwaj podejrzani przyznali się do zarzutów. W trakcie konferencji prasowej prokurator Babiński przedstawił następującą wersję zdarzeń: w styczniu tego roku, w trakcie śledztwa dotyczącego porwania dla okupu syna małopolskiego biznesmena zatrzymano bandytę, który brał udział w uprowadzeniu. Potem zatrzymano jego wspólnika. – Tak naprawdę dopiero zatrzymanie tego drugiego sprawcy pozwoliło nam na rozmowę z nim i otwarcie jego na dalszą współpracę z prokuraturą – mówił dziennikarzom Babiński. I ten właśnie człowiek ujawnił okoliczności zbrodni w Aninie, w tym rolę każdego ze sprawców.
Można się domyślać (bo Babiński tego nie powiedział wprost), że bandyta zgodził się na współpracę z prokuraturą, żeby dostać złagodzenie kary i w zamian za uniknięcie więzienia za porwanie opowiedział o morderstwie Jaroszewiczów Tyle że ta wersja jest zupełnie bez sensu. Za uprowadzenie dla okupu polski kodeks karny (art. 252) przewiduje karę od 3 do 15 lat więzienia, a za zabójstwo (art. 148 k.k.) – dożywocie. Nikt przecież nie będzie unikał kary za porwanie, by dostać dożywocie za zabójstwo (logika nakazuje postępowanie odwrotne). Co więcej – przestępcy, zwłaszcza zawodowi i doświadczeni (a takimi mieli być „karatecy”), nie współpracują z organami ścigania i nigdy nie przyznają się do tego, co zrobili.
Tutaj przyznać się mieli dwaj naraz. Gdyby tak rzeczywiście było, byłby to ewenement w historii kryminalistyki. Zwracali na to uwagę i dziennikarz śledczy Witold Gadowski, i emerytowany policjant Dariusz Loranty (obaj w rozmowie z propisowskim portalem wPolityce.pl). I tu sprawa, która najbardziej szokuje. W komunikacie Prokuratury Krajowej czytamy: „Wiarygodność ich wyjaśnień potwierdziły przeprowadzone z udziałem jednego z podejrzanych czynności na miejscu zbrodni”. Inaczej mówiąc: prokuratura miała zeznania dwóch bandytów przyznających się do popełnienia głośnej zbrodni, ale „wizję lokalną” przeprowadziła tylko z jednym z nich.
Tymczasem z każdym z podejrzanych, który przyznał się do winy, należało przeprowadzić osobną wizję lokalną – jest to elementarz pracy każdego dochodzeniowca. Czym wytłumaczyć to kardynalne zaniechanie krakowskich śledczych? Ludzkim błędem, zwykłą głupotą, karygodnym niedbalstwem? A może wyjaśnienie jest proste: „czynności” (czyli wizji lokalnej) w Aninie z udziałem drugiego bandyty zaniechano dlatego, że istniało ryzyko, iż jej ustalenia nie będą się pokrywać z relacją przedstawioną przez pierwszego mordercę i cała wersja o tym, iż to „gang karateków” dokonał tej zbrodni, runie jak domek z kart?
Wbrew faktom
W 1992 roku warszawscy policjanci przesłuchali sąsiada Jaroszewiczów. 1 września 1992 roku około godziny szóstej rano wychodził on z psem na spacer i wówczas zauważył, że z willi przy ulicy Zorzy 19 wybiegają trzy osoby: dwaj mężczyźni (jeden wysoki i barczysty) i kobieta o włosach blond ściętych na krótko. Ich rysopisy, precyzyjnie odtworzone przez tego świadka, pokrywają się z opisami osób, które dwa i pół roku wcześniej miały na plebanii na warszawskich Powązkach zamordować księdza Stefana Niedzielaka (kapłana, który sprzeciwiał się obradom Okrągłego Stołu), ale w żaden sposób nie pasują do zatrzymanych właśnie karateków.
Relacja cytowanego świadka również nie pasuje do wersji zdarzeń mówiącej o rabunku jako motywie napadu. Świadek, który feralnego poranka wychodził na spacer (dziś już nie żyje), zapamiętał nie tylko wygląd trojga ludzi, którzy uciekali z miejsca zbrodni, lecz również to, że nie mieli oni żadnych wartościowych przedmiotów. 1 września zwłoki Jaroszewiczów odnalazł ich syn – Jan (przyjechał na miejsce zaniepokojony tym, że nie mógł dodzwonić się do rodziców).
Gdy wszedł do willi i zorientował się, co się stało, pojechał na policję i zgłosił morderstwo oficerowi dyżurnemu. Ten napisał w notatce (jest zachowana w aktach), że Jan Jaroszewicz „nie wykazywał oznak zdenerwowania” – inaczej mówiąc: zachowywał się tak, jakby zamordowanie rodziców nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia (sic!). Zachowanie młodszego z synów byłego premiera już po ujawnieniu zbrodni ma wiele znaków zapytania. Ot choćby to, że po zakończeniu pierwszego śledztwa otrzymał z sądu – jako poszkodowany w sprawie – pudło z dowodami znalezionymi na miejscu zbrodni (była tam m.in. zakrwawiona koszula nocna Alicji Solskiej) i przez wiele lat trzymał je w domu, nie chcąc zajrzeć do wnętrza. W końcu, po latach, przekazał wszystko dziennikarzowi Tomaszowi Sekielskiemu, a ten przekazał to prokuraturze prowadzącej śledztwo. W środę 14 marca rano Zbigniew Ziobro chwalił swoich podwładnych, że zarzuty w sprawie są wynikiem ich pracy. Rozgniewany takim przedstawieniem sprawy Sekielski na Twitterze przypomniał Ziobrze, że to on dostarczył te materiały.
„Gdy w lutym zeszłego roku chciałem przekazać odnalezione dowody w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów ministrowi sprawiedliwości, ani pan Ziobro, ani jego zastępcy nie byli zainteresowani spotkaniem. Dziś słyszę, że to ich wielki sukces” – pisał Sekielski. Również na Twitterze odpowiedział mu wiceminister sprawiedliwości Michał Woś, który stwierdził, że dla śledztwa te dowody były bez znaczenia. Rozpętała się kłótnia w internecie, w końcu głos znowu zabrała Prokuratura Krajowa.
W jej komunikacie czytamy: „Dostarczone przez redaktora Sekielskiego dowody nie miały jednak wpływu na ustalenie osób, którym prokuratura postawiła dziś zarzuty zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem byłego premiera PRL Piotra Jaroszewicza i jego żony (…). Zostały one poddane wnikliwym badaniom daktyloskopijnym i biologicznym, jednak na żadnym z nich nie znaleziono dowodów, które stanowiły podstawę sformułowania zarzutów wobec trzech podejrzanych”. Między wierszami wynika więc z tego, że na elementach garderoby znalezionych na zwłokach ofiar i na innych przedmiotach użytych w zbrodni nie znaleziono niczego, nawet najmniejszego śladu biologicznego członków „gangu karateków”. Można to tłumaczyć tym, że albo ktoś te ślady dobrze wyczyścił, albo… nigdy ich tam nie było, bo nikt ich tam nie pozostawił. To ostatnie może prowadzić do wniosku, że trzech karateków po prostu… nie było na miejscu zbrodni.
Zabójcze archiwum
Na motyw zabójstwa Piotra Jaroszewicza wskazują zeznania, które jeszcze w 1992 roku złożyła Barbara Jakubiec – gdańska dziennikarka zaprzyjaźniona z byłym premierem PRL i jego żoną. To właśnie ona w ostatnich tygodniach życia Jaroszewiczów była częstym gościem w ich domu w Aninie. Wraz z byłym premierem przygotowywała książkę, która miała ujawnić szokujące kulisy władzy, w tym fakty niewygodne dla jego politycznych przeciwników. Głównymi byli generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak, którzy po przejęciu władzy doprowadzili do internowania poprzedniej ekipy w tym właśnie Jaroszewicza. Były premier odebrał to jako policzek i upokorzenie i nie zapomniał tego. A przecież wcześniej, w czasie gdy był szefem rządu, miał dostęp do wszystkich dokumentów państwowych. Wszystko wskazuje na to, że w tajemnicy kopiował wówczas dokumenty kompromitujące obu generałów i ich polityczne środowisko, ujawniające różne ich intrygi i przykłady ich nadużyć i łamania prawa.
W 1989 roku w Polsce odbyły się obrady Okrągłego Stołu, przeprowadzone według pomysłu (i pod ścisłą kontrolą) obu generałów. W rezultacie najważniejsze stanowiska państwowe w nowej Polsce objęli dawni agenci Służby Bezpieczeństwa, zaś byli oficerowie i partyjni aparatczycy objęli kluczowe obszary gospodarki, co zaczęło im przynosić ogromne pieniądze. Dokumenty ujawniające ciemne sprawki generałów i ich ludzi, pieczołowicie gromadzone przez Piotra Jaroszewicza i przechowywane w jego tajnym archiwum, mogły być wielkim zagrożeniem nie tylko dla samych generałów, lecz również dla całego systemu politycznego zbudowanego w wyniku procesu pod nazwą „Okrągły Stół”.
Z relacji redaktor Jakubiec wynika, że Jaroszewicz zamierzał jej przekazać te dokumenty podczas spotkania zaplanowanego na 31 sierpnia 1992 roku. Dzień wcześniej do dziennikarki zadzwoniła Alicja Solska i poprosiła o przełożenie jej wizyty w Aninie na 1 września. I to była ich ostatnia rozmowa. Dziennikarka zgodziła się przyjechać kilka dni później. Tyle że 1 września Jaroszewicz już nie żył. Zeznania na temat niebezpiecznego archiwum mogą wyjaśniać, dlaczego mordercy związali byłego premiera tak, aby prawą rękę zostawić mu wolną. Najprawdopodobniej chodziło właśnie o to, aby wskazał im (lub opisał) miejsce, w którym dokumenty się znajdowały.
...
Ziobrysci radosnie oglosili,, roziazanie zagadki smierci Jaroszewiczow". Lipą cuchnelo na kilometr.
Oczywista ze mord byl typu ubeckiego i szlo o kompromaty ktore mial Jaroszewicz. Tego wyraznie szukali.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 11:56, 18 Paź 2018 Temat postu: |
|
|
Zabijali z miłości, pili na umór i kochali złoto. Siedem grzechów głównych...
Ubecy i milicjanci mieli przeważnie marne wykształcenie ( Co nie jest zadnym zarzutem i nie dlatego pograzeni byli w patologii, wtedy wyksztalconych bylo malutko). Większość nie wyobrażała sobie życia po służbie, a nawet w jej trakcie, bez alkoholu. Niektórzy mieli słabość do kobiet, nawet podczas pracy, jeden zabił swoją wybrankę. Byli też tacy, którzy lubili złoto i dewizy, a często, na wzór...
...
Wlasnie co robili ubecy ,,po pracy"! Bo wiemy jaka to ,,prace" mieli.
Na Zachodzie to oczywiscie jasne np. satanisci od wysadzania WTC maja Las Vegas narkotyki dziwki plci rozmaitych i wszelkie te blyskotki za pieniadze.
Ale w PRLu? Syf szaro ponuro? Jakies meliny dziwki oczywiscie plci jednej. Przynajmniej grzeszyli normalnie i wóda... Bida z nedza. Nie ma na co nawet wydac tego zlota...
Jednakze bida czy nie to mamy to samo! Zabijanie sumienia! Bo te patologie to zabijanie sumienia. Ohydne czyny to sumienie wrzeszczy! Zatem szatan podsuwa odurzenie. Jest to zawsze pobudzanie zmyslow cielesnych. W sposob prymitywny. I mamy ludzki wrak! To naprawde byli biedni ludzie. Najwieksza nedza komuny. Starczy spojrzec na Putina. Potrafi tylko kras i mordowac...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 21:20, 24 Gru 2018 Temat postu: |
|
|
NIE TAK DAWNO MEDIA ZE ZGROZĄ DONOSIŁY O CYKLU IMPREZ NA CIEPŁYCH MORZACH POD ZBIORCZYM HASŁEM „REGATY Z SZEJKAMI”, PODCZAS KTÓRYCH POLSKIE CELEBRYTKI PRZYTULAŁY RZECZONYCH SZEJKÓW ORAZ ICH KASĘ. TYMCZASEM TO NIC NOWEGO POD SŁOŃCEM.
Trzy dekady wstecz znacznie głośniejsza była tzw. afera Dziwexu. W niej także chodziło o wyjazdy młodych, ładnych kobiet i też w celu, tyle że na dłużej. I ta sprawa miała swoją, jeszcze o dekadę wcześniejszą, uwerturę. Może i skromną, ale – w odróżnieniu od wymienionych – na tyle nie pozbawioną swoistego wdzięku, a nawet z wartościami rodzinnymi w tle, że warto ją przypomnieć.
Skup blondynek
Otóż pewien władca bogatego minipaństewka (zdaje się, że innych tam nie ma) z okolic Zatoki Perskiej, postanowił zaimportować większą liczbę blondynek z Peerelu.
Nabył zatem, w celu zaludnienia nimi, jacht o stu (!) kajutach, zaś do negocjacji upoważnił znajomego kupca, obrotnego i zamożnego obywatela całego świata. Pełnomocnik ds. zakupu blondynek przybył do Polski wyposażony w odpowiednie fundusze i pełen nadziei, ponieważ podczas uprzednich wizyt w Warszawie zaprzyjaźnił się z paroma… no, niemal celebrytkami. Wprawdzie szejk zastrzegał, że takich nie chce u siebie widzieć, ale pełnomocnik liczył, że właśnie one przedstawią mu koleżanki spoza zawodu. Zaopatrzył się w pokaźny zestaw sukienek tudzież rajstop – podobne prezenty wypadało od razu przymierzyć – i hojnie obdarowywał nimi dziewczyny, robiąc przy okazji zdjęcia na dowód, że nie próżnuje.
A dziewczyny prezenty brały, przymierzały, nie zmieszane piły wstrząśnięte martini, tyle że do wyjazdu bynajmniej się nie kwapiły. Nie w ciemię bite szybko się orientowały, na czym miałaby polegać praca sekretarki w szejkanacie, praca, do której nie potrzeba żadnych kwalifikacji, choćby minimalnej znajomości jakiegokolwiek obcego języka. To akurat panienkom z ówczesnego „Bristolu”, „Grandu” czy „Europejskiego” nie musiało przeszkadzać, ale one – nie do końca orientując się w skali ponoszonego ryzyka – jako profesjonalistki wolały nie eksperymentować na własnej skórze.
Tymczasem szejk się niecierpliwił, i nie dziwota; wydawano jego pieniądze, pokazywano mu ładne zdjęcia, ale nic ponadto. Pełnomocnik wpłacił nawet kilku dziewczynom po 100 dolarów na konto PeKaO*, z przeznaczeniem na wyjazd do Wiednia. One to przyjmowały z niekłamaną wdzięcznością, bo wtedy w Polsce za sto dolarów czteroosobowa rodzina mogła dobrze żyć przez cały miesiąc, ale tylko dwie tam się udały – w tym jedna z mamusią. I ani kroku dalej. Pomysły zwrotu gotówki ignorowały. W końcu któraś oddała pięćdziesiąt.
Nudy w willi szejka
Wreszcie, dzięki pomocy przygodnego (z hotelowej knajpy) polskiego znajomego, pełnomocnik dowiedział się o chętnej blondynce. Pojechali.
– Willa była bardzo ładna – opowiadała potem sądowi panna Bożenka – Wyposażona w kolorowe perskie dywany, w eleganckie meble, barek, magnetofon Philipsa.
Słowem we wszystko, co szejkom potrzebne do szczęścia.
– Willa była skanalizowana – dodała jeszcze Bożenka, i z pewnością mówiła prawdę.
Samego władcę poznała przy śniadaniu, a ponieważ nie wszyscy w Polsce wiedzieli wtedy, co szejkowie jedzą rano, jako wiarygodny świadek poinformowała sąd, że posiłek składał się z jajecznicy na maśle, grzanek, serów, dżemów i soków (brak natomiast doniesień na temat obiadów i kolacji).
Bożenka wytrzymała tylko osiem dni. Nie, żeby czyniono jej jakieś wstręty. Odwrotnie, szejk był – jak to określiła – miły, sprawny i czysty. Szybko jednak w dziewczynie odezwała się tęsknota za krajem, spotęgowana nudą. Odkryła jeszcze, że w barku na honorowym miejscu stoi żubrówka, że służący to chyba Hindus i że sklepy w pobliskim miasteczku są nędznie zaopatrzone w damską konfekcję.
Bożenka jako pretekstu do powrotu użyła choroby matki. Cywilizowany szejk też wysoko cenił wartości rodzinne, toteż nie stawiał przeszkód. Żałował tylko i przepraszał, że tak mało czasu mógł poświęcić urodziwej Polce. W dowód wdzięczności ofiarował większą sumę w gotówce i trochę ciuchów. Zachęcał też do ponowienia współpracy w przyszłości – byle nie nazbyt odległej,
DODAJMY JESZCZE, ŻE DZIĘKI PANNIE BOŻENIE DYSPONUJEMY JEDYNYM W SWOIM RODZAJU OPISEM UBIORU SZEJKA: OTÓŻ NA GŁOWIE NOSIŁ ON „NAKRYCIE, COŚ JAKBY CHUSTĘ Z WIEŃCEM, POD NIM JESZCZE CZEPEK”. TUŁÓW PRZYODZIEWAŁ W „NARODOWĄ SZATĘ, TAKĄ SUTANNĘ. POD TYM STROJEM MIAŁ PODKOSZULEK I KRÓTKIE MAJTKI.” MOŻNA TEŻ DAĆ WIARĘ ZAPEWNIENIOM DZIEWCZYNY, ŻE CZEPKA I PODKOSZULKA NIE ZDEJMOWAŁ W ŻADNYCH OKOLICZNOŚCIACH.
SĄDOWY EPILOG
DLA BOŻENKI PRZYGODA ZAKOŃCZYŁA SIĘ WIĘC SZCZĘŚLIWIE. MNIEJ SZCZĘŚCIA MIELI OBYDWAJ PANOWIE, KTÓRZY WPADLI PRZY OKAZJI POSZUKIWAŃ KOLEJNYCH BLONDYNEK. SĄDOWI WYJAŚNIALI, ŻE O ŻADNYM STRĘCZYCIELSTWIE** NIE MOŻE BYĆ MOWY, PONIEWAŻ ONI „TYLKO TAK”, ZNACZY Z CZYSTEJ SYMPATII DLA SZEJKA…
DAWNO TO BYŁO, ALE ZAPAMIĘTAŁEM MINĘ WYSOKIEGO SĄDU. NAWIĄZYWAŁA DO WARSZAWSKIEGO: „BUJAĆ TO MY, ALE NIE NAS”. I WŁAŚNIE ZA STRĘCZYCIELSTWO OSKARŻENI DOSTALI WYROKI POZBAWIENIA WOLNOŚCI W ZAWIESZENIU I GRZYWNY BEZ ZAWIESZENIA.
OCZYWIŚCIE, NIKOMU NIE PRZYSZŁO DO GŁOWY, ABY SZEJKA WZYWAĆ DO POLSKI ANI PRZESŁUCHIWAĆ W DRODZE TZW. POMOCY PRAWNEJ, CHOĆBY W INKRYMINOWANEJ WILII Z KANALIZACJĄ.
PO PROSTU JUŻ WTEDY ZBYT MOCNO NIOSŁO Z TAMTYCH STRON ROPĄ. RZECZ SIĘ DZIAŁA WKRÓTCE PO TZW. PIERWSZYM WIELKIM KRYZYSIE NAFTOWYM Z POCZĄTKU LAT SIEDEMDZIESIĄTYCH XX WIEKU. ZA DUŻE PIENIĄDZE KRĄŻYŁY, ABY EKIPA GIERKA CHCIAŁA SIĘ WDAWAĆ W NIEUNIKNIONE, PRAWNO-DYPLOMATYCZNE PRZEPYCHANKI Z POWODU JAKIEJŚ PANNY BOŻENKI CZY DWÓCH CWANIAKÓW, KTÓRZY TROCHĘ PODSKUBALI ŁATWOWIERNEGO SZEJKA.
NIE MUSZĘ DODAWAĆ, ŻE IMIĘ WŁADCY, PODOBNIE JAK NAZWA JEGO KRAIKU, BYŁY TRZYMANE W GŁĘBOKIEJ TAJEMNICY. I NIECH TAK ZOSTANIE.
Piotr Ambroziewicz
*Trzeba tu coś młodym uzmysłowić. Nie było tak, że miałeś parę dolarów, funtów czy bundesmarek (o euro nikomu się jeszcze wtedy nie śniło) i jechałeś za granicę! Pojechałeś, jeśli dostałeś paszport, którego przyznaniem rządziła bezpieka (nie pozwalano trzymać go w domu, a wydawano/nie wydawano wedle jej tylko znanych reguł). Zagraniczną walutę, zwaną wtedy dewizami, mogłeś legalnie wywieźć tylko wtedy, gdy jej posiadanie było udokumentowane przez twoje bankowe konto dewizowe. Przeważnie było to konto w PeKaO SA, np. dzięki oficjalnej pracy za granicą, wpłatom krewnych czy znajomych z Zachodu, tantiem dla artystów, honorariów za przetłumaczone tamże i wydane książki lub artykuły itp.
Z czasem szczęśliwcy, którym niekiedy zezwalano na wyjazd na Zachód w celach turystycznych, mogli wykupić po cenach niższych od paskarskich od (najpierw) 110 do (później) 140 dolarów bądź ich równowartość, raz na bodaj trzy lata.
**Stręczycielstwem wedle Kodeksu karnego (i wtedy, i teraz) jest nakłanianie innej osoby do uprawienia prostytucji lub ułatwianie prostytucji innej osobie, w zamian za korzyści majątkowe.
...
Widzicie jaki upaddk teraz? Przy obecnych dewiacjach to nawet ciemna strona seksu w PRL wyglada blado. Ale oczywiscie to tez bylo zlo.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group cbx v1.2 //
Theme created by Sopel &
Programy
|
|