,,Mamo, nie płacz. Niedługo będę w Niebie"
Idź do strony Poprzedni 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8 Następny
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 15:45, 30 Mar 2012 Temat postu: |
|
|
Charlotte Frank / Süddeutsche Zeitung
Wdzięczność matki
Przed trzema laty 9-letni Leon dostał nowe płuca. Matka wraca pamięcią do tamtych dramatycznych wydarzeń.
Właściwie Iris J. chciała tylko zwrócić uwagę mediów na zimowe igrzyska dla osób po transplantacji, które odbyły się na początku marca w szwajcarskim Anzere. W zawodach uczestniczył także jej syn, 11-letni Leon. Trzy lata temu chłopiec pomyślnie przeszedł transplantację płuc. “Nasze serca przepełnia niewyobrażalna wdzięczność i nie bardzo wiemy, komu mamy dziękować“ - napisała. Zdanie zaintrygowało i zapoczątkowało wymianę korespondencji, a potem spotkanie. Oto relacja z długiej rozmowy o najcenniejszym prezencie, jaki możemy otrzymać od drugiego człowieka: darze życia. – Wczoraj zajrzał do nas syn sąsiadów i zapytał, czy Leon może wyjść z nim na dwór. Stałam przy oknie i patrzyłam, jak chłopcy wsiadają na rowery i gnają przez wieś. Ciągle nie mogę uwierzyć, że syn ma normalne dzieciństwo. Właśnie w takich zwyczajnych chwilach, przy wykonywaniu różnych prac domowych nagle przepełnia mnie uczucie wdzięczności – opowiada Iris J.
– W październiku 2008 roku Leon zaczął dziwnie pokasływać. Początkowo nie martwiliśmy się, ale gdy kaszel się nasilił, lekarz skierował nas do szpitala w Hamburgu, żeby zrobić synowi prześwietlenie płuc. Nie mieliśmy żadnych złych przeczuć do czasu, gdy pokazano nam kliszę rentgenowską - płuca Leona były podziurawione jak ser szwajcarski. Nasze dotychczasowe życie legło w gruzach. Nie wiedzieliśmy, że najgorsze dopiero przed nami: kilka dni później Leon stracił wydolność oddechową w lewym płucu, a 21 grudnia - w prawym. Natychmiast przewieziono go do kliniki uniwersyteckiej w Hanowerze, daleko od domu. Od tej chwili nie opuszczał nas lęk o syna.
– Leon trafił na oddział intensywnej terapii pediatrycznej, gdzie leczono najcięższe przypadki niewydolności oddechowej z całych Niemczech. Po przebudzeniu przeżył szok. Leżał w pokoju z trzema chłopcami, z których jeden znajdował się w stanie głębokiej śpiączki. Po kilku tygodniach lekarze postawili właściwą diagnozę. Okazało się, że Leon cierpi na płucną postać histiocytozy komórek Langerhansa, bardzo rzadką, mało zbadaną chorobę, zazwyczaj kończącą się śmiercią. Diagnoza nie zrobiła na Leonie większego wrażenia. Cały wysiłek wkładał w przeżycie kolejnego dnia. Zaprzatały go bardzo praktyczne pytania: Dlaczego nie mogę wstać? Po co założono mi sondę żołądkową? Skąd się wzięły trudności z oddychaniem? Widać było, że walczy z chorobą ze wszystkich sił. Mogę sobie tylko wyobrazić, w jaką panikę wpada człowiek, który nie może zaczerpnąć powietrza pełną piersią. Poprawy nie przyniosła ani operacja, ani chemioterapia. Musieliśmy zadecydować, czy zgadzamy się na transplantację, czy też będziemy obserwować, jak nasze dziecko powoli umiera.
– Dzisiaj nie mogę się nadziwić moim ówczesnym wahaniom. Jednak nie jest łatwo podjąć decyzję o przeszczepie. Myślę, że moje obawy wynikały z tego, że nie chciałam przysparzać Leonowi dalszych cierpień. Poza tym operacja wiązała się z dużym ryzykiem. Przed transplantacją odbyliśmy spotkanie z chirurgiem, naszą ostatnią nadzieją. Podczas rozmowy spokojnie wyliczał różne niebezpieczeństwa: wysoką śmiertelność na stole operacyjnym, możliwość odrzucenia organu przez organizm w ciągu pierwszych trzech miesięcy po zabiegu. Chirurg otwarcie powiedział, że udany przeszczep przedłuży Leonowi życie o pięć, do dziesięciu lat. Lekarz niczego nie owijał przed nami w bawełnę. Na koniec powiedział zdanie, które zaważyło o wszystkim: “Od strony medycznej transplantacja nie jest problemem. Są jednak rzeczy na niebie i ziemi, których nie potrafimy wyjaśnić. Nawet najnowocześniejsza medycyna nie jest w stanie pomóc, jeżeli zabraknie odrobiny tej tajemniczej energii”. Wtedy odeszły ode mnie wszystkie wątpliwości. Zrozumiałam, że w transplantacji chodzi nie tylko o wymianę chorego organu, lecz przede wszystkim o zaufanie, nadzieję i wolę życia. A tego Leonowi nie brakowało.
– Długo rozmawialiśmy z synem, bo musiał wyrazić zgodę na przeszczep. Ku naszemu zaskoczeniu - odmówił. - Jeżeli wyjmą mi płuca, wtedy w ogóle nie będę mógł oddychać - stwierdził. Podchodził do operacji bardzo praktycznie. Potem jednak zapytał: “A jak są zbudowane płuca?“ Lekarze wyjaśnili, że transplantacja jest rodzajem prezentu od innego człowieka. Wtedy Leon odparł: “Miło z jego strony“ i zgodził się na przeszczep. W lutym 2009 roku umieszczono go na liście oczekujących.
– Oczekiwanie jest absurdalne. Z jednej strony człowiek jest pełen nadziei, a z drugiej obaw. Nie wiedzieliśmy, jak długo przyjdzie nam czekać i czy choroba nie pokona osłabionego organizmu. Najgorsze jest to, że człowiek czeka na śmierć innego człowieka. Pewnego razu na korytarzu szpitalnym spotkałam matkę, z którą od miesięcy widywałyśmy się na oddziale. Szła za łóżkiem przykrytym lnianym prześcieradłem. Jej dziecko przegrało walkę z chorobą. “Twój syn także czeka na dawcę” - powiedziałam do siebie.
– Po pięciu tygodniach nadszedł Ten Dzień. Był 30 marca, przedpołudnie, godzina 10.30, gdy zadzwonili ze szpitala: “Za półtorej godziny przywiozą samolotem płuca”. Nagle opuściły nas wszystkie wątpliwości i strach. Byliśmy nieskończenie wdzięczni i czuliśmy głęboką więź z nieznanym dawcą. Człowiek ten jest stale obecny w naszym życiu. Bardzo przeżywaliśmy operację Leona. Przeszczep trwał siedem i pół godziny. Potem otrzymaliśmy telefon z informacją, że wszystko poszło pomyślnie. Następnego dnia obserwowaliśmy na monitorze, jak Leon zaczął samodzielnie oddychać. Po raz pierwszy od miesięcy straciłam panowanie nad sobą.
– A potem zdarzył się kolejny cud. Trzy dni po operacji Leon wstał z łóżka i o własnych siłach podszedł do balkonu. Wystawił buzię do słońca i znowu był dawnym Leonem. Wprawdzie wieczorem był czerwony jak burak, ale cóż to znaczy, skoro wreszcie mógł oddychać pełną piesią? Niecałe trzy tygodnie później wypisano go do domu.
– Tuż po transplantacji Leon powiedział: “Chyba dostałem płuca jakiegoś sportowca“. Chyba lepiej nie mógł opisać uczucia, kiedy wreszcie mógł normalnie oddychać. Dzięki nowym płucom Leon znowu stał się żywym, wesołym dzieckiem. Niezależnie od pogody każdą wolną chwilę spędzał na dworzu - jeździł na rowerze, zaczął grać w piłkę w swoim dawnym klubie. Wczoraj był w lesie i wrócił z całym naręczem “bardzo potrzebnych” sękatych gałęzi. Trzeba było widzieć, jak śmigał tej zimy na łyżwach! Emanował z niego taki optymizm i radość życia, że my dorośli patrzyliśmy na niego pełni podziwu. Zeszłego lata pojechaliśmy na Teneryfę do bardzo eleganckiego hotelu. Leon nazywał go “pałacem”. Gdy rano chcieliśmy dać mu lekarstwa, okazywało się, że od godziny pływał w basenie. Rankiem po ciuchutku wymykał się z pokoju i zostawiał nam karteczkę z informacją, że poszedł popływać. To jedna z takich chwil, kiedy odczuwałam głęboką wdzięczność do nieznanego dawcy za dar dla mego syna.
– Naturalnie nasze życie nie jest takie jak dawniej. Z jednej strony staramy się zapewnić synowi normalne dzieciństwo, a z drugiej uchronić go przed różnymi zagrożeniami. Mamy świadomość, że jego organizm w każdej chwili może odrzucić przeszczep, a najmniejsza infekcja oznacza śmiertelne zagrożenie. Ciągle mam w pamięci słowa chirurga, że nowe płuca starczą na pięć, góra dziesięć lat. Patrząc na beztroskiego, pogodnego syna cały czas zdaję sobie sprawę, że już dawno mogłoby go nam zabraknąć. Od czasu transplantacji czas zyskał dla nas zupełnie inną wartość. – Po raz pierwszy opowiedziałam o przeżyciach minionych lat. Nie łatwo wracać wspomnieniami do przeszłości, ale intuicja podpowiada mi, że powinnam opowiedzieć o tym, co przeżyła moja rodzina. Może w ten sposób zdołam wyrazić wdzięczność wobec wszystkich ludzi, którzy nam pomogli. Może moja opowieść skłoni kogoś do chwili refleksji i zostania świadomym dawcą narządów? Dziękuję Państwu, że zechcieliście mnie wysłuchać – mówi matka Leona.
>>>>
Jakie piekne . I znowu belkot ,,przegral z rakiem'' ... Nikt tu nie przegral sa sami zwyciezcy . A rzekomo umarli sa w niebie z Bogiem ! Na ty to polega . Z Bogiem zwyciezaja wszyscy ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 20:02, 03 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Czterolatek wygrał z rakiem, ale wciąż potrzebuje pomocy
Choć Dorota Gierczyńska i Roman Mach z Gałąźni Wielkiej wygrywają walkę o życie ich synka, ale ojciec chłopca stracił pracę, a cała rodzina gnieździ się w małym pokoju w mieszkaniu dziadków.
– To tylko stulejka. Od tego się nie umiera – uspokajał ich ordynator oddziału chirurgii dziecięcej. Dał dziecku zastrzyk i odesłał rodzinę do domu. Ból jednak nie mijał.
Maciek tracił siły i cierpiał jeszcze bardziej. Zrozpaczeni rodzice ostatecznie trafili na oddział pediatryczny w słupskim szpitalu. Lekarze wykonali mu USG i zdiagnozowali guza miednicy małej.
– To jest bardzo poważna sprawa. Musicie jechać na dalsze leczenie na oddział onkologii dziecięcej w klinice w Gdańsku – usłyszeli zszokowani rodzice.
Już po kilkunastu godzinach byli w Trójmieście, gdzie ponownie zbadano Maciusia, pobrano próbki tkanki do badania i podano mu pierwszą, ratującą życie chemię.
– Maciek był w bardzo złym stanie. Wkrótce okazało, że guz szybko rośnie i ma charakter raka złośliwego – opowiada pani Dorota.
Walka o zdrowie trzyletniego Maciusia zaczęła się 22 sierpnia ub. roku. Tego dnia chłopiec zaczął odczuwać silny ból. Gdy ból się nasilał, rodzice pojechali z synkiem do szpitala w Słupsku.
Choć chemia działa niszcząco na ciało chłopczyka, to jednak także powstrzymywała rozwój raka. Pod koniec grudnia 2011 roku gdańscy chirurdzy onkologiczni zdecydowali, że przeprowadzą operację Maćka, podczas której usunęli mu 95 procent komórek rakowych.
– Usunięcie pozostałych, zaatakowanych przez raka komórek wymagało bardzo precyzyjnej operacji. Lekarze z Gdańska bali się, że uszkodzą pęcherz naszego synka, więc zaczęli szukać pomocy u specjalistów za granicą – relacjonuje pani Dorota.
W tym celu rodzice razem z Maćkiem pojechali za granicę. NFZ sfinansował operację oraz koszt przejazdu.
- Pojechałem z nimi, aby ich wspierać. Było to możliwe dzięki pomocy finansowej wielu osób z Gałąźni Wielkiej i całej gminy, włącznie z wójtem, który dał nam tysiąc złotych – dodaje pan Roman.
Operacja się powiodła. Od tego czasu Maciek przeszedł serię kolejnych chemioterapii. W sumie ma ich za sobą już dziesięć. Choć nie odrosły mu jeszcze włosy, znowu jest wesołym i aktywnym chłopcem. Czuje się na tyle dobrze, że lekarze pozwalają mu przyjeżdżać na kilkudniowe przepustki do domu, gdzie bawi się z rocznym bratem Miłoszem.
– Ciągle jednak żyjemy w niepewności, bo lekarze uważają, że choroba może wrócić – zdradza pani Dorota.
Z powodów finansowych młodzi rodzice zrezygnowali ze stancji i wraz z dziećmi wrócili do mieszkania rodziców pani Doroty, gdzie z jej siostrą zajmują jeden pokój.
– Dopóki Maciek był zdrowy, pracowałem w firmie budowlanej, w której miesięcznie zarabiałem ponad 2 tysiące złotych. To starczało nam na utrzymanie i wynajęcie stancji. Gdy jednak zacząłem zastępować Dorotę w opiece nad Maćkiem i Miłoszem, aby trochę odpoczęła, mój pracodawca uznał, że za często biorę wolne i mnie zwolnił – opowiada pan Roman.
Rodzina utrzymuje się z 700 złotych zasiłku oraz tego, co zarobi pan Roman, gdy sprzeda obrobione przez siebie drewno na opał.
– Mąż cały czas szuka też pracy jako murarz, stolarz albo zawodowy kierowca, ale potencjalni pracodawcy oferują mu tak niskie wynagrodzenia, że za te pieniądze nie da się utrzymać rodziny, gdy się odliczy koszty dojazdu. Na dodatek jeden przejazd do kliniki w Gdańsku to wydatek rzędu 250 zł – mówi pani Dorota, choć ciągle wierzy, że w końcu szczęście się do nich uśmiechnie.
Zbigniew Marecki
>>>
No prosze jakie to piekne !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 16:12, 08 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Dramat rodziny. Bliźniaki cierpią na autyzm
Podczas jednej z wizyt lekarskich, lekarz stwierdził, że chłopcy (ze Świerczewa, koło Nowogardu), Kuba i Kacper, mają autyzm. - Gdy usłyszałem diagnozę: autyzm, pomyślałam, że to choroba uleczalna, a tak nie jest - mówi matka dzieci.
- Ludzie się spotykają z nią i komentują: "to rozbestwione dzieci" - mówi koleżanka matki bliźniaków. Na pomoc ruszyli mieszkańcy wioski z panią sołtys na czele.
>>>>
Choroby jakie dotykaja dzieci sa bardzo rozne i nie zawsze dotycza tylko ciala . Takze i psychiki ... Nie zawszecielesne sa te najgorsze !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 12:30, 09 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Dramat dziecka. Ma kilkaset napadów w ciągu doby
Dziewczynka z Nowego Sącza cierpi na tak zwaną wczesną zmienną padaczkę katastroficzną. Cierpi na napady nawet kilkaset razy w ciągu doby. Jej rodzice się nie poddają. By ratować córkę zorganizowali zbiórkę nakrętek po napojach. - Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, że będzie miała pięć czy sto napadów. To intuicja, która budzi nas w nocy - mówi mama dziewczynki.
- Oddałam się opiece nad Mają, moje życie się wokół niej kręci - dodaje kobieta.
>>>>>
Kolejny rodzja cierpienia ktore jak widac jest zasluga i dla corki i dla matki a ktore Bóg wynagrodzi w niebie . Wszak to tez jakby praca cierpiec . Bo niby czym innym jest praca niz cierpieniem ? Wszak czlowiek moglby w tym czasie wypoczywac . Ale musi zarobic na zycie . A prymus to niby co ? Tez rodzaj cierpienia .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 16:24, 16 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Chory na raka chłopiec zrezygnował z leczenia
9-letni Ryan Kennedy jest chory na niezwykle rzadką odmianę raka mózgu. Zaczęło się w 2007 roku, kiedy chłopiec źle się poczuł. Zaczął wymiotować, chodzić z przekrzywioną w lewą stronę głową i wpadać w ściany. Ostatnio czwartoklasista zakomunikował swojej matce dramatyczną decyzję. Chłopiec po latach operacji i bolesnych kuracji ogłosił, że ma już dość i zdecydował, że zaprzestanie wszelkiego leczenia.
>>>>
Tak . To jest prawdziwa Droga Krzyżowa . Trzeba mu powiedziec czy dla Boga nie zgodzilby sie jeszcze wytrwac ?
A lekarze niech dobrze zbadaja jakie leki podaja . Moze akurat na te ma alergie i organizm zle znosi . Mozna sprobowac inne . Wszak w USA jest pelno roznych . Nieraz zmiana leku powoduje ustanie objawow niepozadanych .
I znow o cierpieniu dzieci czyli niewinnych . Ala za to jest wyjatkowo duza nagroda w niebie ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 18:19, 26 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Wzruszający film. Usłyszała własny oddech
Ta dziewczynka jeszcze niedawno nie słyszała. Kiedy ubezpieczyciel zgodził się kupić jej implant ślimakowy – "bioniczne ucho" – Sammie chciała, by jej przyjaciele i rodzina z pierwszej ręki dowiedzieli się o jej przeżyciach. Postanowiła prowadzić video-bloga. - Jestem tym podekscytowana, ale jednocześnie zdenerwowana - mówi.
Operacja była prosta, ale to, co nastąpiło potem było wzruszające. Następny klip w jej dzienniku pokazuje, jak Sammie podskakuje, kiedy audiolog aktywuje implant. Pierwsza rzecz którą usłyszała? Swój własny oddech.
Zaczęłam płakać, ponieważ to było tak przejmujące przeżycie. Nie miałam pojęcia, jak różnorakie mogą być dźwięki. Serce mi stanęło. Nie potrafię ubrać w słowa tego co czułam, widząc, że słyszy te wszystkie drobne dźwięki o których sądziliśmy, że nigdy nie będzie w stanie ich usłyszeć - mówi wzruszona dziewczynka.
>>>>
Jak pieknie :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 13:37, 27 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Wielka Brytania: ta dziewczyna zje wszystko, co znajdzie na swojej drodze
Jane z Sudbury w hrabstwie Suffolk (Wielka Brytania) codziennie na nowo musi podejmować walkę o zdrowie i życie swojej córki. Jade cierpi na rzadką chorobę genetyczną, która powoduje u niej nienasycony apetyt i predyspozycje do znacznego przybierania na wadze – podaje mirror.co.uk.
Podczas gdy niektóre matki okazjonalnie pobłażają swoim dzieciom w jedzeniu słodyczy, Jane Hall wie, że w przypadku jej dziecka miałoby to katastrofalne skutki. Mimo że dziewczynka cały czas jest na diecie 750 kalorii dziennie, Jade w wieku 20 lat przy wzroście niewiele ponad 1,5 m waży 127 kg. Jeśli byłoby to zależne tylko od niej, dziewczyna mogłaby się "zajeść" na śmierć. Dla jej rodziny kontrola nad tym, co zjada Jade, jest ciągłą walką. - Jade może zjeść 12 dań i wciąż myśli, że głoduje. Jeśli jest bardzo zdesperowana, może zjeść mydło lub psie ciasteczko. Ponieważ jej ciało nie jest w stanie w wystarczający sposób przekształcać tłuszczu w mięśnie, musimy pilnować, by Jade była na diecie przez całe życie, inaczej stanie się tak gruba, że umrze – powiedziała jej matka.
U dziewczynki w wieku czterech lat zdiagnozowano zespół Prader-Willi’ego (PWS), który powoduje niekończący się nigdy apetyt i intensywne skurcze z powodu głodu. Mózg Jade nie wysyła sygnałów do jej ciała, że żołądek jest pełny. Dziewczyna cierpi z powodu słabszego rozwoju emocjonalnego, ma też problemy w nauce.
Chcąc powstrzymać dziecko przed wyjadaniem wszystkiego z szafek, Jane pozakładała na nie kłódki. Początkowo rodzice wierzyli Jade, gdy ta mówiła, że powstrzymuje się przed jedzeniem. Szybko okazało się jednak, że kieszenie w ubraniach dziecka pełne są papierków po cukierkach. Nawet gdy rodzice pokazywali Jade, co znaleźli, ta zaprzeczała, że coś jadła.
Tuż po narodzinach dziecko odmawiało przyjmowania pokarmu i przejawiało oznaki niedorozwoju. W trakcie badań lekarskich, które pozwoliłyby ustalić, co jej dolega, Jade była karmiona rurką. Jednakże w wieku 16 miesięcy jej apetyt wzmógł się i dziewczynka zaczęła gwałtownie przybierać na wadze. Powiększanie się wagi przebiegało równomiernie i w wieku siedmiu lat Jade ważyła 31,75 kg, w wieku 12 - już blisko 54. JDorastając, Jade plądrowała szafki i lodówkę, zjadała resztki i ciągle błagała o jedzenie.
Wyrażenie zgody na to, aby Jade odżywiała się sama, miałoby fatalne konsekwencje. Ponieważ jej metabolizm jest zbyt wolny, żeby spalić 100 kalorii dziewczyna musi przejść cztery mile. Każdego dnia Jade zjada od 750 do 950 kalorii. Spożywa tylko zdrowe jedzenie. Na śniadanie je owsiankę, kurczaka i sałatkę na obiad, a na kolację małą porcję tego, co zostało przygotowane dla rodziny. Mimo tego Jade wciąż tyje.
Innymi symptomami zespołu PWS są upór i napady złego humoru. – Każdy dzień pełen jest sporów. Jade powoduje okropne awantury. Czasami może płakać i krzyczeć przez dwie godziny najgłośniej jak tylko potrafi, a ja nie jestem w stanie nic zrobić, by ją uspokoić. Trzaska drzwiami i wyzywa wszystkich. Kiedyś wykopała nawet dziurę w łazience – dodaje Jane. Ponieważ Jade emocjonalnie nie znajduje się na poziomie odpowiednim dla jej grupy wiekowej, wybuchy i napady złego humoru utrzymają się u niej do 25. roku życia.
Ludzie z zespołem PWS mają także skłonności do depresji, więc rodzina Jade stara się otoczyć ją troską i opieką, kiedy ta czuje się smutna. – Musimy ciągle podkręcać ego Jade i przypominać jej jak bardzo jest kochana. Jeśli była grzeczna, kąpiemy ją w nagrodę, ale jeśli zje za dużo nie możemy jej za ostro zbesztać. Nie możemy jej powiedzieć, że jest gruba, ponieważ będzie strapiona – wyjaśnia Jane. Dla sióstr, które wyrosły ucząc się jak się opiekować Jade, radzenie sobie z jej stanem stało się drugą naturą. Spożywanie nieodpowiedniego jedzenia naprzeciwko Jane może spowodować problemy. Dziewczyny wiedzą też, że powinny stąpać ostrożnie, kiedy Jade jest smutna.
Obecnie Jade uczęszcza do lokalnego klubu dla młodych ludzi ze specjalnymi potrzebami, gdzie na kontrolowanym terenie może wejść w interakcje z innymi. Dla Jane te chwile przerwy są bardzo potrzebne.
Zespół PWS dotyka jedno na 25 tys. urodzeń w Wielkiej Brytanii.
>>>>
Jak widzicie rodzajow cierpienia jest naprawde mnostwo . Wszystkie one zblizaja do Boga ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 19:16, 07 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Dramat małego dziecka. "Chciałabym, by było zdrowe"
11-miesięczny Julek z Bydgoszczy większość swojego życia spędził w szpitalu. Chłopiec waży 5 kg i jego problemem jest wiotkość mięśniowa, która powoduje trudności z oddychaniem. Tuż po urodzeniu nie potrafił ssać, więc był karmiony przez sondę. 24-godziny na dobę ktoś musi przy nim czuwać. - Wszyscy są przygotowani, by mu pomóc - mówi babcia chłopca.
- Chciałabym, by moje dziecko było zdrowe. Żebym mogła mu pomóc i żebyśmy mogli zrobić coś, by ułatwić mu komfort życia - mówi mama Julka.
>>>>
I znow cierpienie dzieci . Za grzechy swiata ! Tacy mali najwiecej dobra swoim cierpieniem osiagnac ! I uratowac od potepienia wielu ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:37, 19 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Dramat dziewczynki. Otrzymała nową skórę
- Przygotowywaliśmy się do zrobienia barbecue. Część z nas była na zewnątrz. Pipi bawiła się na trawie i kiedy byliśmy zajęci przypalaniem kawałka drewna, beczka piecyka nagle eksplodowała, a jej część uderzyła Pipi, która bawiła się około 3 metry od piecyka, powodując oparzenia na całym ciele - mówi matka dziewczynki. Ponad 80 proc. powierzchni ciała dziewczynki jest objętych poparzeniami.
- Obrażenia były ogromne. Byliśmy wyjątkowo zaniepokojeni. Jej stan był wówczas krytyczny i nie mieliśmy żadnej pewności, że przeżyje - powiedział doktor, który zaopiekował się poparzoną dziewczynką.
Matka dziewczynki nie akceptowała żadnego z rozwiązań proponowanych przez lekarzy. Pojawiały się pomysły, aby tymczasowo przeszczepić dziecku skórę zwierzęcą, np. świni, lub użyć do przeszczepów własnej, nieuszkodzonej skóry Pipi.
Dwa tygodnie trwało, zanim podjęto decyzję i postanowiono zrobić coś, czego jeszcze nigdy w Południowej Afryce nie próbowano zrobić.
>>>>
Znow cierpienie dziecka ktoremu sens moze nadac tylko Bóg bo dla ludzi jest bez sensu . Ale czyz smierc Jezusa idac ta logika miala sens ??? A jednak Bóg jej nadal sens zbawczy . Tak jest z kazdym cierpieniem . Stad nie zadawajcie go i starjacie sie aby go nie bylo ale jak bedzie to Bóg nada mu sens ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 16:42, 22 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
, Dulcie Pearce,Angela Hagan / The Sun
Wspaniałomyślna córka
Kiedy Julie Minter patrzy na swoją córkę Terri Calvesbert, przepełnia ją poczucie winy. Terri miała niecałe dwa latka, kiedy doznała poparzeń 90 proc. powierzchni ciała w wyniku pożaru jaki wybuchł w dziecięcym pokoju ich mieszkania w Ipswich, ponieważ Julie przypadkowo zostawiła tam tlący się papieros.
Nosek, włosy, rączki i uszy Terri pochłonęły płomienie. Kiedy strażacy znaleźli ją w kołysce, na początku sądzili, że to czarna plastikowa lalka.
Dziś 15-letnia Terri należy do garstki szczęśliwców, którzy przeżyli tak rozległe oparzenia. Musiała przejść ponad 40 przeszczepów skóry.
Ale wypadek prawie zniszczył jej relację z matką, która przez lata widywała ją tylko sporadycznie.
– Nikt nie może sprawić, że będę się czuła gorzej niż się czuję – mówi Julie (lat 35) w swoim pierwszym wywiadzie. – W każdej sekundzie życia żałuję tego i ciągle do tego wracam. Tyle przecierpiała, i wszystko przeze mnie.
Aktualnie bezrobotna Julie opowiada, jak po wypadku na 10 lat straciła kontakt z córką i miała myśli samobójcze z powodu poczucia winy na widok potwornych obrażeń dziecka. Dziś ma niewielu przyjaciół i nie utrzymuje kontaktu z rodzicami, którzy jednak regularnie widują Terri.
Mimo to, jedną z niewielu osób, które nigdy Julie nie osądzały, jest właśnie jej wspaniałomyślna córka.
– Mogłaby z łatwością mnie znienawidzić i nigdy więcej nie chcieć mnie widzieć – przyznaje. – Któregoś wieczora wysłała mi sms, że nie muszę za nic przepraszać, bo to nie była moja wina i że zawsze będę jej mamą. Czuję, że na nią nie zasługuję. Jest niezwykła, całą moją siłę czerpię właśnie z niej.
Julie rozstała się z ojcem Terri, Paulem Calvesbertem dwa miesiące przed pożarem. – Wyprowadziłam się ze wspólnego domu, ale tak bardzo tęskniłam za Terri, więc wróciłam i dalej mieszkaliśmy wspólnie z Paulem, jak przyjaciele – wyjaśnia. – Plan był taki, że znajdę własne mieszkanie i zabiorę ze sobą Terri.
Ale wszystko przybrało tragiczny obrót wieczorem 21 listopada 1998 roku, kiedy Paul (lat 3 był w pracy w fabryce. Julie siedziała na parterze z Terri, która nie chciała zasnąć. – Zawsze zasypiała bez problemu, więc nie rozumiałam dlaczego nie chce się uspokoić – wspomina. – Normalnie nigdy nie paliłam w domu, ale akurat tego wieczora tak zrobiłam. Nie wiem dlaczego tego dnia zrobiłam coś tak głupiego.
– Odłożyłam papieros w sypialni Terri kiedy do niej mówiłam, a potem wyszłam. Wciąż płakała i pamiętam, jak myślałam sobie, że jeśli ją tam zostawię, to zmęczy się płaczem i zaśnie. Nie zostawiłam papierosa celowo.
Ale kiedy płacz Terri się nasilił, Julie zdała sobie sprawę że dzieje się coś złego i poszła na górę. Zastała pokój w płomieniach, wypełniony gryzącym czarnym dymem. – Spanikowałam – mówi. – Nie widziałam nic poza dymem i ogniem.
– Wykręciłam 999, krzyczałam coś, nawet nie pamiętałam jaki mówi się pożar. Powiedziałam: »Moja córeczka jest w sypialni. Tam jest… ogień«. Pamiętam jak pobiegłam do kuchni, złapałam miskę, napełniłam ją wodą i chlusnęłam do pokoju, ale to nic nie dało. Wiele osób mówiło mi potem, że powinnam tam wejść i ją wynieść. Ale spanikowałam.
W poruszającym filmie dokumentalnym ”The Girl With 90 % Burns” strażak Simon Bevan wspomina, jak znalazł Terri. „Nigdy nie widziałem nikogo z tak ekstremalnymi poparzeniami. Była tak poparzona, że nie mogłem odgiąć jej szyi, żeby przeprowadzić reanimację, a jej ciało było twarde jak skała. Nikt z nas nie spodziewał się, że Terri przeżyje.
Kiedy Julie opowiada o chwili, w której pierwszy raz po pożarze zobaczyła córkę, nie może powstrzymać szlochu. – Była tak opuchnięta, że nie wiedziałam nawet, czy to ona. Nie pozwolono mi jej dotknąć. To było przerażające.
Terri przewieziono na oddział poparzeń szpitala Chelmsford, gdzie przyjechał Paul i zebrali się pozostali członkowie rodziny. – Wyszedł do nas lekarz i powiedział, że dwa razy przestała oddychać, ale udało się ją reanimować. Zapytał nas: jeśli zdarzy się to trzeci raz, co mają robić? Popatrzyliśmy na siebie za Paulem, ale żadne z nas się nie odezwało. To mój tata odpowiedział: ”Oczywiście zróbcie znowu to samo”.
Ale trzeci raz nie nastąpił. – Terri ma w sobie niesamowitego ducha walki. Pamiętam, jak Paul przytulał mnie i mówił: ”Straciłem żonę, a teraz stracę córkę”. Ani razu nie powiedział, że to moja wina.
Julie opowiada o punkcie zwrotnym w powrocie córki do zdrowia. – Siedziałam w fotelu i trzymałam ją w ramionach, a ona spojrzała na mnie i powiedziała: mama. To było pierwsze słowo jakie wypowiedziała od tygodni. Z jakichś przyczyn poczułam się przez to jeszcze gorzej. To była przecież moja wina, a ona patrzyła na mnie z miłością w oczach.
Dzięki pionierskiej terapii profesora Petera Dziewulskiego z centrum poparzeń St Andrews w Chelmsford, Terri prowadzi dziś tak normalne życie, jak to możliwe.
Po pożarze spędziła pół roku w szpitalu, a potem zamieszkała z ojcem, który dziś ma nową żonę, Nikki. Zrezygnował z pracy, by móc w pełni zająć się córką.
Tymczasem Julie na osiem lat straciła kontakt z córką – i często w tym czasie myślała o odebraniu sobie życia. – Samobójstwo byłoby egoizmem, przecież jestem matką – przyznaje. – Ale miałam takie myśli. Tak bardzo żałuję utraty kontaktu z Terri. Próbowałam się do niej odezwać kiedy była w podstawówce, ale opieka społeczna powiedziała, że nie powinnam tego robić. Ludzie myśleli o dobru Terri i uznali, że będzie dla niej lepiej, jeśli będę się trzymać z daleka. Rozumiałam to.
Matka i córka spotkały się ponownie dopiero cztery lata temu.
– Było tak, jakbyśmy nigdy się nie rozstawały – mówi Julie z uśmiechem. – Ściskałyśmy się i tuliłyśmy. Potem na trochę znowu straciłyśmy kontakt, ale ostatnio dużo smsujemy. Zeszłego wieczora przez prawie cztery godziny wymieniałyśmy smsy.
Mimo to, ostatni raz widziała dziewczynkę dwa lata temu.
W filmie dokumentalnym Terri przyznaje, że może wybaczyć matce pożar, ale trudno jej zapomnieć, że ta odgrywała tak małą rolę w jej życiu kiedy była dzieckiem. – Czasami wracam do przeszłości i myślę, że w ogóle nie powinna była palić w domu. Ale to w sumie nie jej wina. To co się stało nie jest niczyją winą – mówi nastolatka.
Julie deklaruje, że niezwykła siła córki sprawiła, że zdała sobie sprawę, że sama musi pogrzebać demony przeszłości. – Dotąd łatwiej było mi udawać, że nie mam dziecka, bo ludzie mogliby mnie osądzać, ale nie chcę już dłużej tak żyć. Jestem dumna, że jestem jej matką. Bardzo ją kocham i zawsze będę kochać.
>>>>
To byl przeciez wypadek . Rownie sensowne bylaby nienawisc do kogos kto zamontowal kuchnie gazowa gdy ta po pewnym czasie wybuchla . Zlem jest swiadoma zbrodnia a nie wypadek . Ale dziecko jest doswiadczone cierpieniem . Rozne to moga byc cierpienia wszak i rak i kalectwo to wszystko jest udzialem w zyciu Boga na ziemi czyli Jezusa i bedzie narodzone w niebie . Te osoby w niebie maja najlepiej .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 19:35, 25 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Ze szkoły prosto do domu dziecka.
Tylko 3 proc. wychowanków domów dziecka to sieroty. Niemal 80 proc. ma oboje rodziców. Opieszałość sądów i skomplikowana sytuacja prawna porzuconych dzieci sprawiają, że postępowania adopcyjne wydłużają się nawet do ośmiu lat. Maleje też liczba kandydatów na rodziców zastępczych. Państwo wciąż faworyzuje finansowo tradycyjne domy dziecka, mimo że to rodziny zastępcze osiągają lepsze wyniki wychowawcze. Bardziej naturalne placówki rodzinne otrzymują na dziecko średnio 1200 zł miesięcznie - domy dziecka 3200 zł - wynika z najnowszego raportu Najwyższej Izby Kontroli.
To był zwykły dzień szkoły, ostatni przed feriami. 11-letni Sebastian wyszedł rano z domu w dobrym humorze. Cieszyła go perspektywa dwóch wolnych tygodni. W szkolnej bibliotece wypożyczył dwie siatki książek, które wieczorami miał czytać wspólnie z mamą. Niestety żadnej z niej nie przeczytał. Tego samego dnia bowiem ze szkoły odebrały go panie z opieki społecznej. Chłopiec był w takim szoku, że nawet nie zapłakał, w przeciwieństwie do nauczycielek w szkole.
"Nie było w historii świata przypadku, żeby to było dobre środowisko"
Problemy zaczęły się, gdy tata Sebastiana zachorował na cukrzycę i musiał mieć amputowaną nogę. Niedługo potem była potrzebna następna amputacja i kolejna wizyta w szpitalu. Wtedy właśnie MOPS stwierdził, że mama sama sobie z Sebastianem nie poradzi.
Sąd uznał, że w domu jest brudno, a matka nie zaspokaja podstawowych potrzeb dziecka, takich jak pomoc przy odrabianiu lekcji czy przygotowywanie posiłków. Według pracowników MOPS lodówka, owszem, była brudna, ale zawsze pełna. Nauczyciele natomiast stwierdzili, że Sebastian zawsze miał lekcje odrobione, a rodzice byli na każdym zebraniu w szkole. Najczęściej pojawiał się tata, ale gdy zachorował, przychodziła mama. Po wielu zmaganiach i kilkumiesięcznej rozłące z rodzicami, Sebastian wrócił do domu, który został wyremontowany. Ale ile to kosztowało zdrowia i nerwów i jego i rodziców.
Czy umieszczenie dziecka w placówce było konieczne? - Najgorsze jest to, że nikt nie pyta o zdanie dzieci. Nie bada się ich więzi z rodziną, która jest najważniejsza - mówi przewodnicząca Koalicji na Rzecz Rodzinnej Opieki Zastępczej Joanna Luberdzka-Gruca. - Wychowanie instytucjonalne nie jest dobre dla dziecka. Powoduje, że dzieci mają poczucie wychowania w instytucji, a nie w rodzinie. Nie było w historii świata przypadku, żeby to było dobre środowisko - dodaje.
Polska jest jednym z nielicznych krajów w Europie, w których funkcjonują duże domy dziecka. W innych krajach bądź całkiem je zlikwidowano, bądź znacznie ograniczono liczbę dzieci, które w nich przebywają. Przykładem mogą być Włochy, gdzie liczba dzieci w nich przebywających nie może przekroczyć dziesięciu. Mało tego, że końca domów dziecka u nas nie widać, to dzieci które zostają w nich umieszczane, często trafiają tam z absurdalnych przyczyn.
Brudne naczynia w zlewie
Różę odebrano matce w szpitalu tuż po urodzeniu. Kobieta dostała środki na wstrzymanie pokarmu i kazano jej ścisnąć piersi. Podstawą do zabrania dziewczynki była opinia kuratora, który napisał, że w domu panuje bałagan, na stole leżą okruchy, w zlewie brudne naczynia, a matka jest niezaradna życiowo. Ojciec natomiast jest już w podeszłym wieku, ma 63 lata. Według sądu tata Róży jest pochłonięty pracą w gospodarstwie i nie miałby czasu zajmować się noworodkiem, mimo że z powodzeniem opiekuje się trójką starszego rodzeństwa dziewczynki.
Rodzice w końcu wygrali bitwę o dziecko, ale gdyby nie zainteresowanie mediów, rzecznika praw dziecka i rzecznika praw obywatelskich oraz mieszkańców wsi, którzy stanęli za rodziną murem sprawa mogłaby się skończyć tragicznie dla rodziny.
W polskich domach dziecka przebywa obecnie około 25 000 wychowanków. Według szacunków Rzecznika Praw Dziecka Marka Michalaka, nawet 30 proc. z nich znalazło się tam przez kłopoty finansowe rodziców. - Małe mieszkanie, ubóstwo albo chwilowa niezaradność rodziców nie powinny być powodem zabierania dzieci ze swojego rodzinnego domu - uważa Michalak. Ale, niestety, tak właśnie jest.
Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej przeprowadziło w 2010 roku badania na temat przyczyn umieszczania dzieci w pieczy zastępczej, z których wynika, że 32 proc. dzieci ląduje tam przez bezradność rodziców naturalnych przy równoczesnym występowaniu problemów opiekuńczo-wychowawczych. 26 proc. to dzieci, których rodzice są biedni. 11 proc. znajduje się w placówce przez wystąpienie choroby w rodzinie (u dziecka lub u rodzica). 7 proc. wychowanków ma co najmniej jednego rodzica za granicą. Następne 7 proc. to dzieci, których rodzice nie mogą zapewnić odpowiednich warunków lokalowych. Ostatnia grupa (17 proc.) to dzieci z rodzin, w których pojawiła się przemoc domowa.
W wielu przypadkach wystarczy tylko popracować z rodziną. Tak jak to było w przypadku małej Róży. W jej rodzinie nie stwierdzono dysfunkcji, takich jak przemoc czy alkoholizm. Dzieci się dobrze uczą, są dowożone przez ojca do szkoły i bardzo związane z rodzicami. Taka rodzina kwalifikuje się do tego, by z nią popracować. I to wystarczy.
Ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej, która weszła w życie 1 stycznia 2012 r. wprowadza funkcję asystenta rodziny. W założeniu chodziło o stworzenie dodatkowej pomocy dla rodzin w rozwiązywaniu problemów wychowawczych, wspieraniu w prowadzeniu domu i innych codziennych czynnościach. Niestety, przepisy są źle skonstruowane. Według procedury rodzinę powinien najpierw ktoś zgłosić do ośrodka pomocy społecznej. Następnie wysłany tam pracownik ma przeprowadzić z rodziną wywiad. Po jego analizie może dopiero wnioskować do kierownika ośrodka pomocy społecznej o przydzielenie asystenta rodzinnego. Według ekspertów tu jednak tkwi źródło przyszłych problemów.
- Asystenci mieli być formą wsparcia dla rodziny, a nie konkurencją dla pracowników socjalnych. Żeby pracować z rodziną trzeba zdobyć jej zaufanie. Przed taką osobą rodzic z problemami nigdy się nie otworzy, bo się będzie bał, że nie dostanie świadczenia - uważa Joanna Luberdzka-Gruca.
Nie ma dla nich miejsca w placówkach resocjalizacyjnych
Wielkim problemem, z którym musi się borykać personel placówek opiekuńczo-wychowawczych jest umieszczanie w nich nieletnich, mających problemy z prawem. Dzieje się tak dlatego, że w placówkach resocjalizacyjnych brakuje miejsc. Wpływa to niekorzystnie na realizowany w domach dziecka proces wychowawczy, bo wychowankowie ci mają demoralizujący wpływ na pozostałe dzieci.
Tak było z jednym z wychowanków Domu Dziecka w Supraślu. Według kontroli przeprowadzonej przez NIK w czasie, gdy trafił do placówki, trwało postępowanie sądu rodzinnego w sprawie dotyczącej czynów karalnych: przemocy seksualnej dokonanej wobec małoletniej dziewczynki oraz postępowanie dotyczące znieważenia nauczyciela. - Pobyt wychowanka wywierał bardzo negatywny wpływa na realizowany w placówce program wychowawczy - oceniają wychowawcy placówki. - Nieletni swoim zachowaniem systematycznie demoralizował pozostałych wychowanków i stanowił realne zagrożenie dla ich zdrowia i życia, poprzez stosowanie przemocy fizycznej i psychicznej, zastraszanie młodszych dzieci.
W latach 2008-2011 w Domu Dziecka w Supraślu przebywało dwunastu podopiecznych, przeciw którym toczyły się postępowania w sprawach karnych. W innych domach dziecka jest podobnie.
- Wniosek dotyczący wyeliminowania przez powiaty przypadków długotrwałego przebywania w domach dziecka zdemoralizowanych nieletnich, skierowanych postanowieniem sądu do młodzieżowych ośrodków wychowawczych, młodzieżowych ośrodków socjoterapii czy schronisk dla nieletnich uważamy za słuszny i podejmowane już były próby wprowadzenia zmian w tym zakresie. Jednak propozycja powyższa nie spotkała się z aprobatą Parlamentu - tłumaczy Janusz Sejmej z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej .
MPiPS przewiduje poprawę standardu opieki w placówkach poprzez zmniejszenie do 14 wychowanków liczby przebywających w nich dzieci. Normy te są bardzo trudne do osiągnięcia, biorąc pod uwagę, że w wielu placówkach liczba miejsc nie została ograniczona do 30, co wynikało z poprzednich standardów.
Utrzymanie w rodzinie kosztuje znacznie mniej, niż w domu dziecka
- Lepszą formą opieki nad sierotami są rodziny zastępcze w stosunku do domów dziecka. Potwierdziły to w wielu krajach badania naukowe. Lepszą, przede wszystkim ze względu na osiągane wyniki wychowawcze, ale także tańszą dla państwa, jeśli chodzi o utrzymanie dzieci. Państwo w Polsce przeznacza około 1200 złotych na dziecko w rodzinie zastępczej i 3200 złotych w domu dziecka - tłumaczy Prezes NIK Jacek Jezierski. Pobyt w rodzinie kosztuje znacznie mniej niż w domu dziecka, bo odpadają koszty remontów, ogrzewania, pensje kierowcy, palacza itd. A te koszty będą jeszcze wyższe, bo liczba dzieci według standardów będzie spadała.
Do 2020 r. domy dziecka mają się stać placówkami tylko dla dzieci, które ukończyły 10 lat. Dzieci młodsze mają być wyłącznie pod opieką rodzin zastępczych. - Przy założeniu, że rodzina może mieć pod opieką do trójki dzieci, potrzeba około czterech tysięcy nowych rodzin - wylicza Joanna Luberdzka-Gruca. - A nawet więcej, bo powinny pojawić się także tzw. rodziny pomocowe, które brałyby dzieci na czas urlopu opiekunów.
- Niewątpliwie, jakby nie patrzeć, rodzinna opieka zastępcza jest dużo tańsza także w dalszej perspektywie. Dzieci wychowywane przez rodziny nie będą potrzebowały pomocy ośrodka pomocy społecznej, gdy dorosną. Zdobywają wykształcenie i na pewno poradzą sobie same w życiu - tłumaczy Joanna Luberdzka-Gruca.
"Rodzicielstwo zastępcze nie jest łatwą drogą"
Pracownicy socjalni alarmują, że z każdym rokiem zmniejsza się liczba kandydatów na rodziców zastępczych i adopcyjnych, np. w Sosnowcu w 2010 r. funkcjonowała tylko jedna rodzina zastępcza i nie utworzono żadnej nowej. Pomoc państwa jest znikoma, a akcje informacyjne - zachęcające do podjęcia wysiłku rodzicielstwa zastępczego - nieskuteczne.
- Rodzicielstwo zastępcze nie jest łatwą drogą. Dlatego mając wieloletnie doświadczenie, swoje i innych rodzin zastępczych, jestem pewien, że dla dalszego rozwoju idei rodzicielstwa zastępczego w Polsce potrzebne jest współdziałanie wielu środowisk i wielu ludzi - uważa Andrzej Olszewski, koordynator Ogólnopolskiej Kampanii Społecznej "Szukam domu", który sam jest rodzicem zastępczym.
Dzieci w rodzinach zastępczych potrzebują specjalnego traktowania. Często mają kłopoty w szkole i sprawiają problemy wychowawcze. Jest to spowodowane wcześniejszymi zaniedbaniami rodziców oraz poczuciem odrzucenia i pobytem w placówce.
- Dostałam dziś obuchem w łeb. Od trzech tygodni karmię małe kózki i owieczki butelką ze smoczkiem. Dzieci mi pomagają. Po prostu sielanka. Dziś Krzyś poszedł sam i w tajemnicy (bo samemu nie wolno) do koziarni i połamał małej owieczce nogi. Powyłamywał jej wszystkie stawy i spokojnie wrócił do domu udając, że był na sankach. Usiadł przed telewizorem i oświadczył, że dziś nie będzie mi pomagał. Owieczkę trzeba było zabić. Krzysia odesłaliśmy wcześniej spać. Gdy się już okazało, co zrobił oczekiwał kary i nawet pytał czy będzie musiał od nas odejść - wstrząsające wydarzenie opisuje na forum rodzinyzastepcze.home.pl jedna z matek zastępczych.
Jest coraz większy problem z kandydatami na rodziców zastępczych. Państwo w niewystarczającym stopniu finansuje taką formę opieki nad dziećmi, a także nie prowadzi żadnej akcji promocyjnej w tym kierunku. - Nie ma w Polsce czegoś takiego, jak inwestycja w promowanie idei rodziny zastępczej (np. tak jak było z emeryturami). Nie ma akcji promocyjnej, a jak już jest, to jakaś mała, chwilowa. To musi być inicjatywa długofalowa, a nie doraźna - tłumaczy Joanna Luberdzka-Gruca.
"Ta ustawa nie powstała po to, by zadowolić samorządy i żeby radni byli zadowoleni"
Maluchy przebywają zbyt długo w domach dziecka. - Podstawowym problemem systemu adopcyjnego w Polsce jest przewlekłość postępowań, spowodowana na ogół nieuregulowaną sytuacją prawną dzieci. Te postępowania adopcyjne trwają średnio 2,5 roku, ale zdarzają się, w skrajnych przypadkach, postępowania trwające nawet do 8 lat - uważa Jacek Jezierski.
- Ustawa z 9 czerwca 2011 roku o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej wyraźnie akcentuje rozumienie pobytu dziecka w placówce jako jedynie okresowej opieki nad dzieckiem. Jej celem jest jak najszybszy powrót dziecka do rodziny lub jego adopcja. Aby ocenić sytuację dziecka sporządzana jest co pół roku, a w przypadku dziecka do 3 roku życia nie rzadziej niż co trzy miesiące, okresowa ocena sytuacji dziecka. Po jej dokonaniu zespół, w skład którego wchodzą między innymi: pedagog, psycholog, wychowawca, dyrektor placówki (w przypadku pieczy rodzinnej odpowiednio rodzina zastępcza albo prowadzący rodzinny dom dziecka oraz koordynator rodzinnej pieczy zastępczej), asystent rodziny pracujący z rodziną dziecka, przedstawiciel ośrodka adopcyjnego, formułuje na piśmie opinię dotyczącą zasadności dalszego pobytu dziecka w pieczy zastępczej, a następnie ją do właściwego sądu - tłumaczy Janusz Sejmej z MPiPS.
- To nie jest ustawa, żeby zadowolić samorządy i żeby radni byli zadowoleni, ale żeby pomóc dzieciom i ich rodzinom. Trzeba to przyjąć, choć niektóre jej zapisy są niedoskonałe - tłumaczy Luberdzka-Gruca .
Joanna Luberdzka-Gruca zauważa, że od lat nie było premiera ani ministra pracy i polityki społecznej, który traktowałby problem na tyle poważnie, żeby się z nim zmierzyć. - Życzę sobie premiera, który byłby wyczulony na problemy społeczne, bo one są najważniejsze, a nie tylko budowa stadionów - mówi.
Bycie rodzicem zastępczym nie jest łatwym zadaniem. Wymaga wiele poświęcenia, troski i miłości. Ale daje też dużo satysfakcji stworzenia dziecku prawdziwego domu. Jedna z matek zastępczych pisze na forum dla rodziców zastępczych: - Mały przygotowuje się do komunii. Uczył się właśnie Przykazań Miłości. Gdy wyjaśniłam, że Boga należy kochać najbardziej na świecie, on spojrzał na mnie jak na kosmitkę i powiedział: - nie..., najbardziej na świecie to ja tylko ciebie kocham. Wiecie... dla takich chwil warto żyć...
Ewa Koszowska
>>>>
97 % dzieci ma jakiegos rodzica .
80 % obu ...
A 99,99999 jakas rodzine ...
Taki jest sklad w domach dziecka . Gdyby rodzina te dzieci wziela to problem spadl by 10 tysiecy razy albo wiecej .
Niestety takie sa realia ...
I co jest gorszym cierpieniem ? Rak czy dom dziecka ??? Nikt chyba nie powie ze brak rodzicow to cos jak ..mniejsze zlo'' a Korczakow nie ma wielu . Jak zawsze święci są nieliczni ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:54, 03 Lip 2012 Temat postu: |
|
|
Dramat pięciolatki. Cierpi na rzadką chorobę
Każde dziecko zna i lubi smak czekolady. Ale nie pięcioletnia Lola Raine z Birmingham w Wielkiej Brytanii. Choroba, na którą cierpi, wyklucza z jej diety m.in. czekoladę. Historię opisał serwis thesun.co.uk
Lola Raine cierpi na rzadką chorobę - autosomalną recesywną torbielowatość nerek i wątroby. Powoduje ona powstawanie torbieli na korze i rdzeniach nerek oraz w wątrobie. Czasami torbiele powstają na sercu, czy mózgu.
Organy dziewczynki są w coraz gorszej kondycji. Gdyby zjadła nawet malutki kawałek czekolady, poziom potasu w organizmie mógłby śmiertelnie się podwyższyć.
Siostra dziewczynki, 10-letnia Nicole, również cierpiała na tą chorobę. Szczęśliwie, jest już po dwóch przeszczepach i żyje w miarę normalnie.
Lola jest wpisana na listę oczekujących na przeszczep, jednak już dwukrotnie zabieg był odwoływany. Do czasu, kiedy Lola dostanie nowe nerki i wątrobę, znajduje się na specjalnej diecie - może jeść tylko kiełbasę, tosty i makaron.
Mama dziewczynki wierzy, że Lola zostanie poddana wkrótce transplantacji i, tak jak jej siostra, będzie zdrowa.
>>>>
Kolejny rodzaj cierpienia ! Ile ich juz diabel wymyslil ! Ale sa one jego kleska bo rodza swietych !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:31, 27 Lip 2012 Temat postu: |
|
|
Dzięki determinacji swoich rodziców może chodzić
Radość przez łzy w rodzinie chorej Amelki. 3-letnia dziewczynka cierpi na artogrypozę – wrodzoną sztywność stawów. Rodzice szukali pomocy w całej Polsce, znaleźli dopiero za granicą w jednym z niewielu ośrodków, który specjalizuje się leczeniem tej rzadkiej choroby. Dzięki temu Amelka postawiła pierwsze kroki. Jednak leczenie nie jest tanie – pochłonęło już 50 tysięcy euro.
>>>>
To bardzo piekne ! :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 13:34, 03 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Chciał ocalić syna, żywioł porwał ich obydwu.
Pochodzący z Wielkiej Brytanii mężczyzna, przebywający z synem na wakacjach na Majorce, utonął wraz z chłopcem.
Tragedia rozegrała się u wybrzeży wyspy. Mężczyzna chciał ocalić syna, było już jednak za późno. Utonęli obaj.
>>>>
Tym razem przyklad milosci ojac do syna . Bóg zabral ich obu razem do siebie ! :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 18:01, 05 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Helen Rumbelow | The Times
The Times
Wychować mistrza
Kalectwo ich ukształtowało, lecz nie zmiękczyło – raczej zahartowało jak stal. Te dzieci oraz ich rodzice przeszli wyjątkowo trudną szkołę życia, ale nie mają o to żalu do losu. Nawet jeśli wrócą z olimpiady bez medalu, wszyscy zasługują na złoto.
Wymieńmy parę czołowych problemów, jakim muszą sprostać rodzice. Po pierwsze fakt, że ich dzieci nie unikną trudności i cierpienia. Po drugie to, że ich dziecko wyróżnia się spośród rówieśników w sposób, który dla każdego dziecka byłby koszmarem. I po trzecie, że pociecha ma bzika na punkcie sportu, nadużywając usług taksówkarskich rodziców, by zdążyć na trening o 5 rano.
Oto nasz przewodnik po wychowywaniu złotych medalistów przygotowany przez ekspertów we wszystkich tych trzech dziedzinach: rodziców brytyjskich paraolimpijczyków. Żeby wszystko było jasne: żaden z rodziców, z którymi rozmawialiśmy, nie uważał się za eksperta. Ale jest to dla mnie oczywistość. Rozmawiałam z kilkoma i chociaż twierdzą, że są tacy sami jak inni, wiem, że nie są.
Zdałam sobie z tego sprawę bardzo szybko, już podczas rozmowy z Helen Stephens, matką Nathana Stephensa (szanse na złoty medal w rzucie oszczepem). Powiedziała, że nie ma wakacji, bo cały urlop poświęca na objazd po międzynarodowych turniejach, taszcząc sprzęt sportowy ("Ach, ale widziałam tyle różnych bieżni!"). Abo gdy Val Simmons, matka Ellie Simmons, najsłynniejszej na Wyspach paraolimpijskiej pływaczki, opowiadała o decyzji sprzed sześciu lat, by w tygodniu dzielić rodzinę na dwie części, dzięki czemu ona może mieszkać z Ellie w pobliżu nowoczesnego basenu w Swansea, zaś jej mąż pozostaje w Midlands. – Było to swego czasu bolesne cięcie – mówi. Wtedy już wiedziałam, że moja rodzina nie jest doskonała: po cichu odwiodłam syna od piłki nożnej, bo zakłócał mi niedzielne drzemki.
Zdałam też sobie sprawę, że relacja tych ludzie z niezwykłością jest bardzo skomplikowana. Doświadczyli jej jasnych i ciemnych aspektów intensywniej niż większość z nas. W tym tygodniu towarzyszymy im w oglądaniu jej pozytywnych stron – być może zobaczą swoje dzieci na podium. Nie widzieliśmy tych negatywnych – na przykład gdy nogi Nathana Stephena zostały okaleczone w wypadku kolejowym w dniu jego dziewiątych urodzin, a matka "modliła się tylko, żeby przeżył i nadal był jej synkiem". Każdy z tych rodziców miał swoje dramatyczne dni, gdy docierało do nich, że ich dzieci czeka dużo trudniejsze życie. Drodze od nadzwyczaj złego do nadzwyczaj dobrego zawdzięczają wielką mądrość.
1. Nie rozpieszczać
Zaskoczyło mnie to, ale wszyscy rodzice, z którymi rozmawiałam, spontanicznie użyli słowa "rozpieszczać", zawsze poprzedzonego przysłówkiem "nigdy". Dziewięć lat temu, gdy łuczniczka Danielle Brown miała 15 lat, zapadła na chorobę, która powodowała chroniczny ból w nogach i stopach. Chwiała się tak bardzo, że "wyglądała, jakby wypiła trzy litry alkoholu" – mówi jej matka Elizabeth. Mimo to rodzice pozwolili jej pójść na 50-kilometrowy trekking z plecakiem o nagrodę księcia Edynburga.
– To okropnie bolało. Mama jej przyjaciółki martwiła się o nią, ale córka miała w sobie dość zacięcia, żeby dojść do końca – opowiada matka Danielle. Pytam, czy po usłyszeniu diagnozy nie zrobiła się bardziej opiekuńcza. – Nie. Zmartwiłam się, bo nie chcę, żeby cierpiała. Ale musi żyć, a przez chorobę stała się tą osobą, jaką jest. Pływaczka Ellie Simmonds, która ma dziś 17 lat, ścigała się z rówieśnikami mimo karłowatości. – W wieku ośmiu lat płynęła z nimi łeb w łeb, chociaż była dwukrotnie mniejsza – opowiada jej matka. – Tak bardzo lubiła towarzystwo, że wraz z przyjaciółmi chciała być coraz lepsza. Była gotowa starać się dwa razy bardziej niż oni.
Margaret Barrett od 40 lat pracuje z rodzicami niepełnosprawnych dzieci. Jest autorką książki "You And Your Disabled Child" (Ty i twoje niepełnosprawne dziecko). Mówi, że dziś, gdy "rozpieszczanie" stało się współczesną zarazą, na rodzicach niepełnosprawnych dzieci mogliby się wzorować wszyscy inni rodzice. Barrett twierdzi, że większość ludzi przyznałaby – gdyby odważyli się na szczerość – że opanowali sztukę udawania bezradności, aby nie robić tego, do czego sami są zdolni, tylko nie mają ochoty. – Życie jest ciężkie dla wszystkich, ale dzieci niepełnosprawne mają dużo trudniej. Jednak jeśli jesteśmy za często wyręczani, przestajemy nawet próbować – zauważa.
2. Nie wyręczaj ich, pomóż im zrobić to samodzielnie
Elizabeth Brown mówi, że zawsze zachęcała Danielle do większego wysiłku, nawet jeśli było to bardzo bolesne. – Kiedy miała trudności z wykonaniem ćwiczeń fizykoterapeutycznych, nie stosowaliśmy taryfy ulgowej. Mogła płakać, ale miała je wykonać. Kiedy coś gotuje, musi stanąć na krzesełku. Ma robić to samo co jej siostry, tyle że własnym sposobem. Barrett określa to innymi słowami: wszyscy powinniśmy zacząć traktować nasze role rodzicielskie raczej jako trenowanie niż niańczenie. – Pozwólmy naszym dzieciom dotrzeć tak daleko, jak zdołają, i nie ingerujmy, dopóki nie osiągną kresu swoich możliwości. Wtedy możemy im pomóc w osiągnięciu celu – ale nie róbmy tego za nich.
3. Dostrzegajmy w dziecku przyszłego dorosłego
W dniu, gdy 17-letni dziś Nathan Stephens wrócił ze szpitala, chciał koniecznie wstąpić po drodze do szkoły… Marzył, aby jak najszybciej stać się normalnym. W pierwszym tygodniu nauczyciel wychowania fizycznego polecił mu siedzieć z boku i patrzeć. – Nathan odparł: "Mam zdrowe ramiona. Niech mi pan pozwoli się wspinać, a jeśli spadnę, mam do złamania mniej niż inni" – opowiada jego matka. Nauczyciel się zgodził. Później bała się patrzeć, jak w wieku 10 lat został najmłodszym członkiem drużyny hokeja na płozach. – Nathan był drobnym chłopcem i śmigał po lodzie z facetami ważącymi 110 kg.
Kiedy proszę o rodzicielskie rady Helen Stephens, odpowiada: – Tak samo jak z każdym innym dzieckiem trzeba im pozwalać na popełnianie błędów i właśnie to powstrzymywanie się od ingerencji jest najtrudniejsze. Barrett twierdzi, że trzeba pokonać własne instynkty. – Chcemy je chronić, osłaniać i wszystko im osładzać, ale należy z tym walczyć. Trzeba w nich widzieć przyszłych dorosłych i odpowiednio wyposażyć ich na tę dorosłość. To bardzo trudne.
4. Nie o ciebie tu chodzi
Rodzice często popełniają grzech projektowania własnych nadziei i marzeń na swoje dziecko. Val Simmonds, matka Ellie, mówi jednak, że to nie jest odpowiednia droga. Jej córka ma teraz osiem złotych medali, a w wieku 14 lat jako najmłodsza osoba otrzymała Order Imperium Brytyjskiego, ale rodzice nigdy jej nie zmuszali.
– Człowiek pływa nie dlatego, że musi, tylko dlatego, że chce. Kiedy Ellie była młodsza i pływała z przyjaciółmi, widziałam, jak niektórzy inni rodzice przymuszają swoje dzieci. Wszystkie zrezygnowały w wieku 13 czy 14 lat. Ellie na pewno często myślała o godz. 5.30, że fajnie byłoby pospać jeszcze pół godziny, ale nigdy nie musiałam nastawiać budzika ani jej namawiać.
5. Dziecko musi naprawdę chcieć
Kiedy stan Danielle Brown się pogorszył, pomyślała, że spróbuje łucznictwa, bo można to robić na siedząco. Na pierwszym treningu w ogóle jej nie wychodziło. – Mąż wrócił do domu i oświadczył, że to strata pieniędzy – opowiada jej matka Elizabeth. – Ale ona powiedziała, że jej się to podoba. Przez pierwsze sześć tygodni mówiłam jej, że musi za to płacić sama. Wydawała oszczędności gromadzone od dziecka. Po jakimś czasie zdobywała już nagrodę za nagrodą. Teraz Danielle jest poważną kandydatką do złotego medalu.
Podobnie było z treningami hokeja na płozach u Nathana Stephensa. Ponieważ ćwiczył razem z dorosłymi po zamknięciu lodowiska, trwało to w niedziele do 10 albo przed 12 w nocy. Miał tylko 10 lat i niewątpliwie było mu trudno. – Uwielbiał to – mówi jego matka Helen – ale powiedziałam mu: "Wystarczy, że raz spóźnisz się w poniedziałek do szkoły i koniec". Nigdy nie opuścił szkoły w poniedziałek.
6. Nie żałuj weekendu marznąc na boisku
Elizabeth Brown wie, o czym mówi: – Jestem asystentką nauczyciela od różnych przedmiotów w szkole specjalnej i uważam, że dzieci rozwijają się przez sport bardziej niż przez jakąkolwiek inną dziedzinę. Powinno się liczyć nie to, czego nie potrafią, tylko co potrafią – ale to od rodziców zależy, czy je czymś zainteresują.
Helen Stephens i jej mąż są ochotniczymi trenerami i wraz z wieloma innymi osobami wystąpią w programie "Paraolympic Breakfast Show" na Channel 4. – Trzeba wykroić na to czas. Miewamy do czynienia z dziećmi, które to uwielbiają, ale przestają przychodzić, bo rodzice twierdzą, że nie mają czasu ich przywozić. Mówię im, że powinni się starać stwarzać dzieciom jak najwięcej możliwości.
7. Zaakceptuj los
Darrell Hynd jest ojcem 21-letniego Sama i 17-letniego Olly Hynda – dwóch pływaków, którzy wkrótce po osiągnięciu nastoletniości zapadli na chorobę nazywaną miopatią neuromięśniową, która osłabia nogi. – Diagnoza to zawsze szok, ale niepełnosprawność uczy nas, jak ją zaakceptować – mówi. – Taką postawę im wpajaliśmy. Sytuacja jest, jaka jest. Mam wrażenie, że niepełnosprawne dzieci częściej wykształcają w sobie pozytywne podejście. Gdyby znaleźć wspólną cechę tych rodziców, byłaby nią ich postawa: pełni zaangażowania, ale nie sentymentalni. Sami wyrobili w sobie te cechy. Helen Stephens mówi krótko: – Bywało ciężko, ale patrzyliśmy w przyszłość. Patrzenie w przeszłość w niczym nie pomaga, a tylko wpędza w depresję. Nathan zawsze mówi, że jest taką samą osobą jak wcześniej, tylko o kilkadziesiąt centymetrów krótszą. Zawsze był pełen determinacji i myślę, że wypadek jeszcze ją zwiększył. Życie jest krótkie i cenne. Trzeba z niego czerpać pełnymi garściami.
Jak podkreśla Garrett: – Gdyby litość rozwiązywała problemy, nie byłoby na świecie niepełnosprawnych dzieci. Co zaś do Ellie, jej mama mówi: – W swojej głowie ma trzy metry wysokości. Gdyby ktoś chciał z nią porozmawiać o "przezwyciężaniu przeciwności losu", nie wiedziałaby, o co mu chodzi.
>>>>>
Gdyby kalectwo nioslo tylko smutek i nic wiecej to na pewno Bóg by do niego nie dopuscil . Wlasnie o ta sile ze slabosci chodzi . Duch w slabosci ciala ) sie doskonali . Zreszta wszyscy maja problemy ze zdrowiem a im starsi tym wieksze . Zdrowie jest bardzo umowne . Przymus zasuwania do pracy co dzien aby sie utrzymac przy zyciu . Coz to jest ? Czy to nie jest jak przywiazanie do wozka inwalidzkiego ???
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:38, 18 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Do końca walczył o swoje marzenia. Dawid Zapisek nie żyje.
Chory na rdzeniowy zanik mięśni Dawid Zapisek nie żyje. W ostatnich miesiącach cała Polska kibicowała mu w spełnianiu jego marzeń.
O śmierci 14-latka napisał "Dziennik Bałtycki". Chłopiec zmarł we wtorek o 9.55. Od jakiegoś czasu był bardzo słaby. Na jego facebookowym profilu w sobotę pojawił się wpis: "(...) nie mam już siły na nic. Do czego to wszystko prowadzi????".
>>>> DO BOGA !
W niedzielę zaś napisał: "Nie mogłem pojechać do Hospicjum...to Przyjaciele przyjechali do mnie. Usłyszałem,że to zawsze ja dawałem siłę innym - a teraz przyszła kolej na mnie... To ja jej potrzebuję. Dziękuję za ten dzień...."
Dawid zachorował w wieku dwóch lat. Lekarze dawali mu cztery-pięć lat życia. 14-latek nigdy nie chodził, nie siadał. Ważył 10 zaledwie kilo. Od pewnego czasu musiał też korzystać w domu ze stacjonarnego koncentratora tlenu. "Żyję 'na kredyt' i na przekór laikom" - napisał wtedy na Facebooku.
Mimo nieuleczalnej choroby chłopiec miał swoje marzenia. Dwa największe, dzięki życzliwości wielu osób, udało się zrealizować. Młody fan Realu Madryt spotkał się ze swoim idolem - Ikerem Casillasem podczas treningu reprezentacji Hiszpanii w Gniewinie. Na własne oczy zobaczył też na Euro 2012 w Kijowie zwycięstwo Hiszpanii.
O Dawidzie usłyszała cała Polska. Po jego śmierci na Facebooku pojawiło się już ponad 700 wpisów. "Wyrazy szacunku dla rodziców - zrobiliście wszystko i znacznie więcej - w swoim wieku Dawid przeżył to czego wielu nigdy nie doświadczy"; "Na zawsze zostaniesz w moim sercu przyjacielu"; "Dawidku bądź naszym aniołem tam u Najwyższego" - to tylko niektóre z nich.
>>>>
Czyli niebo . Z niezykle duzymi zaslgami ... Teraz nie ma marzen ktorych spelnic nie moze . Bóg uznal ze juz dosc meki ... Czas na nagrode wieczna ...
A te slowa sa genialne :
Jestem pozytywnie zmęczony.
Jak rolnik po zniwach ! To sa zniwa ![/b]
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 15:02, 08 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Wspomnienia rodziców 13-miesięcznego Bolka
Ból, smutek, rozpacz i poczucie, że Bolek (13 mies.) mógłby żyć. Katarzyna i Grzegorz Kozikowscy z Białegostoku nie mogą pogodzić się ze śmiercią ich ukochanego synka. Może wciąż biegał by wesoło po domu, gdyby nie opieszałość i brak kompetencji lekarzy – mówią zrozpaczeni rodzice. Bo choć dziecko cierpiało na ostrą białaczkę szpikową, to żaden ze specjalistów ze szpitala nie zlecił odpowiednich badań i nie rozpoznał choroby... A maluszek zmarł. Sprawą zajęła się prokuratura.
Niedawno skończył roczek. Biegał, śmiał się, sam nakładał gwizdek na czajnik, dawał „cześć”, chociaż nikt wcześniej go tego nie uczył. – Pełen energii, uśmiechnięty – mówi przez łzy tata Bolka, Grzegorz Kozikowski.
Dramat zaczął się w niedzielę 18 listopada. To wtedy Boluś wstał z łóżeczka osowiały, nie chciał jeść, nie miał ochoty się bawić. Rodzice chłopczyka na drugi dzień z samego rana poszli do lekarza rodzinnego. Ten wystawił skierowanie do szpitala. Rodzice natychmiast pojechali do Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego. – Lekarz zbadał Bolka i nakazał podawać elektrolity. Uznał, że nie potrzebna jest hospitalizacja. Nie zlecił też badań krwi – opowiada ojciec dziecka.
Ale stan Bolka nie poprawiał się. Już we wtorek, 20 listopada rodzice wezwali lekarza do domu, bo Bolek dosłownie przelewał im się przez ręce. Medyk ponownie wypisał skierowanie do szpitala, a do tego zalecił zrobienie badań krwi. – I znów pojechaliśmy do szpitala. A tam lekarz prześwietlił rączkę synka, bo zaczęła robić się bezwładna. I choć prześwietlenie nie wykazało złamania, wsadzono rączkę Bolka w gips. Domagaliśmy się badania krwi, ale go nie przeprowadzono. A potem okazało się, że ta bezwładna rączka to był wynik udaru krwotocznego – mówi tata chłopczyka.
Rodzice nie chcieli dłużej czekać. Dzień po wizycie w szpitalu zrobili badania krwi w prywatnej klinice. Wynik był przerażający: ostra białaczka szpikowa. – Po odebraniu badań pognaliśmy znów do szpitala. Lekarz dyżurny nie zajął się Bolkiem od razu, chociaż ten mocno cierpiał, zdenerwowałem się, bo Bolkowi siniały usta, przekląłem. Wtedy lekarz wezwał policję. Dopiero kolejny zajął się Bolkiem, ale było za późno. Mózg już nie pracował - relacjonuje pan Grzegorz.
Dziecko trafiło na oddział intensywnej terapii. W czwartek, 6 grudnia około 17 serce Bolka przestało bić. – Walczyliśmy do końca, z ogromną wiarą. On tak bardzo cierpiał, chciałem zabrać jego cierpienie na siebie, przekazać mu swoją siłę... Nie udało się – załamuje się tata – Wydaje mi się, że wystarczyło w porę zrobić badania krwi... Babcia Bolka o całej sprawie poinformowała prokuraturę.
Prokuratorzy zabezpieczyli dokumentację medyczną dotyczącą leczenia dziecka. Zostaną też powołani biegli, którzy ocenią prawidłowość leczenia chłopca. – Czasami ta choroba ma bardzo gwałtowny przebieg, czasami nie ma żadnych objawów. Dlatego lekarze mogli długo jej nie rozpoznać - tłumaczy pracowników Janusz Pomaski, dyrektor UDSK. Tyle że tu objawy były, w dodatku nie trwały chwilę...
....
Bledy sie zdarzaja wszedzie i na ogol nie sa karygodne . Po prostu takie same objawy maja rozne choroby . I jak leczy sie co innego to wynik jest wiadomy .
To raczej jest wypadek losowy niz wina .
Co do dziecka to po coz mialo by sie meczyc w tym bagnie . Teraz jest u Boga ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:08, 18 Lut 2013 Temat postu: |
|
|
Emigrują dla córki
Oto przykład na to, jak wiele dla dobra swojego dziecka są w stanie zrobić kochający rodzice. Państwo Bratoniowie z Dolnego Śląska są gotowi zmienić całe swoje życie, opuścić Polskę, zostawić swoje wymarzone mieszkanie i rodzinę - wszystko, by zapewnić swojej córeczce rehabilitację i leczenie. Trzyletnia Maja nie ma rąk ani nóg, które amputowano po tym, jak dziewczynka zachorowała na sepsę. W Polsce rodzice cały czas słyszą o procedurach. Muszą zmierzyć się z lekarzami, niechęcią innych, a nawet opiniami, że "nie ma już czego rehabilitować". Swoją szansę widzą w Niemczech.
....
Takie moze byc zadanie zyciowe czlowieka . Zajmowanie sie chorym dzieckiem !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 12:32, 15 Kwi 2013 Temat postu: |
|
|
Ekstremalna forma choroby, dziecko czeka na cud
Roona Begum, 18-miesięczna dziewczynka z Indii, cierpi na wodogłowie. W jej przypadku choroba przybrała ekstremalną formę, a rodzice są zbyt biedni, żeby zapewnić dziecku odpowiednie leczenie.
Rodzina dziewczynki mieszka w wiosce Jirania, na przedmieściach Agartali, stolicy regionu Tripura. Miejscowi lekarze przyznali, ze nie są w stanie pomóc dziecku.
Wodogłowie to zwiększenie objętości płynu mózgowo-rdzeniowego w układzie komorowym mózgu. Najczęściej spowodowane jest nieprawidłowym krążeniem płynu mózgowo-rdzeniowego będącego wynikiem wrodzonych wad anatomicznych. U dzieci i niemowląt choroba powoduje zwiększenie obwodu głowy, nadając jej kształt gruszki.
Chorobę można leczyć poprzez ściągnięcie płynu mózgowo-rdzeniowego lub zastosowanie układów zastawkowych, które umożliwiają przetaczanie płynu mózgowo-rdzeniowego z poszerzonych przestrzeni wewnątrzmózgowych do innej przestrzeni w ciele dziecka.
Koszt układów zastawkowych waha się od 300 do 1200 dolarów, ale rodziny nie stać na takie leczenie. Ojciec dziewczynki zarabia 2,75 dolarów dziennie przy produkcji cegieł.
Specjaliści oceniają, ze dziewczynce nadal można pomóc, ale zmiany dokonane prze wzrastające ciśnienie płynu mózgowo-rdzeniowego wewnątrz czaszki będą nieodwracalne.
...
Znow cierpienie dziecka . Niewinne za grzechy innych za zboczenia gwalty invitro i caly ten syf .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 18:41, 30 Kwi 2013 Temat postu: |
|
|
Spełniło się marzenie chorego chłopca
To prawdziwa i niezwykła historia 12-letniego chłopca o imieniu Luka, który cierpi na zanik mięśni szkieletowych. Jego największym marzeniem było zobaczyć siebie w ruchu. Pomógł mu je spełnić fotograf ze Słowenii, Matej Peljhan.
Choroba uniemożliwia chłopcu normalne funkcjonowanie. Nawet najprostsze codzienne czynności są dla niego niemożliwe do wykonania. Jedyne co może zrobić samodzielnie, to niewielkie, powolne ruchy palcami u rąk. Dzięki temu może sterować swoim elektrycznym wózkiem inwalidzkim. W bardzo ograniczonym stopniu może także pisać.
Chłopiec rozumie jak poważna jest jego choroba, ale nie chce współczucia. Pragnie jedynie pozostać optymistą w tym trudnym dla niego okresie.
Jednym z jego największych marzeń było zobaczenie siebie, tak, jakby robił wszystkie rzeczy, które na codzień pozostają poza jego zasięgiem.
To marzenie pomógł mu spełnić fotograf ze Słowenii. Przy zmianie perspektywy, i dzięki odpowiedniej obróbce zdjęć, Matej Peljhan wykonał dla chłopca niesamowite zdjęcia.
Dzięki temu udało się osiągnąć to, co wcześniej wydawało się niemożliwym do spełnienia.
....
Bardzo piekne ! To wlasnie jest milosc !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 17:49, 15 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
Uratowano chorą dziewczynkę. To cud, o który modlili się rodzice
Lekarze ze szpitala w Gurgaon (znajdującego się na przedmieściach Nowego Delhi) przeprowadzili operację usunięcia części płynu mózgowo-rdzeniowego z głowy dziewczynki. Wcześniej gromadzący się wewnątrz czaszki płyn spowodował, że jej głowa urosła niemalże dwukrotnie.
Uratowano chorą dziewczynkę. To cud, o który modlili się rodzice
Dziecko czeka jeszcze szereg operacji, ale priorytetem było zmniejszenie ciśnienia wewnątrz czaszki dziewczynki. Po operacji lekarze nie kryli zdumienia. - Wszystko udało się perfekcyjnie, znacznie powyżej naszych oczekiwań - przyznali chirurdzy w rozmowie z reporterem AFP. Objętość głowy dziewczynki zmniejszyła się z 94 do 74 cm.
Rodzina dziewczynki pochodzi z wioski Jirania, na przedmieściach Agartali, stolicy regionu Tripura. Miejscowi lekarze przyznali, że nie są w stanie pomóc dziecku, a rodziców nie było stać na operację. Pomogła im fundacja Fortis, działająca w ramach sieci indyjskich szpitali o tej samej nazwie.
Wodogłowie to zwiększenie objętości płynu mózgowo-rdzeniowego w układzie komorowym mózgu. Najczęściej spowodowane jest nieprawidłowym krążeniem płynu mózgowo-rdzeniowego będącego wynikiem wrodzonych wad anatomicznych. U dzieci i niemowląt choroba powoduje zwiększenie obwodu głowy, nadając jej kształt gruszki.
Chorobę można leczyć poprzez ściągnięcie płynu mózgowo-rdzeniowego lub zastosowanie układów zastawkowych, które umożliwiają przetaczanie płynu mózgowo-rdzeniowego z poszerzonych przestrzeni wewnątrzmózgowych do innej przestrzeni w ciele dziecka.
Koszt układów zastawkowych waha się od 300 do 1200 dolarów, ale rodziny nie było na to stać. Ojciec dziewczynki zarabia 2,75 dolarów dziennie przy produkcji cegieł. Gdyby nie pomoc fundacji, dziecko skazane byłoby na śmierć.
>>>>
Bóg rzecz jasna moglby sam wszystko uleczyc tylko jaka by wtedy byla zasluga czlowieka ? Lekarze w ten sposob czynia dobru . Bóg daje im szanse .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 12:15, 16 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
Urodził się z połową serca. Rodzina walczy o jego życie
Lekarze z Polski nie chcą się podjąć operacji serca Kacperka, jedyna szansa to zagraniczna klinika. Chłopiec urodził się z połową serca. Rodzice walczą o życie Kacperka, szukają pomocy - informuje portal nowiny24.pl.
Kacperek Szyja z Czarnej koło Łańcuta urodził się z połową serduszka. I już od pierwszego dnia życia toczy o nie walkę. Chociaż ma zaledwie cztery latka ma za sobą trzy bardzo poważne operacje serca.
- A miał urodzić się zdrowy. Przez pierwsze miesiące ciąży słyszałam zapewnienia lekarzy, że urodzę zdrowe dziecko. Prawdopodobieństwo, że będzie inaczej miało wynosić jeden na milion - opowiada Jolanta Szyja, mama chłopca.
To były dla mamy Kacperka ważne zapewnienia, bo jej starszy, 6-letni dziś synek przyszedł na świat z wadą serca. Miał też problemy z tętnicą. Konieczna była szybka operacja. Udała się, choć zastawki aorty nie domykają się. Na szczęście, tylko nieznacznie, więc wada umożliwia mu w miarę normalne życie. Wskazana jest jedynie rehabilitacja.
Tylko pół serduszka
Kiedy wydawało się, że pani Jolanta najtrudniejsze chwilę ma już za sobą. Życie postawiło ją przed kolejnym, znacznie poważniejszym problemem. Drugi syn urodził się również z wadą serca, ale znacznie poważniejszą. Nie rozwinęła mu się lewa komora.
Taką wadę leczy się w trzech etapach. Ważne, aby każdy przeprowadzony był w określonym wieku dziecka. Kacperek ma za sobą dwa. Ostatni powinien odbyć się najpóźniej w trzecim roku życia. Tymczasem chłopczyk w maju skończył cztery latka. I nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie doszło do operacji.
- Usłyszałam nawet, że lekarze w Polsce nie podejmą się tej operacji. Problemem jest jego zbyt zwężona tętnica. Kacperek jest leczony w Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Tutaj starano się ją rozszerzyć, ale niestety nie udało się. Lekarze oświadczyli mi, że nie podejmą się operacji synka z tak zwężoną tętnicą, bo jej po prostu nie przeżyje - mówi załamana pani Jolanta.
Serduszko coraz słabsze
Chłopczyk szybko rośnie. Z każdym dniem potrzebuje więcej energii. Jego serduszko coraz słabiej sobie radzi. - Sinieje. Bardzo szybko się męczy. Widać, że jedna komora nie daje już rady sama funkcjonować. Jeśli szybko nie przejdzie trzeciego etapu leczenia, synek umrze. Nadzieję dał jej jednak prof. Edward Malec z niemieckiej kliniki. Zapowiedział, że podejmie się operacji Kacperka.
- Stosuje on zupełnie inną metodę przy leczeniu wady serca, którą ma synek, niż polscy lekarze. Zapewnił mnie, że w ogóle mu nie przeszkadza, że dziecko ma zwężoną tętnicę. Przeprowadzi operację w drugiej połowie tego roku. A jak uda się mi się zebrać pieniądze na operację, to sprecyzuje datę - wyjaśnia mama chłopczyka.
Jego życie zależy więc od pieniędzy. A właściwie jest w rękach dobrych ludzi. Mąż pani Jolanty jest za granicą, ale zarabia tyle, że wystarcza na bieżące wydatki i rehabilitację synków. Ona ze względu na to, że chłopcy potrzebują stałej opieki, nie może podjąć pracy. Otrzymuje na synków zasiłki pielęgnacyjne. A operacja to koszt rzędu 150 tys. zł. Bez pomocy ofiarodawców chłopczyk jest więc bez szans.
- W tak krótkim czasie nie uda nam się uzbierać pieniędzy. Już raz Czytelnicy Nowin24 pomogli nam, kiedy musieliśmy przerwać rehabilitację ze względu na brak pieniędzy. Trzy lata temu poprosiliśmy ich o pomoc i spotkaliśmy się z błyskawiczną reakcją. Otrzymaliśmy 5 tys. zł. Wierzymy, że i tym razem nasz apel nie pozostanie bez echa. W tej chwili możemy jedynie liczyć tylko na ludzi wielkiego serca - mówi zrozpaczona pani Jolanta.
Pierwsi chętni do pomocy już są. Gminny Ośrodek Kultury i Rekreacji w Czarnej na 7 lipca zaplanował charytatywną imprezę plenerową w Medyni Głogowskiej.
- Podczas największej w naszej gminie imprezy - Jarmarku Garncarskiego - przeprowadzimy licytację wytworów od naszych rękodzielników. Czytelnicy Nowin, którzy na przykład malują obrazy lub wytwarzają nawet najdrobniejsze rzeczy, mogą również przyłączyć się do pomocy na rzecz Kacperka. Chcemy wystawić takie rzeczy, które będzie można zlicytować już za 5 zł. Zależy nam, żeby każdej osobie dać możliwość włączenia się do tej pomocy. Już teraz zapraszamy wszystkich na nasze Święto Garncarzy. Im więcej osób przyjdzie, tym szansa, że uda się uzbierać więcej pieniędzy na operację - zachęca Katarzyna Gargała z ośrodka kultury w Czarnej.
Kacperek jest podopiecznym Fundacji na rzecz dzieci z wadami serca CorInfantis. Pieniądze na operację można wpłacać na nr konta: 86 1600 1101 0003 0502 1175 2150 z dopiskiem "Kacper Szyja".
....
Znow nieszczescie jest zrodlem dobra .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 21:28, 27 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
** dane usunięte **
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 18:07, 13 Sie 2013 Temat postu: |
|
|
12-latek zakażony śmiercionośną amebą. Pasożyt pożera jego mózg
12-letni chłopiec walczy o życie w jednym ze szpitali w Miami. W jego mózgu lekarze znaleźli śmiercionośną amebę Naegleria fowleri. Chłopiec został zainfekowany śmiercionośnym pierwotniakiem, gdy bawił się w zanieczyszczonej wodzie.
Ameba prześlizguje się przez nos w momencie np. płukania i bardzo szybko przegryza błony śluzowe, aby dostać się do komórek mózgowych.
W lipcu br. zabójczy pasożyt zaatakował 12-letnią Kali Hardig. Dziewczynka przez ponad miesiąc była w stanie krytycznym. Po podaniu eksperymentalnego leku lekarzom udało się opanować infekcję. Do zakażenia doszło najprawdopodobniej podczas zabawy w parku wodnym w Willow Springs w Little Rock w USA.
Do zakażenia może dojść w kontakcie z ciepłą stojącą wodą. Pierwsze objawy pojawiają się od jednego do siedmiu dni. Chorzy cierpią na bóle głowy, wymioty i gorączkę. Mogą pojawić się także drgawki, halucynacje i problemy z koncentracją.
Choroba zwykle doprowadza do śmierci w ciągu 72 godzin. Między 2001, a 2010 rokiem odnotowano 32 przypadki tej choroby. Do tej pory infekcję przeżyły jedynie trzy osoby.
>>>>
Znow cierpienie dzieci !
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez BRMTvonUngern dnia Wto 18:09, 13 Sie 2013, w całości zmieniany 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 15:05, 26 Sie 2013 Temat postu: |
|
|
Nie żyje chłopiec zakażony śmiercionośną amebą
Zachary Reyna, 12-latek zakażony śmiercionośną amebą nie żyje. Chłopiec został zainfekowany śmiercionośnym pierwotniakiem, gdy bawił się w zanieczyszczonej wodzie.
Na portalu społecznościowym, który informował o stanie dziecka napisano, że "dla Zaca bitwa się skończyła, ale wygrał wojnę". Godzinę później poinformowano, że chłopiec jest wciąż podłączony do respiratora, żeby jego organy mogły być przekazane do transplantacji. "Choć Zac odszedł, to uratuje życie wielu innych osób" - napisano.
>>>
Bóg go wzial do siebie ! Juz koniec cierpienia dla niego !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 14:16, 25 Paź 2013 Temat postu: |
|
|
Tomasz Pajączek | Onet
Nastolatka chora na raka napisała książkę, żeby pomóc innym
Na co dzień mieszka w Bolesławcu, ale przez ostatnie półtora roku jej drugim domem był Instytut Matki i Dziecka w Warszawie, gdzie Celina Foryś prowadząc nierówną walkę z rakiem walczyła o powrót do zdrowia. W czasie długiego leczenia napisała książkę – opowiadanie dla dzieci o przygodach zaczarowanych owadów. Napisała książkę by dodać otuchy innym dzieciom zmagającym się z chorobą nowotworową, a przy okazji spełniła swoje marzenie, bo jej opowiadanie o niezwykłych bohaterach zostało wydane.
Wszystko zaczęło się w listopadzie 2011 roku, kiedy Celinka – jak mówią o niej rodzice – miała 12 lat. Dziewczynę zaczęła boleć noga. – Nasza córka grała w piłkę na wuefie i myśleliśmy z żoną, że to zwykłe stłuczenie, dlatego bolące kolano zaczęliśmy smarować maścią – mówi tata Celiny Waldemar Foryś.
Ale to nie było zwykłe stłuczenie. Po 2-3 dniach pojawił się duży guz pod kolanem. – Poszliśmy do lekarza, który skierował nas na biopsję do Wrocławia – opowiada Waldemar Foryś. Diagnoza była szokująca. Rak. Nowotwór kości i to w dodatku złośliwy. Świat całej rodziny wywrócił się do góry nogami.
- Dostaliśmy skierowanie na leczenie do Warszawy, do Instytutu Matki i Dziecka. I zaczęło się – wraca pamięcią tata Celinki. Pierwszą operację dziewczynka przeszła w marcu 2012 roku. Usunięto jej piszczel i wstawiono endoprotezę. Nowotwór dał jednak przerzuty i zaatakował prawe płuco. Podczas drugiej operacji w czerwcu 2012 roku guzy z prawego płuca zostały usunięte. Przez moment wyniki dziewczyny były dobre, do czasu aż pojawiły się guzy na lewym płucu i potrzebna była kolejna operacja. Ostatni zabieg Celina przeszła w sierpniu ubiegłego roku.
– Na dziś wyniki córki są zadowalające, nie ma przerzutów, ale co 5-6 tygodni i tak musimy jeździć na konsultację do Warszawy, trzymamy kciuki – dodaje Waldemar Foryś, który ze swojej córki jest po prostu dumny, bo Celinka w czasie choroby nie załamała się, choć jak sama przyznaje bardzo się bała.
Żeby nie myśleć o nowotworze, o przyjmowaniu chemii, o czekających ją kolejnych operacjach – Celina zaczęła pisać i spełniać swoje najskrytsze marzenia. – Zawsze marzyłam żeby napisać opowiadanie dla dzieci – mówi Celina, uśmiechnięta 14-latka, która miesiąc temu wróciła do szkoły.
Dzielną Celinę w pisaniu książki wspierała pani Kasia, nauczycielka, z którą dziewczyna zaprzyjaźniła się w szpitalu. – Przeniosłyśmy się w świat fantazji, czego efektem jest ta książka "Owadzi przyjaciele i tajemnica Wróżkowego Korzenia" – mówi Katarzyna Gondek-Wieczorek. I tak powstały przygody owadzich bohaterów, mieszkańców magicznej Purchawkowej Łąki. – Ta książka sprawiła, że nie myślałam o chorobie, o tym, że jestem w szpitalu. Czasami aż trudno było się oderwać i wrócić do rzeczywistości – mówi Celinka.
Dziewczyna ma nadzieję, że opowiadanie, które stworzyła pomoże innym dzieciom, które podobnie jak ona chorują na raka. – Zbieram zasuszone owady od dawna i bardzo je lubię. Zawsze czytam tę książkę przed badaniami, którymi cały czas bardzo się stresuję, ale to opowiadanie zawsze mi pomaga – dodaje Celinka.
Każdy, kto przeczyta opowiadanie Celinki pozna jej magicznych przyjaciół – biedronkę Manię, pajączka Hyzia, mrówki Kasię i Asię czy pasikonika Kajtka. – To jest niesamowita dziewczyna, pełna energii i optymizmu – mówi Bartłomiej Dajer z Fundacji Rosa.
- Prowadzimy projekt "kartka ze szpitala" i w czasie jednej z edycji zgłosiła się do nas Celinka z pomysłem napisania opowiadania. Podjęliśmy decyzję, że pomożemy jej wydać tę książkę. I tak też się stało – dodaje Dajer.
Część nakładu trafi do sprzedaży, część będzie dystrybuowana w szpitalach. Pierwsze egzemplarze swojego opowiadania Celina rozdała pacjentom Kliniki Hematologii i Onkologii Dziecięcej we Wrocławiu.
To podczas tego spotkania książkę Celiny pacjentom kliniki przeczytał znany aktor Jarosław Boberek, który nie krył wzruszenia. – Kiedyś sam zbierałem chrząszcze. Jesteśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy literatury. Dziękuję ci, że będę mógł przeczytać to, co napisałaś – mówi Boberek.
I zaczął czytać. A później rozległy się brawa. Brawa dla niezwykłej Celinki.
....
To jest W S P A N I A Ł E !!! Ile tu dobra !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:32, 18 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Tomasz Pajączek | Onet
Mali pacjanci z kliniki na Bujwida spotkają się z papieżem
Mali pacjenci już szykują niespodziankę dla Ojca Świętego
30 listopada o godzinie 11.30 dzieci chore na raka spotkają się z papieżem Franciszkiem na prywatnej audiencji w Watykanie. Mali pacjenci już szykują niespodziankę dla Ojca Świętego.
We wrocławskiej klinice hematologii dziecięcej odliczane są już dni do spotkania z papieżem. – To będzie fantastyczne, bo będziemy tylko my, czyli dzieci i papież. Wiadomo, że każdy chce jechać, ale ze względu na ograniczoną liczbę miejsc pojadą tylko dzieci, które są w najtrudniejszej sytuacji, ale których stan zdrowia będzie pozwalał na podróż – mówi prof. Alicja Chybicka, kierownik Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dzięciecej we Wrocławiu.
Obecnie tworzona jest lista dzieci, które wsiądą do autokaru. A trzeba pamiętać, że w całym kraju pod opieką kliniki jest prawie 2 tysiące pacjentów. – Wybór jest naprawdę trudny – dodaje prof. Chybicka. Szczególnie, że do Watykanu pojedzie jedynie 40-osobowa delegacja, a oprócz dzieci będą to także ich rodzice oraz opiekunowie.
Choć jeszcze nie wiadomo kto pojedzie, dzieci już malują rysunki dla papieża. Grupa, która zostanie wybrana na pewno je dostarczy. Dzieci mają też przygotować specjalną piosenkę, którą zaśpiewają podczas spotkania z Franciszkiem.
Autokar z Wrocławia do Watykanu wyruszy 29 listopada. W programie spotkania z papieżem zaplanowano 2 noclegi w Rzymie – żeby dzieci mogły wypocząć. Papież Franciszek małych pacjentów kliniki hematologii przyjmie 30 listopada o 11.30. Zarówno podróż jak i noclegi sfinansuje fundacja "Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową".
Dokładnie 9 lat temu dzieci z Wrocławia spotkały z papieżem Janem Pawłem II. Kilka lat później były też na spotkaniu z Benedyktem XVI.
>>>
Bardzo wzruszajace !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 21:17, 27 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Ta choroba wymazuje osobowość i doświadczenia
Evelyn Kealy, 2-letnia dziewczynka z Wielkiej Brytanii, cierpi na niezwykle rzadką przypadłość, która powoduje swoiste wymazywanie tożsamości i wszystkiego tego, czego Evelyn uczy się w ciągu dnia.
Choroba nosi nazwę syndromu Westa i jest nieczęsto spotykaną dolegliwością będącą odmianą epilepsji. W dodatku niebezpieczną dla życia. W najgorszym momencie dziewczynka - u której syndrom Westa zdiagnozowano w wieku 3 miesięcy - miała 200 ataków w ciągu dnia, które powodowały, że zapominała wcześniej wyuczonych odruchów - nie była zdolna choćby do śmiania się, a zabawki, którymi wcześniej się bawiła, nie wzbudzały już takiego zainteresowania. Podobnie było z jedzeniem - nie lubiła już smakołyków, które uwielbiała jeść wcześniej. Lekarze, którzy tak złych wyników badań EEG nigdy wcześniej nie widzieli, dawali jej wówczas niespełna rok życia.
Dziewczynka wymaga całodobowej opieki. Rodzice zdradzają serwisowi dailymail.co.uk, że po każdym epizodzie choroby czują się tak, jakby ich dziecko rodziło się na nowo i jakby mieli do czynienia z noworodkiem - za każdym razem innym.
Dla rodziny Kealy pojawiła się jednak nadzieja w postaci nowego leku. Systematycznie zażywany przez Evelyn spowodował, że napady choroby znacznie straciły na nasileniu.
Syndrom Westa dotyka jedną na 4 tysiące osób. Objawia się spazmami, które z ataku na atak stają się coraz silniejsze. Często bywa mylony ze zwykłą kolką i trwa zaledwie kilka sekund.
...
Kolejne cierpiace dzieci .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 16:46, 30 Lis 2013 Temat postu: |
|
|
Papież Franciszek przyjął grupę polskich dzieci chorych na raka
Papież Franciszek przyjął na audiencji grupę 25 polskich dzieci chorych na raka, pacjentów Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu. Papież mówił, że cierpienia najmłodszych są niewytłumaczalne.
Niektóre z dzieci i nastolatki, przybyłe do Watykanu z rodzicami i opiekunami, są w ciężkim stanie.
Podczas spotkania w Sali Konsystorza Franciszek podziękował polskim pielgrzymom za wizytę. - Dziękuję za wasze modlitwy za Kościół - powiedział. Podkreślił, że cierpienia dzieci są niewytłumaczalne.
Następnie papież pobłogosławił po kolei wszystkie dzieci i rozmawiał z każdym osobno.
Dzieci wręczyły mu własnoręcznie przygotowane prace plastyczne. Papież szczególnie zainteresował się kolażem przedstawiającym świętego Franciszka. Od osób towarzyszących chorym dowiedział się, że dziecko, które wykonało tę pracę, nie dożyło do audiencji.
Przyjazd chorych z rodzicami i opiekunami zorganizowano we współpracy z wrocławską Fundacją na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową. W spotkaniu z papieżem uczestniczył rzecznik Praw Dziecka Marek Michalak.
...
Cierpienie dzieci ma wyjatkowo potezna moc zbawcza .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135925
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 16:22, 02 Gru 2013 Temat postu: |
|
|
Ewelina Potocka | Onet
Niemy krzyk. Gdy rodzice walczą o dziecko
Fot. Thinkstock - Thinkstock
Statystyki jednoznacznie pokazują, że coraz więcej polskich małżeństw rozpada się. Rozwieść się jest łatwo - można to zrobić na jednej rozprawie. Trudniej jest, gdy w grę wchodzi los dzieci. Zbyt często stają się one kartą przetargową, przedmiotem, którym podczas procesu przerzucają się zwaśnione strony. O traumie pięcioletniego Piotrusia/Kubusia cała Polska dowiedziała się, gdy mały został wyrwany z porannego snu, ponieważ, zgodnie z decyzją sądu, ojciec miał prawo zabrać go z domu matki. Pojawił się tam w asyście kuratorów i policji, osób nieznanych maluchowi. Ta głośna historia to czubek góry lodowej. Dramaty rodzinne dzieją się wszędzie i coraz częściej. I wszyscy zapominają, że w obliczu konfliktu rodziców, nikt nie cierpi tak bardzo, jak dziecko.
"Mamuniu, ratuj!", krzyczał pięcioletni Piotruś wyrwany z łóżeczka, ubrany tylko w piżamkę, pamiętnego 5 lipca 2011 roku. Z samego rana do mieszkania B.L., matki chłopca, wtargnęli policjanci, kuratorzy i ojciec dziecka, którzy, zgodnie z decyzją Sądu Rejonowego w Gdańsku, mieli odebrać dziecko matce jako tzw. zabezpieczenie roszczenia przed ostatecznym wyrokiem przyznającym jednej ze stron opiekę nad dzieckiem.
B.L. była roztrzęsiona. W materiale TVP Gdańsk opisywała to zdarzenie ze łzami w oczach: - Po prostu wtargnęli obcy ludzie, w tym człowiek, którego on tak się bardzo boi, z którym nie ma żadnej więzi. (…) Dziecko usiadło tylko na swoim łóżeczku, ani nieumyte, ani nieubrane, bez śniadania. Ja błagałam, żeby dali mi się z nim pożegnać…
Skonfliktowani
B.L. i prof. K.J. to psycholodzy. Pobrali się, niedługo potem urodził się ich syn Jakub Piotr. Matka nazywa go drugim imieniem, dla ojca jest to Kuba.
Małżeństwo rozpadło się w 2007 roku. Według relacji B.L., mąż miał się nad nią znęcać psychicznie, był wybuchowy. K.J. twierdził zaś, że żona była niedojrzała, nieodpowiedzialna, niesamodzielna.
Konflikt narastał. W aktach jest mowa o przemocy fizycznej. W grudniu 2008 roku K.J. miał zrzucić żonę ze schodów, w wyniku czego założono mu Niebieską Kartę. K.J. komentował to w wywiadzie dla "Wprost" jako "powszechnie stosowana praktyka przez dość pokaźną grupę rozwodzących się kobiet". Ostatecznie w sądzie zapadł wyrok uniewinniający mężczyznę.
To był dopiero początek wieloletniej walki byłych małżonków o Piotrusia/Kubusia. Walki, o której dowiedziała się cała Polska, ale której prawdziwe powody znają tylko zwaśnione strony.
Po rozwodzie, w 2010 roku, sąd powierzył opiekę nad dzieckiem matce, a ojciec mógł spotykać się z synem w wyznaczonych terminach. Te spotkania były dramatyczne - dziecko wpadało w panikę, płakało, histeryzowało, za wszelką cenę nie chciało nawet zbliżyć się do ojca (nagrania z tych spotkań ciągle krążą w internecie). W efekcie K.J. nie spędzał z dzieckiem ani chwili, ponieważ nie dochodziło do "przekazania" chłopca. Dlaczego tak się działo? To miał zbadać sąd.
RODK w akcji
W 2008 roku sąd zlecił zbadanie sprawy Rodzinnemu Ośrodkowi Diagnostyczno-Konsultacyjnemu w Elblągu. W swojej opinii RODK wskazał, że ojciec może samodzielnie zajmować się dzieckiem. Zaskoczona matka nie zgodziła się z tą opinią. Podejrzewała, że została ona zmanipulowana. Przed oczyma miała bowiem obraz dziecka, które histeryzuje na widok ojca. Napisała więc zażalenie do sądu, który ostatecznie zlecił zbadanie sprawy innemu RODK (w Chojnicach). Ten, w 2010 roku, podtrzymywał poprzednią decyzję i dodał, że to z winy matki dziecko tak bardzo boi się ojca, a także, że matka wykorzystuje władzę rodzicielską przeciwko ojcu.
Wkrótce potem ojciec złożył w sądzie wniosek o pozbawienie matki praw rodzicielskich oraz wnioskował, by na czas postępowania dziecko pozostało pod jego opieką. Argumentował, że żona nie nadaje się do opieki nad dzieckiem, jest mało zrównoważona emocjonalnie, ma z synem niezdrową, symbiotyczną więź. Głos w sprawie zabrał wymiar sprawiedliwości - sędzia Anna Pałkiewicz przyznała rację ojcu.
Ostatecznie, w 2011 roku, doszło do wspomnianego wcześniej odebrania dziecka siłą w ramach "zabezpieczenia roszczeń". Matka zaskarżyła to postanowienie, ale Sąd Okręgowy w Gdańsku je oddalił.
To było jedyne rozwiązanie
Sytuacja została nagłośniona w mediach, a głos w sprawie zabrało wielu specjalistów. Ówczesny minister sprawiedliwości, Krzysztof Kwiatkowski, poruszony sprawą deklarował, że sam sprawdzi, czy w tym przypadku działano prawidłowo. Pod lupę miały pójść decyzje sądu oraz działania kuratorów. W sprawie głos zabrali także psychologowie z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego, którzy zbierali podpisy pod listem w obronie praw pięciolatka. Z kolei specjaliści z zakresu psychologii dziecięcej twierdzili, że nie do zaakceptowania jest siłowe odebranie dziecka.
Rozmawialiśmy z obiema stronami konfliktu. Nie przytaczamy bezpośrednio wypowiedzi, ponieważ nie zostały one autoryzowane. W rozmowie ojciec Kuby zapewniał nas, że dwa lata temu, gdy doszło do odebrania dziecka, nie miał innego wyjścia. Argumentował, że była żona nie chciała z nim rozmawiać. Do tego nałożyła się "nagonka medialna", o której pisał w oświadczeniu wydanym w lipcu 2011. K.J. twierdzi, że walczył o syna trzy lata, a była żona i jej rodzina nie dopuszczały go do dziecka. Czuł, że musi walczyć do końca.
- Rodzice i dorośli, którzy mają dziecko chronić, wprowadzają sytuację utraty poczucia bezpieczeństwa i zagrożenia. Dziecko tej sytuacji nie rozumie, dla niego bycie z mamą jest dobre. Pytanie, czy to był jedyny sposób, by przerwać sytuację, która w dalszej perspektywie mogła być zagrażająca dla rozwoju dziecka - komentuje dr Magdalena Śniegulska, psycholog dziecięcy ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
I dodaje: - Jeśli tak, to należy zrobić wszystko, aby minimalizować jej negatywne skutki. Ważne jest budowanie od nowa bezpieczeństwa i zaufania do dorosłych. Każda z tych spraw (dot. walki o prawa do opieki nad dziećmi, przyp. red.) jest inna i trudno się wypowiadać. Możemy mówić o założeniach teoretycznych i o tym, jakie to niesie za sobą zagrożenia i konsekwencje, ale czasami rzeczywiście musimy się narazić na dramaty.
Matka nie składa broni
Matka i jej najbliżsi do dziś nie mogą się pogodzić z tym, co się stało. Pytają: jak to możliwe, że sąd wydawał wyroki na podstawie starych opinii RODK? Dlaczego dziecko nie miało przeprowadzonych aktualnych badań psychologicznych? Matka uważa także, że sędzia Anna Pałkiewicz jest stronnicza. Jednak wnioski matki dotyczące wyłączenia sędzi od sprawy (ostatni złożono w czerwcu 2013 roku) zostały odrzucone. Rzecznik Sądu Okręgowego w Gdańsku zapewnia przy tym, że każda z odmownych decyzji była kontrolowana przez sąd odwoławczy.
W tej chwili B.L. widuje się z synem w weekendy oraz w tygodniu, ale dąży do rozszerzenia kontaktów z dzieckiem. Ojciec chłopca przekonywał nas, że nie utrudnia kontaktów, wręcz chce, by było ich więcej. Niedawno złożył wniosek o zmianę zabezpieczenia, którego przedmiotem są kontakty matki z dzieckiem. Jednak wniosek ten oddalono.
Tyle oficjalnie. Jednak z prywatnych rozmów nie trudno wywnioskować, że między stronami cały czas nie ma zgody. Najbliżsi B.L. twierdzą, że ojciec utrudnia współpracę, a chłopiec pragnie nieustannych kontaktów z matką, czego potwierdzeniem mają być listy - laurki pisane do "mamuni". K.J. podkreśla zaś, że była żona i jej rodzina są "zatopieni we własnej prawdzie" i nie chcą zaakceptować rzeczywistości.
Akta tej sprawy mają w tej chwili kilkadziesiąt tomów. A to jeszcze nie koniec. Sprawa nadal się toczy - z wniosku ojca o pozbawienie władzy rodzicielskiej matki i odwrotnie, z wniosku matki o pozbawienie władzy rodzicielskiej ojca. Jak udało nam się jednak dowiedzieć, K.J. złagodził niedawno swoje stanowisko - w miejsce pozbawienia władzy rodzicielskiej domaga się ograniczenia władzy rodzicielskiej matce.
- Nie doszło do zakończenia postępowania i wydania orzeczenia kończącego - dziecko pozostaje u ojca na podstawie postanowienia z dnia 22 marca 2011 roku o udzieleniu zabezpieczenia w ten sposób, że czasu do prawomocnego zakończenia postępowania ustalono miejsce pobytu dziecka przy
ojcu - tłumaczy Tomasz Adamski, rzecznik Sądu Okręgowego w Gdańsku.
Winne prawo?
- Przypadek rodziców-psychologów skonfliktowanych o opiekę nad małoletnim Piotrusiem/Kubusiem wskazuje, że nawet wiedza psychologiczna nie wystarcza do rozwiązania problemów związanych z podziałem tej opieki po rozpadzie związku i że inne mechanizmy przyczyniają się do tego, że konflikt ten nadal trwa. W mojej ocenie zasadnicza przyczyna tkwi w systemie obowiązującego prawa rodzinnego, które jest konfliktogenne np.: domaga się ustalenia, który z rodziców posiada lepsze predyspozycje opiekuńczo-wychowawcze, czy też ustalenia jednego miejsca zamieszkania dziecka - komentuje dr Barbara Gujska, prezes Stowarzyszenia "Stop Manipulacji".
W ostatnich latach w ogniu krytyki znalazły się Rodzinne Ośrodki Diagnostyczno-Konsultacyjne, których metody działania są przestarzałe, a orzekanie w sprawach rodzinnych, zdaniem Prokuratury Generalnej, niezgodne z konstytucją (RODK zostały powołane na mocy ustawy o postępowaniu w sprawach nieletnich w celu opiniowania dzieci, które weszły w konflikt z prawem).
- RODK powinny być zostawione do pełnienia roli, którą wyznaczył im ustawodawca, czyli opiniować w sprawach nieletnich zagrożonych demoralizacją - komentuje Łukasz Mazur, mediator z Mazowieckiego Stowarzyszenia Mediatorów. - Trudno jest, by osoby szkolone do oceniania i proponowania rozwiązań stały się bezstronne, co jest wymagane od biegłych.
Jak dodaje dr Barbara Gujska: - Przychylam się do postulatu Forum Matek i ruchu społecznego "Dzielny tata", które chcą likwidacji tych anachronicznych instytucji. Badania skonfliktowanych rodziców powinny mieć miejsce w wyjątkowych sytuacjach i być prowadzone przez biegłych posługujących się rzetelną wiedzą psychologiczną, a nie dogmatycznymi przekonaniami. Potrzebne jest stworzenie systemu doboru biegłych psychologów i pedagogów podnoszącego jakość wydawanych przez nich opinii. Uważam, że powinny być specjalistyczne 3-letnie studia podyplomowe dla osób chcących pełnić funkcję biegłego.
Gdy dziecko staje się kartą przetargową
Historia Kubusia/Piotrusia to jedna z tysiąca skomplikowanych spraw rodzinnych i przykład na to, jak bardzo rodzice nie potrafią ze sobą rozmawiać. Wymiar sprawiedliwości nie ułatwia tego dialogu.
Od 2005 roku gwałtownie wzrosła liczba rozwodów w Polsce, a co za tym idzie konfliktów, w których "najcenniejszym dobrem" jest dziecko. Jeszcze w 2004 roku raporty Głównego Urzędu Statystycznego mówiły o 56 tysiącach rozwodników. Tymczasem rok później liczba ta wzrosła do 67 600, by przez kolejne lata utrzymywać się na średnim poziomie 65 tysięcy. Specjaliści przekonują, że nawet jedna trzecia polskich małżeństw kończy się rozwodem. Najczęściej rozwodzą się małżeństwa bezdzietne i młode (według demografów z Uniwersytetu Łódzkiego grupa ta stanowi 37,9 procent rozwodników) oraz ci, którzy mają tylko jedno małoletnie dziecko (39,2 procent rozwodników).
Rozwód to bardzo ciężki czas dla wszystkich członków rodziny. Chociaż rozwodzą się dorośli, dziecko nie do końca rozumie, na czym polega rozstanie i nie potrafi wyobrazić sobie, jak wyglądać będzie jego życie. Zdarza się, że powstaje poczucie, iż rodzic rozwiódł się także z dzieckiem. A to boli najbardziej.
Rodzice kłócą się, kładą sobie kłody pod nogi, a w tym wszystkim zapominają o dzieciach. Stają się one cennymi przedmiotami, o które trzeba walczyć.
- Rozwodowi towarzyszą bardzo silne emocje związane z poczuciem straty, zawodu. Bardzo jest trudno sobie z nimi poradzić. Uświadomienie sobie, że zawiniły obie strony, wymaga bardzo dużej dojrzałości. W momentach silnego stresu często ich brakuje i dziecko staje się kartą przetargową w procesie sądowym. Ważne, by pokazywać, że da się rozwieść przy najmniejszym uczestnictwie dziecka. Coraz częściej zdarzają się rodzice, którzy wiedzą, że chcą się rozwieźć. Przychodzą do mnie i mówią, że chcą, żeby rozwód był do zniesienia przez dzieci. Proszą o pomoc. To jest wielka zmiana w naszym społeczeństwie. Utrzymanie racjonalnego myślenia w takiej sytuacji jest trudne, dlatego potrzeba osoby z zewnątrz, która spojrzy na sprawę chłodnym okiem - przekonuje dr Śniegulska.
Dziecko bez znaczenia
Co jednak z tymi dorosłymi, którzy nie potrafią się ze sobą porozumieć i racjonalnie podejść do rozwodu? Co z tymi, nad którymi górę biorą emocje, niespełnione ambicje, a spokoju nie daje zaznać urażona duma?
- W większości przypadków rodzice są racjonalni i to nie wyklucza przekonania, że walka jest prowadzona w imię dobra dziecka. To dla niego walczą przed sądem. Winą za negatywne skutki konfliktu obarczają przede wszystkim drugą stronę, a swoje działania postrzegają jako dobre i konieczne - mówi Łukasz Mazur.
Te sytuacje rozwodowe są najtrudniejsze, bo, paradoksalnie, w nich dziecko ma najmniejsze znaczenie.
- Gdyby obowiązywała zasada opieki zrównoważonej, to swoista rywalizacja między rodzicami o dominację w wychowaniu dziecka nie miałaby miejsca. Ważną rolę może odegrać mediacja w opracowaniu tzw. umowy rodzicielskiej, np.: gdy odległość zamieszkania jednego z rodziców jest zbyt duża, by na przykład dziecko mogło być tydzień u matki i tydzień u ojca - komentuje dr Barbara Gujska.
Mediator w obliczu konfliktu
Mediacja rzeczywiście jest jedną z najważniejszych metod stosowaną wobec skonfliktowanych rodziców/rozwodników. Ciągle jednak jest to metoda mało popularna.
- Mediacja, w odróżnieniu od sprawy sądowej, jest nieformalna i poufna, a mediatora nie można powołać jako świadka w sprawie - tłumaczy Łukasz Mazur. - Mediator jest osobą bezstronną i godną zaufania, a jego rolą jest zarządzanie konfliktem. To między innymi oznacza takie prowadzenie rozmów, które pomoże we wzajemnym zrozumieniu potrzeb i intencji oraz wypracowaniu ze stronami rozwiązań dających szanse na zakończenie konfliktu i przywrócenie wzajemnego zaufania stron. W sytuacji zawarcia porozumienia, podpisana przez strony i mediatora ugoda zatwierdzona przez sąd jest równoważna wyrokowi sądu. Ma natomiast tę przewagę nad porozumieniem zawartym przed sądem, że osoby podjęły na siebie zobowiązania bez presji sądu czy adwokata. Takie rozwiązanie z mojego doświadczenia jest bardziej trwałe i sprawa egzekwowania zapisów ugody najczęściej nie trafia znowu do sądu.
W przypadku rodziców Kuby do mediacji jeszcze nie doszło. Pełnomocnik B.L. sygnalizował taką możliwość, ale wniosek nie został złożony.
"To jest moja historia"
Dziś Kuba ma 133 cm wzrostu i, jak twierdzi ojciec, jest jednym z najlepszych uczniów w klasie. Chodzi do szkółki piłkarskiej, bierze udział w szkolnych przedstawieniach. Ojciec opisuje go jako żywe, energiczne, rozgadane dziecko. Tymczasem ojczym dziecka twierdzi, że podczas tygodniowych wakacji, które chłopiec spędził z rodziną matki, Kuba miewał zmienne nastroje i prezentował skrajne postawy - od apatii po nadpobudliwość.
W głowie tego dziecka nadal panuje zamęt. Psycholog dziecięcy twierdzi jednak, że dramaty z dawnych czasów nie muszą odbijać się na tym, jak będzie wyglądała dorosłość takiego człowieka.
- To nie jest tak, że przeżycie jakiejś strasznie trudnej sytuacji determinuje nasze późniejsze życie. To może mieć wpływ, ale prawda jest taka, że ludzie przeżywają niezwykle bolesne, tragiczne wydarzenia w życiu i potrafią sobie z tym radzić. Mówią: to jest moja historia. Ja o tym nie zapominam, ale to nie znaczy, że nie mogę patrzeć w przyszłość z ufnością - komentuje dr Śniegulska.
Pytanie tylko, czy Kuba i tysiące innych dzieci, które w dzieciństwie walczyć musiały z traumami, jakie zgotowali im rodzice, poradzi sobie z ciężarem swoich historii w dorosłym życiu.
...
Cierpienie dzieci to nie tylko rak . Znacznie wieksze zadaja ,,nowoczesni" rodzice co to przysiegi malzenskiej nie dotrzymuja .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group cbx v1.2 //
Theme created by Sopel &
Programy
|
|