Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Gdy nagle dotyka sstraszne cierpienie ...
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4 ... 14, 15, 16  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka.
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:18, 01 Sty 2014    Temat postu:

Niemcy: Wzruszająca historia Polki. Żyje, choć jej serce przestało na chwilę bić

Wzruszająca historia Polki. Żyje, choć jej serce przestało na chwilę bić

W krajach zachodnich tylko 6 procent chorych żyje nadal po nagłym zatrzymaniu krążenia. Mieszkająca w Akwizgranie Polka Monika miała szczęście. Dziś uczy się żyć na nowo. Terapie działają cuda.

- Nagle usłyszałam huk. Wbiegłam szybko do łazienki i zobaczyłam jak moja córka leży nieprzytomna pod prysznicem. Chciała ufarbować sobie włosy - wspomina zeszłoroczny, styczniowy wypadek pani Halina, mama Moniki. Karetka pogotowia zjawiła się po pięciu minutach, a na miejscu lekarze reanimowali Monikę przez godzinę. Następnie przewieziono ją do kliniki w Akwizgranie i wprowadzono w stan śpiączki farmakologicznej.

Stan 34-letniej wówczas kobiety określono jako bardzo ciężki. Diagnoza: nagłe zatrzymanie krążenia wywołane migotaniem komór. Doprowadziło to do uszkodzenia mózgu a przez to do zaniku funkcji motorycznych, zaburzeń świadomości i mowy. Jednak zdaniem lekarzy to, że Monika w ogóle przeżyła, było cudem.

Dla mieszkającej w Akwizgranie polskiej rodziny w tym momencie czas się zatrzymał. Monika, szczęśliwa żona, matka dwójki małych dzieci, z zawodu inżynier budowlana, leżała teraz przykuta do łóżka. - Wszyscy byliśmy w szoku, córka była przecież zdrową i aktywną kobietą, nie chorowała - przywołuje tamte wydarzenia tata Moniki. - Zapytałem wtedy jednego lekarza, czy jest na to recepta. Nic nie odpowiedział. Zapytałem więc drugi raz, a lekarz dalej milczał. I wtedy sam musiałem sobie odpowiedzieć, że nie ma żadnej.

Ale rodzina nie zamierzała się poddawać, tym bardziej, że stan zdrowia nieznacznie się poprawił i Monika zaczęła siadać. Lekarze jednak nie dawali większych szans na to, że kiedyś będzie mogła cokolwiek zrobić samodzielne.

- Jedna lekarka powiedziała mi, że mam się nastawić, że to już nie będzie ta sama Monika - mówi pani Halina, po czym dodaje, że mimo to nie przestała wierzyć w cuda. By nie tracić czasu, rodzina szybko zorganizowała 4-miesięczny pobyt dla córki w Klinice REHANOVA w Koloni. Trzy rodzaje kuracji: ergoterapia, fizjoterapia i terapia logopedyczna miały być ważnym krokiem w leczeniu. Miały, bo jak przyznaje pan Roman, z braku personelu, terapia nie była przeprowadzona w pełnym wymiarze godzin.

- Nikt się nami nie interesował, ignorował, Monika byłaby dziś dużo dalej w rozwoju, gdyba nie pobyt w kolońskiej klinice - przyznaje przez łzy ojciec.

Początki były jednak bardzo obiecujące. Monika potrafiła siedzieć, zaczynała wstawać. - Któregoś dnia razem z zięciem podnieśliśmy ją z wózka i okazało się, że chodzi. To było dokładnie w jej urodziny. Piękny nam prezent wtedy zrobiła - mówi pan Roman, który jeździł do córki wraz z mężem Moniki codziennie. Z kolei kilka dni później, kiedy mąż wykładał z torby rzeczy do szafki, Monika zapytała po niemiecku: "Willst du das alles auspacken"? (tłum. Chcesz to wszystko rozpakować?) Podobnych sytuacji było więcej. Pojawiła się nadzieja, że Monika znów zacznie mówić.

Ale krótko potem nastąpił regres. - Po miesiącu zauważyliśmy, że jest coraz gorzej, Monika zrobiła się apatyczna, przestała chodzić i mówić - wspomina pani Halina. Wszyscy zadawali sobie pytanie, co się stało. Okazało się, że Monice aplikowano trzy razy dziennie lek uspokajający, gdyż broniła się przed oddaniem krwi. O zastosowaniu leczenia nikt jednak nie poinformował rodziny. Dopiero wątła kondycja pacjentki zdradziła negatywne działanie leków.

- Szybko zażądaliśmy, by córka już więcej nie dostawała leku. I od tego czasu jej stan znowu zaczął się znowu poprawiać. Ale przeżyliśmy wtedy prawdziwe załamanie - opowiada pan Roman. Ku zaskoczeniu rodziny i personelu medycznego, dzień po wyjściu z kliniki Monika znów zaczęła chodzić.

Dziś, prawie dwa lata od wypadku i przebyciu dalszych terapii Monika jest z powrotem z domu. W słoneczny dzień spaceruje po ogrodzie, podczas, gdy jej starsza, 6-letnia córka Cleo bawi się z dziadkiem. Młodsza, 3-letnia Mira wciąż mieszka u dziadków. Pani Halina w pełni przejęła opiekę nad wnuczką, ze względu na pracę męża Moniki.

- To, że musiałam po wypadku zająć się małą, było dla mnie jak terapia. Nie miałam czasu na załamanie - mówi dziś babcia dziewczynek. - Najgorsze było to, że w ogóle nie wiedzieliśmy, co mamy robić, nie było nikogo, kto by nam doradził - dodaje rozgoryczony pan Roman, biorąc córkę za rękę, która cały czas wymaga uwagi i opieki.

Po przykrych doświadczeniach w klinice w Kolonii, los się w końcu uśmiechnął i udało się dla Moniki załatwić kilkumiesięczny pobyt w klinice "Haus Hörn" w Akwizgranie, gdzie doskonała opieka i rehabilitacja przyniosła niezwykłe efekty.

- Monika zaczęła samodzielnie jeść i pić - mówi dumnie pan Roman. - Ona ruchowo jest bardzo sprawna, potrafi nawet biegać, ale niestety w dalszym ciągu nie odzyskała mowy. - Choć śpiewa czasami piosenki, który słyszy w telewizji - dodaje przekornie pani Halina. W ciągu dnia Monika słucha muzyki, chodzi z opiekunką i rodziną na spacery i ma prywatną rehabilitację. Rodzina przyznaje, że nie ma problemu, żeby w parku usiąść na ławce, sąsiedzi są bardzo pomocni i troskliwi, a na ulicy nikt nie patrzy krzywo. Niepełnosprawność w Niemczech nie jest tematem tabu.

Nasuwa się tylko pytanie, co tak naprawdę Monika rozumie, jak bardzo jest świadoma, tego, kim i gdzie jest. Ale na to nie ma odpowiedzi. Każdy przypadek osób, które doświadczyły uszkodzenia mózgu, wywołanego migotaniem komór jest inny. Wspominając tegoroczny pobyt wraz z córką na terapii logopedycznej w Lindlar, pan Roman przyznaje, że niektórzy z obecnych tam pacjentów byli w stanie swoje pierwsze zdanie powiedzieć dopiero po 5 latach rehabilitacji, a inni być może nigdy jej nie odzyskają.

- Ta historia nauczyła mnie jednego, że medycyna nie zna granic i że nie zawsze potrafi postawić jasną diagnozę, do jakich być może jesteśmy przyzwyczajeni. - Nie wiemy, dlaczego akurat to spotkało Monikę, może zbyt dużo stresu związanego z budową domu i urodzeniem dziecka - spekuluje pani Halina. Ale to dziś nie ma znaczenia. Dla rodziny Moniki najważniejsze jest teraz to, by odzyskała mowę i by mogła znów być sprawną mamą dla swoich dzieci.

Anna Macioł

red.odp.: Małgorzata Matzke

...

Tak to sa przejscia zyciowe podobne jak niebezpieczenstwa odkryc czy podrozy w dzikie rejony .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 20:42, 29 Sty 2014    Temat postu:

Justyna Piotrowska: każdy oddech to dla mnie ogromne szczęście

- Nie muszę już koniecznie kłaść się w ciągu dnia. Mogę jeść. Potrafię się umyć, samodzielnie ubrać. Dla tych, którzy mnie zobaczyli, największym wyznacznikiem mojego nowego życia jest brak ogromnego brzucha. Ja sama nadal nie wierzę, że nie mam już wodobrzusza - tak o swoim życiu po przeszczepie płuc opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską Justyna Piotrowska, o której cała Polska usłyszała pod koniec czerwca. To wtedy okazało się, że chorująca na tętnicze nadciśnienie płucne harcerka z Oławy potrzebuje 600 tys. zł na przeszczep, który uratuje jej życie. Na zebranie pieniędzy było tylko kilkanaście dni. Zbiórka powiodła się i na początku lipca Justyna trafiła do kliniki w Wiedniu.

Anna Kalocińska: Pani Justyno, przede wszystkim gratuluję, że przeszczep płuc zakończył się sukcesem. Jak się pani teraz czuje?

- Dziękuję, oddycham. Dla zdrowego człowieka to nic nadzwyczajnego, ale dla mnie to wielkie, ogromne szczęście. Bo nie muszę myśleć o tym, czy jeszcze raz uda mi się nabrać powietrza w płuca i je wypuścić; bo w ogóle nie muszę myśleć o tym, że oddycham. Mam różne dolegliwości związane z tym, że leżałam pół roku w łóżku i biorę dużo leków, ale to z czasem jest coraz mniej dotkliwe i myślę, że wkrótce minie.

Początkowo miał to być to przeszczep rodzinny, dawcami miała być mama i siostra. Finalnie przeszczep był jednak od zmarłego dawcy. Skąd ta zmiana?

- Faktycznie badania, które moja mama i siostra zrobiły w Polsce, potwierdziły, że mogą one być dawcami. Dziewczyny miały mi oddać po fragmencie płatów swoich płuc. Jednak kolejne, już bardzo szczegółowe konsultacje profesorów w Wiedniu, jednoznacznie pokazały, że siostra nie może być dawcą. Mama pozostawała w gotowości, że jeśli będzie drugi pasujący fragment płuca, to przeszczep się odbędzie. Mój stan nie pozwalał jednak na kolejne dni oczekiwania i 16 lipca wieczorem znalazły się duże, zdrowe płuca idealnie pasujące do moich potrzeb. Zatem mama pozostała poza salą operacyjną, a ja otrzymałam płuca od zmarłego dawcy.

Jestem wdzięczna moim wiedeńskim lekarzom, że zdecydowali się na ten przeszczep, ponieważ Polska nie należy do Eurotransplantu i od początku godzili się transplantację tylko pod warunkiem, że organy będą pochodziły od członków rodziny. Jako obywatelce Polski, nie należały mi się narządy od dawcy pochodzącego z któregoś z krajów zrzeszonych w Eurotransplancie.

Jak wyglądały te trudne dni w Wiedniu?

- 137 dni w szpitalu to tyle właśnie dni samotności, strachu, bólu, strasznej tęsknoty za córeczką i bliskimi. To trzy miesiące zupełnego bezruchu (siedem rur podłączonych do ciała), całkowitej zależności od drugiej osoby, niemożliwości mówienia (intubacja) i kłopotów z oddechem, który walczył z maszyną i krwawiącymi płucami. To czas wielogodzinnych zabiegów, zmiany opatrunków, ciągłego pobierania krwi i farmakologicznego usypiania, gdy zaczynałam się dusić. To dializy, jonoforezy, fotoforezy, prześwietlenia, tomografie, bronchoskopie. To czas oczekiwania na wizytę lekarza z dobrymi wiadomościami, których długo nie było, odwiedziny kogoś bliskiego, pragnienie usłyszenia polskiej mowy. To walka o choć odrobinę samodzielności (umycie zębów), walka o przełknięcie choćby najmniejszego kawałka jedzenia, a potem walka o każdą minutę w pozycji siedzącej, wreszcie o pierwszy krok w asyście dwóch rehabilitantów.

Ciśnie mi się na usta tylko jedno słowo: podziwiam

- Życie w Austrii to mama i siostra, a w wakacje również mąż. Wszyscy musieli nauczyć się funkcjonować w Wiedniu i stworzyć tam warunki do w miarę normalnego życia dla mojej małej córeczki. Jej największym życiowym problemem powinny być szlaczki i sprzeczki z koleżankami, tymczasem musiała się dzielić babcią, ciocią i tatusiem ze mną i dopasować swoje pięcioletnie życie do mojego szpitalnego. Do południa siostra robiła z Blanką - tak ma na imię moja córeczka - zerówkę, a babcia gotowała na maleńkiej kuchence, potem Magda biegła do mnie do szpitala, a Blanka z babcią bawiła się na placu zabaw. Potem się zmieniały. Bardzo potrzebowałam ich obecności, choć opiekę miałam naprawdę dobrą. Gdy już pozwolono mi jeść, okazało się, że mam jadłowstręt. Mama gotowała dla mnie coś domowego i siostra wciskała we mnie łyżeczkę, najwyżej dwie – zupy, makaronu, ryżu, kawałeczek ziemniaka, banana.

35 kilogramów to za mało, by zdrowieć. Zdawałam sobie z tego sprawę i gryzłam przez pół godziny kawałeczek chleba, tłumacząc sobie, że to przybliża mnie do spotkania z córeczką. A ona rysowała dla mnie obrazki, robiła zdjęcia, bym sobie mogła w okienku aparatu pooglądać świat, który z mojego dziewiętnastego szpitalnego piętra wyglądał jak baśniowa kraina, pełna miniaturowych domków i pałaców z basenami i ogrodami na dachach. To były chwile wielkiej radości i skrywanych łez, gdy dostawałam podarki wykonane rączkami malutkiej. Oglądałam jej ćwiczenia i prace z zerówkowej wyprawki. Bardzo pomagali mi też polscy wiedeńczycy, którzy odnaleźli mnie w szpitalu i odwiedzali, opowiadali, co słychać na świecie, przynosili książki, gazety, włóczki. Bo najlepszą ucieczką od myślenia stało się dla mnie szydełkowanie kolorowych sznureczków – bransoletek, których tysiące zrobiłam i posłałam do Polski. W ten sposób bardzo skromnie i symbolicznie dziękowałam tym, którzy podzielili się ze mną swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi i sprawili, że przeszczep mógł dojść do skutku. Po ponad stu dniach mogła mnie wreszcie odwiedzić córeczka, śpiewała dla mnie, tańczyła i dzielnie znosiła te wizyty, choć musiała być od stóp po czubek głowy ubrana w odzież ochronną. Obserwowała też cztery monitory, do których byłam podłączona i rezolutnie porównywała wskazania z kolejnych dni. Kiedy zaczęły się te jej wieczorne wizyty, było mi już łatwiej.

Co było 138. dnia?

- Nastał czas przygotowania do normalnego życia. Karetka odwiozła mnie do naszego wiedeńskiego mieszkania. 62 dni uczyłam się żyć bez monitorów i wskaźników. Siostra woziła mnie na wózku do AKH na wizyty kontrolne i rehabilitację, niemal codziennie zabierała mnie też na plac zabaw, gdzie próbowałam wstawać z wózka i bawić się z córeczką. Pokazywała mi też odrobinę Wiedeń, cudowny w świątecznych dekoracjach.

Co prawda leżąc w łóżku, ale przyjmowałam też czasami gości. Moi nowi wiedeńscy przyjaciele nie zapomnieli o mnie, pomagali w załatwianiu różnych spraw i dbali, bym z humorem przetrwała długie listopadowe i grudniowe wieczory. Wreszcie - po ponad pięciu miesiącach - odzyskałam dostęp do internetu, zaczęłam poznawać ludzi, którzy walczyli o każdy grosz dla mnie. Dotarły do mnie medytacje, tomiki poezji i mnóstwo pyszności do jedzenia. Niesamowitą niespodziankę zrobiła mi Gosia, z którą nie widziałam się 12 lat. Wsiadła na wieczór do pociągu w Warszawie i rano była u mnie w Wiedniu. Tak odnowiona przyjaźń to wielka radość.

24 grudnia usiedliśmy do najpiękniejszej i najpyszniejszej Wigilii. Przyjaciele z Polski zadbali, by na naszym stole nie zabrakło naprawdę niczego, a pod choinką prezenty się zwyczajnie nie zmieściły. I tak, małymi kroczkami, w połowie stycznia, wiedeński okres życia mojej rodziny dobiegł końca.

Czy organizm buntował się jakoś po przeszczepie?

- Nieraz ludzie po przeszczepie już na trzeci dzień po operacji są rozintubowani, odłączeni od respiratora, wstają na nogi. Trzeba jednak przyznać, że pacjenci ze Słowacji, Austrii, Czech i innych krajów zrzeszonych w Eurotransplancie są przed przeszczepem w lepszym stanie. Ja byłam podłączona do aparatury do października, płuca nie chciały podjąć samodzielnie pracy, co kilka dni miałam krwotoki, wreszcie odrzut. Ponieważ leżałam zupełnie nieruchomo, moje mięśnie nie pracowały, więc straciłam umiejętność poruszania się. Dziś trudno mi w to uwierzyć, ale ja nie potrafiłam przewrócić się z boku na bok, podniesienie ręki czy nogi na kilka centymetrów było nieosiągalne.

Jak wygląda pani życie obecnie? Jak bardzo się zmieniło?

- Zaledwie od tygodnia jestem w domu. Jeszcze wiele przede mną. Wiele zmieniło się od momentu przeszczepu. Nie muszę już koniecznie kłaść się w ciągu dnia. Mogę jeść. Potrafię się umyć i ubrać samodzielnie. Chodzę, choć jeszcze nie całkiem sprawnie. Dla tych, którzy mnie zobaczyli, największym wyznacznikiem mojego nowego życia jest… brak ogromnego brzucha. Ja sama nadal nie wierzę, że nie mam już wodobrzusza, złapałam się na tym, że rano sprawdzam, czy go faktycznie nie ma. Mogę założyć normalne ubrania. To naprawdę wspaniałe móc tak wiele razy powiedzieć: "mogę", "potrafię". Z czasem te słowa będą wychodziły z moich ust co raz częściej. Stało się też najważniejsze: dotąd moja córeczka dotąd realizowała program zerówki z ciocią, samotnie, przy kuchennym stole. Teraz codziennie wędruje do szkoły, ma wspaniałą panią i świetnych rówieśników, którzy serdecznie ją przyjęli. Dostała od nich laurki na urodziny i zdmuchnęła w tym nowym, wyśnionym w Wiedniu gronie kolegów i koleżanek sześć świeczek na urodzinowym torcie. Każdego dnia z niecierpliwością czekam na 13.00, kiedy moja uczennica wraca ze szkoły i opowiada o zajęciach. Dziś na przykład wróciła bardzo dumna, bo pełniła funkcję dyżurnej!

Bardzo stęskniona spotkałam się już z niektórymi moimi najbliższymi przyjaciółmi i siedziałam z nimi przy stole, piłam kawę. Mogliśmy rozmawiać ze sobą ze szczerymi uśmiechami na twarzach. Nie musieliśmy się oszukiwać. Ja nie odgrywałam dzielnej i nie ukrywałam bólu, oni nie musieli się silić na słowa, że "dość dobrze wyglądam" i "jutro będzie lepiej". Bez przeszczepu nie byłoby lepiej i w czerwcu wszyscy jasno zdawali sobie z tego sprawę i cierpieli razem ze mną, widząc mnie w łóżku. Chciałabym już spotykać się ze wszystkimi, odwiedzić uczniów w szkole, pójść na zbiórkę do moich harcerzy, ale jeszcze nie mogę. Antybiotyki na gruźlicę - w końcu okazało się, że jej nie mam, ale leki muszę wybrać do końca cyklu - spowodowały, że trzeba było podnieść poziom leku przeciwodrzutowego. Moja koleżanka (dwa lata po przeszczepie) bierze 2-4 jednostki dziennie, a ja 26. Nie mam więc żadnej odporności i bakteria przyniesiona na ubraniu człowieka, która jemu nie wyrządzi żadnej krzywdy, dla mnie może być bardzo groźna.

Dostaje pani listy od osób po przeszczepie?

- Kontaktują się też ze mną ludzie, których bliscy potrzebują przeszczepu – staram się im służyć radą, doświadczeniem, żeby nie błądzili tak jak my pół roku temu. Tylko dwa razy wyszłam przed blok – do samochodu – i spotkałam sąsiadów. Ich uśmiechy mówiły same za siebie. Oni naprawdę cieszyli się, że mi się udało. Mamę, siostrę i męża także spotykają przyjacielskie gesty, to bardzo pomaga zapomnieć o tamtych dniach, gdy dominowały strach i rozpacz. Nie mogę paść nikomu w ramiona, uścisnąć tak po ludzku, ale jestem, żyję, a mój stan z każdym dniem pozwala mi na coraz więcej – odwrotnie proporcjonalnie do tego, co działo się przez ostatnie lata, aż do przeszczepu.

Czy musi pani wracać na wizyty kontrolne do Wiednia? Czy też leczenie odbywa się już w kraju?

- Wiedeńscy lekarze zapewniają mi opiekę już na zawsze. My, ludzie, których przeszczepiali, czujemy się trochę jak ich dzieci. Odwiedzali mnie na oddziale przez wiele miesięcy, gdy spotykaliśmy się na korytarzu, zawsze przystanęli, by porozmawiać. Cieszyli się każdym - nawet najmniejszym - postępem, robili sobie ze mną zdjęcia.

W AKH działa specjalny gabinet, gdzie codziennie przyjmowani są ludzie, którzy przeszli przeszczep w wiedeńskiej klinice. Pod tym ambulansem co dzień - istna wieża Babel. Każdy pacjent ma grafik wizyt, ludzie przylatują tu z całej Europy. Pierwszą kontrolę mam 17 lutego. Chciałabym jednak mieć opiekę bliżej, zwłaszcza, że wiele leków wchodzi w interakcję z lekami przeciwodrzutowymi, każdy, nawet najmniejszy problem ze zdrowiem, muszę skonsultować z lekarzem. Rozmawiałam już z Panią doktór, która prowadziła mnie przed przeszczepem. Będzie mnie kierowała na badania kontrolne, mam nadzieję, że wystawi mi również recepty, bym mogła leki kupować w Polsce, refundowane i za złotówki, to będzie duża ulga dla naszego budżetu, nie udźwigniemy leków za euro i ze stuprocentową odpłatnością. Lekarka przyznała jednak, że będę jej pierwszą pacjentką po przeszczepie, skontaktuje mnie jeszcze z Zabrzem. Lekarze i pielęgniarki z AKH służą w każdej chwili pomocą telefoniczną, to bardzo otwarci, gotowi do pomocy ludzie.

Z jakimi wyrzeczeniami wiąże się przeszczep płuc?

- Tak, jak po każdym przeszczepie, będę musiała do końca życia brać leki immunosupresyjne. Trzeba obniżać farmakologicznie odporność mojego organizmu, by nie doszło do odrzutu. Normalnie ludzkie ciało broni się przed "obcym", płuca podarowane mi przez dawcę są odczytywane jako coś, co trzeba zwalczyć.

Nie wolno mi absolutnie jeść grejpfrutów i, w nadmiarze, innych zdrowych produktów, takich jak miód, czosnek, cebula, bo one podnoszą odporność. Dlatego każda infekcja jest dla mnie niebezpieczna, w razie przeziębienia nie zaserwuję sobie syropu z cebuli, nie wezmę tranu czy ziółek. Nie mogę mieć w domu kwiatów doniczkowych, nie wolno mi przebywać w pomieszczeniach, gdzie żyją zwierzęta. Do minimum powinnam ograniczyć w mieszkaniu przedmioty zbierające kurz i bakterie. Zabroniony jest dla mnie basen. Kiedy przebywam w dużych skupiskach ludności, powinnam zakładać na twarz maseczkę i nie wolno mi przebywać w towarzystwie chorych osób. No i - to nasz największy problem - nie mogę przebywać w zagrzybionych, wilgotnych obiektach. W związku z tym po powrocie z Wiednia musiałam się wprowadzić do mamy i siostry, nie mogłam wrócić do mojego mieszkania, ponieważ w moim bloku (mieszkaliśmy w budynku TBS-u) od ośmiu lat stoi woda i powietrze z zagrzybionych piwnic wędruje klatkami wentylacyjnymi do naszych mieszkań.

Jak bardzo - jako osobę - zmieniła panią ta trudna sytuacja?

- Na pewno życie nauczyło mnie pokory. Zrozumiałam, że jest wiele spraw, na które nie mamy wpływu i szkoda im poświęcać czas. Ta historia umocniła mnie w przekonaniu, że jest bardzo dużo dobrych ludzi i tylko o takich staram się myśleć, takimi chciałabym się otaczać. Zanim zachorowałam na nadciśnienie płucne, nie dbałam specjalnie o swoje zdrowie, dziś wiem, że przeciąg w mieszkaniu, brak czapki na głowie, przemęczenie mogą być dla mojego nowego życia ogromnym niebezpieczeństwem. Kiedyś nie umiałam o nic prosić, starałam się być samowystarczalna, było mi niezręcznie, gdy ktoś chciał mnie czymś obdarować.

Musiałam się nauczyć przyjmować pomoc od bliźnich, choć i tak dużo lepiej czuję się, kiedy to ja mogę komuś być pomocna. Nie byłam optymistką, ale po tym, co zrobili dla mnie przyjaciele, zbierając gigantyczną sumę na przeszczep, wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych, choćby takimi na początku się zdawały.

Na pani stronie można przeczytać, że wciąż trwa zbiórka na pani leczenie. Jakie są to obecnie potrzeby?

- Staramy się o kolejną zgodę, by wpłaty mogły wpływać na konto fundacji. Już zawsze będą na mnie czekali lekarze w Wiedniu, by według kalendarza przeprowadzić badania, porównać z poprzednimi, wyregulować poziom prografu, skontrolować pracę płuc. Dopóki Polska nie będzie w Poltransplancie i nasze ubezpieczenie nie będzie się liczyło w Austrii, będę musiała pokrywać koszty badań w AKH i ewentualnie koszt retransplantacji, jeśli będzie kiedyś potrzebna. Wiąże się to również z dojazdami do Wiednia i wynajmowaniem tam jakiegoś pokoju dla mnie i opiekuna. Są też leki, których nie ma na polskim rynku, a bardzo mi pomagają. Muszę je kupować w wiedeńskich aptekach.

Lekarz rehabilitacji napisał do polskich lekarzy list o konieczności dalszej rehabilitacji ruchowej i oddechowej, będę się starała o te ćwiczenia, nie wiem, czy zdołam dostać na nie refundację z NFZ. Na szczęście na koncie mam jeszcze środki na najbliższe wizyty. Potem będziemy musieli wygospodarować te pieniądze z naszych dochodów, to będzie bardzo trudne, jeśli będziemy musieli sobie poradzić sami. Zwłaszcza, że będziemy się starali znaleźć mieszkanie. Córeczka poszła do zerówki, powinna mieć biurko i własny kącik. Żartujemy, że jak mamusia, ciocia i tatuś rozłożą się z klasówkami i dokumentami u babci, to Blance pozostanie do odrabiania lekcji miejsce pod pianinem. Ale – skoro tyle przetrwaliśmy – to pokonamy kolejne trudności, które przyniesie nam życie.

...

Tak to jest bardzo cenne zycie . Takie prawdziwe .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:23, 13 Lut 2014    Temat postu:

Warszawa: Henryk Wujec potrącił pieszego

Wczoraj wieczorem w Warszawie Henryk Wujec, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, potrącił pieszego - informuje reporter RMF FM Tomasz Skory.

Do wypadku doszło w obrębie przejścia dla pieszych. - Pieszy został potrącony ok. 17.45 przy skrzyżowaniu ulic Pileckiego i Gandhiego - potwierdza w rozmowie z Onetem podkomisarz Iwona Jurkiewicz z zespołu prasowego Komendy Stołecznej Policji w Warszawie. Ranny przebywa w szpitalu, kierowcy nic się nie stało. Jak informuje policja, kierowca był trzeźwy.

O zdarzeniu dziennikarz poinformował na swoim profilu na Twitterze.

Henryk Wujec to członek KOR, założyciel i redaktor prasy podziemnej, wielokrotnie więziony działacz "Solidarności", uczestnik obrad Okrągłego Stołu w Zespole ds. Pluralizmu Związkowego, następnie urzędnik państwowy, poseł, a przede wszystkim działacz społeczny.

....

Nie wiadomo czyja byla wina . Kto pochal sie na czerwonym ? Mimo wszystko obaj cierpia . Nawet jak postepujesz prawidlowo a jest wypadek to szatan dreczy . Trzeba to odrzucic .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 22:32, 16 Mar 2014    Temat postu:

Dała szansę, by ktoś inny mógł żyć...

Ania Seweryn stała się symbolem walki z białaczką. Dała nadzieję i szanse na drugie życie innym.

5 lat po jej śmierci jej mama - Janina Seweryn - wraz z Fundacją DKMS organizuje w Katowicach Dzień Dawcy dedykowany pamięci zmarłej córki.

Dzięki takim inicjatywą lista potencjalnych dawców szpiku wciąż się powiększa. Jeszcze 5 lat temu dostępne w Polsce bazy danych liczyły 40 tysięcy osób, teraz jest ich ponad 500 tysięcy.

...

Ona dziala ... Z nieba ... Jak widac SmileSmileSmile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:03, 24 Kwi 2014    Temat postu:

Umierający chłopak zebrał 5 milonów złotych

Dziewiętnastoletni Stephen Sutton, cierpiący na nieuleczalną formę raka, zebrał milion funtów (około pięć milionów złotych) dla organizacji pożytku publicznego. Zdając sobie sprawę z nieuniknionej śmierci, opublikował na portalu społecznościowym wiadomość pożegnalną.

Gdy chłopak miał 15 lat, zdiagnozowano u niego raka jelita grubego. Wtedy zaczął zbierać fundusze dla organizacji Teenage Cancer Trust.

We wtorek na profilu Stephena pojawił się wpis pożegnalny. Dziękuje on za wsparcie i informuje, że dalszych wpisów będzie dokonywać jego rodzina. Jeszcze tego samego wieczora na konto Teenage Cancer Trust wpłynęło 200 tysięcy funtów. W środowy poranek pojawiło się kolejne 250 tysięcy.

Stephen stworzył listę zadań, które chciał ukończyć przed śmiercią. Miały one pomóc zebrać fundusze dla organizacji i zmotywować ludzi do cieszenia się życiem. Na liście znalazły się m.in.: zagranie na perkusji przed prawie 100-tysięcznym tłumem, przytulenie słonia i tatuaż.

>>>

Coz powiedziec . Wspaniale !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:49, 28 Kwi 2014    Temat postu:

Ewelina Potocka | Onet
Mieli jechać do Rzymu na kanonizację. Stracili pieniądze i nerwy

Kil­ka­na­ście osób, które w fir­mie RM-Trans­port wy­ku­pi­ło wy­ciecz­kę do Rzymu z oka­zji nie­dziel­nej ka­no­ni­za­cji, zo­sta­ło oszu­ka­nych. Au­to­kar, który w so­bot­ni po­ra­nek miał wy­je­chać spod dwor­ca PKS w Gdań­sku, nie przy­je­chał na miej­sce. Spra­wą zaj­mu­je się po­li­cja.

Zgod­nie z pla­nem, piel­grzy­mi sta­wi­li się w wy­zna­czo­nym miej­scu od­jaz­du w so­bo­tę przed go­dzi­ną 8 rano. Cena trzy­dnio­wej wy­ciecz­ki oprócz prze­jaz­du, obej­mo­wa­ła śnia­da­nie w re­stau­ra­cji w Rzy­mie oraz obia­do­ko­la­cję, opie­kę pi­lo­ta i ubez­pie­cze­nie. Do au­to­ka­ru w Gdań­sku wsiąść miało 10 osób.

Nie­ste­ty, au­to­kar nie pod­je­chał ani o go­dzi­nie 8, ani o 9. Po­nie­waż piel­grzy­mi nie mogli do­dzwo­nić się pod numer prze­woź­ni­ka, firmy RM-Trans­port Ry­szard Ma­ciąg, o spra­wie po­sta­no­wi­li za­wia­do­mić po­li­cję.

- Po­szko­do­wa­ne osoby zło­ży­ły za­wia­do­mie­nie w spra­wie i od so­bo­ty są prze­słu­chi­wa­ne. W tej chwi­li dą­ży­my do od­na­le­zie­nia wła­ści­cie­la firmy i prze­słu­cha­nia go. Spraw­dza­my także, czy w in­nych mia­stach pol­skich nie do­szło do po­dob­nych przy­pad­ków - tłu­ma­czy One­to­wi Lu­cy­na Re­kow­ska z Ko­men­dy Miej­skiej Po­li­cji w Gdań­sku.

Po­li­cja spraw­dzi­ła adres sie­dzi­by firmy RM-Trans­port przy ul. Mal­czew­skie­go 131 w Gdań­sku. Jak się oka­za­ło, pod wska­za­nym ad­re­sem nie ma ta­kie­go przed­się­bior­stwa. Co cie­ka­we, we­dług in­for­ma­cji umiesz­czo­nych na stro­nie in­ter­ne­to­wej firma RM-Trans­port dzia­ła od 1997 roku.

Z przed­sta­wi­cie­la­mi firmy nie ma żad­ne­go kon­tak­tu. Gdy za­dzwo­ni­li­śmy pod po­da­ny numer kon­tak­to­wy po wol­nym sy­gna­le po­ja­wił się ko­mu­ni­kat, że pocz­ta gło­so­wa jest pełna i nie ma moż­li­wo­ści na­gra­nia wia­do­mo­ści.

Po­li­cja pro­wa­dzi czyn­no­ści w kie­run­ku oszu­stwa, za które grozi do ośmiu lat po­zba­wie­nia wol­no­ści.

>>>

Oczywiscie oszustwo jest ohydne .
Natomiast te osoby zyskaly duzo wiecej niz ci co pojechali . PONIOSLY OFIARE DLA BOGA ! Wiem ze nie pojmujecie tego . Ze to ,,bez sensu" . A czyz mord na Bogu byl ,,z sensem" ? Cierpienie takie jak Jezus to najwyzsza forma ofiary . Oczywiscie nikomu nie zycze cierpienia ! I Bóg tez nie zyczy ale gdy juz jest z winy zlych ludzi pamietajmy czemu sluzy .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 18:34, 12 Maj 2014    Temat postu:

14-latka spełniła marzenie umierającej matki

Wzru­sza­ją­ca chwi­la! Speł­ni­ła ma­rze­nie umie­ra­ją­cej matki - Ma­te­ria­ły pra­so­we

Czter­na­sto­let­nia Megan Sugg oba­wia­ła się, że jej umie­ra­ją­ca matka nie do­cze­ka wrę­cze­nia dy­plo­mów z oka­zji za­koń­cze­nia szko­ły. Dla­te­go zor­ga­ni­zo­wa­ła dla niej spe­cjal­ną, pry­wat­ną ce­re­mo­nię.

Ro­dzi­na Megan Sugg była świad­kiem nie­ty­po­we­go wrę­cze­nia dy­plo­mu z oka­zji ukoń­cze­nia li­ceum. Od­by­ła się w domu, gdzie na stałe prze­by­wa cięż­ko chora matka dziew­czy­ny. Po­mi­mo nie­ty­po­we­go miej­sca, w któ­rym od­by­wa­ło się wy­da­rze­nie, do­peł­nio­no wszyst­kich for­mal­no­ści. Były dy­rek­tor szko­ły, jego za­stęp­cy, pra­cow­ni­cy i ab­sol­wen­ci.

U mamy dziew­czy­ny, Dar­le­ne Sugg, zdia­gno­zo­wa­no raka je­li­ta gru­be­go w li­sto­pa­dzie 2010 roku. Po roku do­szło do prze­rzu­tów do wą­tro­by. Kiedy ro­dzi­na do­wie­dzia­ła się, że Dar­le­ne może nie do­cze­kać ce­re­mo­nii wrę­cze­nia dy­plo­mów, po­sta­no­wi­li przy­spie­szyć wy­da­rze­nie. Szko­ła przy­chyl­nie od­nio­sła się do tego po­my­słu.

Po wzru­sza­ją­cej ce­re­mo­nii Megan po­wie­dzia­ła, że była szczę­śli­wa, gdyż mama mogła zo­ba­czyć, jak jej uko­cha­na córka koń­czy szko­łę. Jed­no­cze­śnie było jej cięż­ko, gdyż to ostat­nie chwi­le z naj­bliż­szą jej osobą.

Po skoń­cze­niu stu­diów Megan chce być die­te­ty­kiem i mo­del­ką fit­ness. Tak zde­cy­do­wa­ły wraz z mamą.

>>>

Bardzo pieknie :O)))


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:50, 27 Maj 2014    Temat postu:

Katie Piper: kiedy spoglądam w lustro, widzę kogoś, kto przetrwał
Katie Piper, pro­wa­dzą­ca pro­gram "Pięk­no do po­praw­ki" - TLC

Gdy sześć lat temu spo­tka­ła Da­nie­la Lyn­cha, in­try­gu­ją­ce­go mi­ło­śni­ka sztuk walki, nic nie za­po­wia­da­ło tra­ge­dii. Katie, wscho­dzą­ca gwiaz­da bry­tyj­skiej te­le­wi­zji oraz wzię­ta fo­to­mo­del­ka nie przy­pusz­cza­ła, że jej wy­bra­nek był już wcze­śniej nie­bez­piecz­ny. Gdy po dwóch ty­go­dniach po­sta­no­wi­ła za­koń­czyć zna­jo­mość, ujaw­ni­ła się praw­dzi­wa na­tu­ra Da­nie­la. Katie zo­sta­ła po­rwa­na, zgwał­co­na, za­ata­ko­wa­na nożem i wię­zio­na przez osiem go­dzin w ho­te­lo­wym po­ko­ju, po czym wy­na­ję­ty przez Lyn­cha na­past­nik oblał ją sil­nie żrą­cym kwa­sem siar­ko­wym.

W wy­ni­ku ataku Katie po­nio­sła roz­le­głe ob­ra­że­nia twa­rzy, prze­ły­ku i żo­łąd­ka, stra­ci­ła rów­nież wzrok w jed­nym oku. Rany na twa­rzy zo­sta­ły za­kwa­li­fi­ko­wa­ne jako po­pa­rze­nia trze­cie­go stop­nia, prak­tycz­nie unie­moż­li­wia­jąc Katie nor­mal­ne funk­cjo­no­wa­nie, w tym wy­ko­ny­wa­nie tak pod­sta­wo­wych czyn­no­ści jak je­dze­nie czy picie. W licz­nych wy­wia­dach Katie wspo­mi­na, że gdy od­zy­ska­ła przy­tom­ność bła­ga­ła swo­ich le­ka­rzy oraz ro­dzi­ców, by ją za­bi­li. Jed­nak nie­ugię­ta po­sta­wa jej mamy i ogrom­ne wspar­cie naj­bliż­szych spra­wi­ły, że dziew­czy­na po­sta­no­wi­ła wal­czyć o po­wrót do nor­mal­no­ści.

Dziś jest po pra­wie 200 ope­ra­cjach, które zre­kon­stru­owa­ły jej twa­rzy i po­mo­gły od­zy­skać wzrok w nie­wi­dzą­cym oku. Jed­nak pro­ces le­cze­nia nie na­le­żał do naj­ła­twiej­szych i wy­sta­wił Piper na cięż­ką próbę. Pod­czas jed­ne­go z eta­pów re­kon­struk­cji, ko­bie­ta przez 23 go­dzi­ny na dobę mu­sia­ła nosić na twa­rzy spe­cjal­ną maskę, która goiła bli­zny i utrzy­my­wa­ła wy­so­ki po­ziom na­wil­że­nia prze­szcze­pio­nej skóry. Okres re­kon­wa­le­scen­cji wy­ko­rzy­sta­ła na na­pi­sa­nie dwóch ksią­żek: "Katie: Moja pięk­na twarz" i "Katie: moi cu­dow­ni przy­ja­cie­le", które były dla niej swego ro­dza­ju te­ra­pią.

Katie obec­nie pro­wa­dzi pro­gram "Pięk­no do po­praw­ki". Jest w szczę­śli­wym związ­ku, wy­cho­wu­je có­recz­kę i stara się cie­szyć każ­dym swoim dniem. Udało nam się zadać jej kilka pytań.

Prze­ży­łaś praw­dzi­wy hor­ror, prze­szłaś setki bo­le­snych ope­ra­cji pla­stycz­nych, zo­sta­łaś mamą oraz od­na­la­złaś mi­łość. Jak teraz wy­glą­da twoje życie?

Moż­li­we, że dla nie­któ­rych to, jak wy­glą­dam, jest pro­ble­mem. Ale spo­tka­łam kogoś, kto mnie po­ko­chał taką, jaką je­stem, i stwo­rzył ze mną ro­dzi­nę. Teraz wiem, że to moi bli­scy, mój mąż i córka, byli tym, do czego dą­ży­łam przez całe życie. I mimo że za­ło­ży­łam ro­dzi­nę w in­nych oko­licz­no­ściach, niż pla­no­wa­łam, to naj­waż­niej­sze jest w tym wszyst­kim to, że ona jest. I że dzię­ki niej czuję się szczę­śli­wa i speł­nio­na.
bf20b71e-62a3-4eb5-9995-9fffc9c42e98
Katie Piper, pro­wa­dzą­ca pro­gram "Pięk­no do po­praw­ki" - TLC
Katie Piper, pro­wa­dzą­ca pro­gram "Pięk­no do po­praw­ki"
8 ]]>

Jak się czu­jesz w roli gwiaz­dy nio­są­cej na­dzie­ję lu­dziom w po­dob­nej jak Ty sy­tu­acji?

Kiedy spo­glą­dam co­dzien­nie w lu­stro, widzę kogoś, kto prze­trwał – i to z kon­kret­ne­go po­wo­du. Dla­te­go moja wola walki o sie­bie, o swoje życie wśród osób, które spo­ty­kam w pro­gra­mie i które sta­ram się nią "za­ra­zić", jest ogrom­na. Bo w życiu nie wy­star­czy tylko "być" i jed­no­cze­śnie re­zy­gno­wać z ro­bie­nia rze­czy, któ­rych pra­gnie­my, tylko dla­te­go, bo się boimy albo nie je­ste­śmy pewni, czy to dobry wybór. Wciąż mam w pa­mię­ci to, co mi się przy­da­rzy­ło. To, że zo­sta­łam po­pa­rzo­na, a moja twarz znie­kształ­co­na. Ale nie prze­szka­dza mi to. Cie­szę się, że mo­głam po­pro­wa­dzić "Pięk­no do po­praw­ki" – je­stem pewna, że pro­gram po­mo­że wszyst­kim bo­ry­ka­ją­cym się z nie­do­sko­na­ło­ścia­mi za­po­mnieć o kom­plek­sach i sku­tecz­nie je zwal­czać. Lu­dzie, któ­rzy prze­szli nie­uda­ny za­bieg albo zo­sta­li zde­for­mo­wa­ni w wy­ni­ku wy­pad­ku prze­szli przez to samo co ja, mamy mnó­stwo wspól­ne­go. Ro­zu­miem ich roz­ter­ki. Wiem co czują, pa­trząc co­dzien­nie w lu­stro, bo do­zna­li­śmy tego sa­me­go - ktoś znisz­czył naszą pew­ność sie­bie. Naj­waż­niej­sze to się nie pod­da­wać i okre­ślić sobie cel, do któ­re­go bę­dzie­my za wszel­ką cenę dążyć. Od­po­wied­nia mo­bi­li­za­cja po­tra­fi ura­to­wać życie.
bf20b71e-62a3-4eb5-9995-9fffc9c42e98
Katie Piper i jedna z uczest­ni­czek pro­gra­mu "Pięk­no do po­praw­ki" - TLC
Katie Piper i jedna z uczest­ni­czek pro­gra­mu "Pięk­no do po­praw­ki"
12 ]]>

Pięk­nie­jesz w oczach, masz swój pro­gram te­le­wi­zyj­ny, bie­rzesz udział w se­sjach zdję­cio­wych – czy czu­jesz się ko­bie­tą suk­ce­su?

Nie, ja sie­bie tak nie po­strze­gam. Na­to­miast widzę sie­bie jako nor­mal­ną, zwy­kłą osobę. Co­dzien­nie jeż­dżę do pracy po­cią­giem. To nie suk­ces za­wo­do­wy spra­wił, że je­stem w tym miej­scu, kim je­stem, i osią­gnę­łam to, co mam. Suk­ces to jest to, jak się czu­jesz w środ­ku. A ja czuję, że udało mi się w życiu na­praw­dę wiele osią­gnąć – mimo że ktoś pró­bo­wał mnie znisz­czyć jako czło­wie­ka. Ale ja nie dałam się zła­mać. Dla­te­go uwa­żam to za mój ogrom­ny suk­ces. Wbrew po­zo­rom nie je­stem szczę­śli­wa i pewna sie­bie przez 24 go­dzi­ny na dobę. Szcze­rze? Wciąż po­strze­gam pewne rze­czy w ne­ga­tyw­nych bar­wach, ale uwa­żam, że każdy tak ma i jest to jak naj­bar­dziej nor­mal­ne. Myślę, że wielu ludzi co­dzien­nie wal­czy ze sobą. A to, że wy­da­ją się tak pewni sie­bie przez cały czas, to tylko maska, złu­dze­nie. Mój se­kret? To chyba sa­mo­ak­cep­ta­cja. To ona po­zwo­li­ła mi wyjść z dołka. Po­go­dzi­łam się z tym, co mi się przy­da­rzy­ło, kim teraz je­stem i jak wy­glą­dam po wy­pad­ku. Po­wie­dzia­łam sobie po pro­stu: "jest do­brze, to jest moje życie i po­sta­ram się uczy­nić je naj­lep­szym". Myślę, że po­ziom na­szej sa­mo­ak­cep­ta­cji ro­śnie wraz z wie­kiem. Gdy tylko osią­gnie­my tę ma­gicz­ną gra­ni­cę lat i wresz­cie po­czu­je­my, że jest do­brze – wtedy spoj­rzy­my na swoje życie z więk­szą wy­ro­zu­mia­ło­ścią i zła­pie­my się za głową, jak się okaże, że stra­ci­li­śmy tyle czasu na nie­na­wi­dze­niu sa­me­go sie­bie lub byciu nie­śmia­łym.

Co po­ra­dzi­ła­byś ko­bie­tom, które nie ak­cep­tu­ją swo­je­go wy­glą­du, nie lubią swo­je­go ciała?

Uwa­żam, że ten dzi­siej­szy glo­bal­ny trend "bycia ide­al­nym" pod wzglę­dem wy­glą­du jest bar­dzo trud­ny w re­ali­za­cji i dla męż­czyzn, i dla ko­biet. Ze­wsząd czuć bo­wiem pre­sję, by każdy wy­glą­dał tak a nie ina­czej. Cza­so­pi­sma i te­le­wi­zja na­rzu­ca­ją nie­re­ali­stycz­ny spo­sób po­strze­ga­nia sie­bie przez ludzi. Naj­waż­niej­sze to pa­mię­tać, że to, jak wy­glą­da­my i w czym prze­ja­wia się nasze pięk­no, to nie je­dy­na rzecz, jaką mo­że­my za­ofe­ro­wać świa­tu. Każdy z nas to od­mien­na jed­nost­ka, o nie­po­wta­rzal­nej mie­szan­ce cech cha­rak­te­ru i urody. I to wła­śnie one spra­wia­ją, że ktoś się nam po­do­ba. Może za­brzmi to jak banał, ale tak wła­śnie jest: nasze pięk­no mo­że­my do­strzec tylko w oczach dru­giej, bli­skiej nam osoby. Po­do­ba­my się innym z róż­nych po­wo­dów, dla­te­go uwa­żam, że ob­se­syj­ne sku­pia­nie się tylko na jed­nej rze­czy w swoim wy­glą­dzie zwy­czaj­nie nisz­czy naszą urodę.

Moja rada jest taka, by każdy spró­bo­wał po­lu­bić sa­me­go sie­bie już teraz. Bo w życiu ważne jest, by pra­co­wać nad sobą, do­sko­na­lić to, co mamy, a nie za wszel­ką cenę pró­bo­wać być kimś innym.

A co są­dzisz o oso­bach, które oszpe­ca­ją się na wła­sne ży­cze­nie?

Nie kry­ty­ku­ję ludzi, któ­rzy pod­da­ją się tego typu za­bie­gom. To fan­ta­stycz­ne, że każdy ma dzi­siaj tyle moż­li­wo­ści i taką swo­bo­dę wy­bo­ru tego, co uważa dla sie­bie za naj­lep­sze. Chi­rur­gia pla­stycz­na czę­sto po­ma­ga lu­dziom od­zy­skać wiarę w sie­bie, nie można o tym za­po­mi­nać. Kom­plek­sy to prze­cież walka na całe życie. Trze­ba bo­wiem wziąć pod uwagę, że wszy­scy ci, któ­rzy po­szli pod nóż mogli mieć niską sa­mo­oce­nę już przed za­bie­giem – i to wła­śnie ona była jedną z przy­czyn pod­ję­cia przez nich tak dra­stycz­nej w skut­kach de­cy­zji. Dla­te­go nie uwa­żam, że można ludzi dzie­lić na "lep­szych" i "gor­szych", czyli ta­kich, któ­rzy za­słu­gu­ją na pomoc, i na ta­kich, któ­rym nie po­win­no się współ­czuć. To bar­dzo względ­na rzecz.

Jak udaje Ci się łą­czyć pracę z by­ciem mamą?

Lubię pro­wa­dzić nor­mal­ne życie. Wraz z Ja­me­sem, który bar­dzo ceni naszą pry­wat­ność, chcie­li­by­śmy, by córka miała szan­sę za­znać ta­kiej zwy­czaj­no­ści. By mogła cho­dzić do nor­mal­nej szko­ły, mieć przy­ja­ciół – czyli do­ra­stać w takim oto­cze­niu, w jakim ja sama do­ra­sta­łam. Dla­te­go sta­ram się roz­gra­ni­czać moje życie pry­wat­ne od pracy w te­le­wi­zji.

Cały czas się roz­wi­jasz i wy­da­je się, że je­steś osobą, która nie oglą­da się za sie­bie. Jak wi­dzisz sie­bie za kilka lat? Jakie masz plany?

Cóż, w tym mo­men­cie – jeśli cho­dzi o pracę – koń­czę pisać ko­lej­ną książ­kę, drugą część mojej au­to­bio­gra­fii. Bę­dzie można ją kupić w Wiel­kiej Bry­ta­nii już we wrze­śniu. To dosyć duży i ważny dla mnie pro­jekt: książ­kę pi­sa­łam, gdy byłam w ciąży, dla­te­go praca nad nią – przy­po­mi­na­nie sobie tego wszyst­kie­go, co mnie spo­tka­ło – była dla mnie mocno emo­cjo­nal­nym prze­ży­ciem. Nie­któ­re roz­dzia­ły po­win­ny nosić ostrze­że­nie, że pi­sa­ła je nie­zrów­no­wa­żo­na ko­bie­ta pod wpły­wem hor­mo­nów (śmiech). Ale mimo to dała mi mnó­stwo przy­jem­no­ści. Ale jeśli cho­dzi o moje plany na przy­szłość, to mam po pro­stu na­dzie­ję, że uda mi się za­cho­wać po­go­dę ducha i cie­szyć się ży­ciem. Chcę być dla Belle naj­lep­szą mamą, jaką tylko mo­gła­by sobie wy­ma­rzyć, i pomóc jej przejść przez życie z uśmie­chem na ustach. By na­uczy­ła się nie brać za pew­nik każ­de­go dnia, ale by żyć pełną pier­sią i być szczę­śli­wą.

Już nie­ba­wem sezon wa­ka­cyj­ny, w jaki spo­sób lu­bisz od­po­czy­wać?

Zro­bi­li­śmy sobie taki krót­ki kra­jo­znaw­czy wypad w ze­szły week­end. Po­je­cha­li­śmy we trój­kę do Walii, którą na­wie­dzi­ła wtedy fala nie­spo­ty­ka­nych tam upa­łów – było na­praw­dę przy­jem­nie, choć bar­dzo cie­pło. Ale pla­nu­je­my też dłuż­sze wa­ka­cje, być może w Eu­ro­pie. Moja przy­ja­ciół­ka prze­pro­wa­dzi­ła się wła­śnie do Hisz­pa­nii, więc może wy­bie­rze­my się do niej w od­wie­dzi­ny. Ona też ma małe dziec­ko, więc wy­da­je mi się, że to dobry po­mysł.

Dzię­ku­je­my za roz­mo­wę i ży­czy­my wszyst­kie­go do­bre­go dla Pani i Bli­skich.

Pro­gram "Pięk­no do po­praw­ki", któ­re­go pro­wa­dzą­cą jest Katie Piper, można oglą­dać w każdy w wto­rek o 21:30 na TLC.

>>>

To co ona przeszla ... Naprawde ... Brak slow ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:25, 30 Maj 2014    Temat postu:

Nazwali ją "najbrzydszą kobietą świata". Teraz będzie walczyć z gnębieniem w sieci

Zo­sta­ła uzna­na za "naj­brzyd­szą ko­bie­tę świa­ta". Teraz może za­grać głów­ną rolę w waż­nym i in­spi­ru­ją­cym fil­mie.

Liz­zie Ve­la­squ­ez cier­pi na rzad­ką cho­ro­bę, przez którą nie może przy­brać na wadze. Do­dat­ko­wo jest ślepa na jedno oko. W 2006 roku opu­bli­ko­wa­ła wideo w in­ter­ne­cie, które stało się hitem sieci. Nie­ste­ty, miało to też swoją złą stro­nę. In­ter­nau­ci okrzyk­nę­li Liz­zie "naj­brzyd­szą ko­bie­tą świa­ta".

Był to trud­ny czas dla ko­bie­ty, ale przy­niósł też coś do­bre­go. Igno­ru­jąc kry­ty­ków, skoń­czy­ła stu­dia, na­pi­sa­ła trzy po­rad­ni­ki i udzie­li­ła wielu in­spi­ru­ją­cych wy­wia­dów. Jej pro­fil na Fa­ce­bo­oku ma ponad 250 ty­się­cy fanów, a na Twit­te­rze śle­dzi ją 35 ty­się­cy osób.

Liz­zie roz­po­czę­ła kam­pa­nię na por­ta­lu Kick­star­ter. Chce na­krę­cić film o gnę­bie­niu w in­ter­ne­cie i moż­li­wo­ściach prze­zwy­cię­że­nia ne­ga­tyw­nych emo­cji z tym zwią­za­nych. W kilka dni ze­bra­ła ponad 206 ty­się­cy do­la­rów. To wię­cej, niż po­cząt­ko­wo za­kła­da­ła.

Ko­lej­ny raz oka­za­ło się, że w in­ter­ne­cie wię­cej jest ludzi wspie­ra­ją­cych od­waż­ne idee, niż ano­ni­mo­wych użyt­kow­ni­ków, ob­ra­ża­ją­cych in­nych.

>>>

Ohyda jak mozna chora okrzykiwac ,,najbrzydsza" ? Czyz choroba moze byc piekna ? Czy osoba po wypadku jest piekna ? A w ogole jedyna prawdziwa brzydota to moralna .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 22:38, 23 Cze 2014    Temat postu:

Niepełnosprawny kolarz przemierzy Polskę rowerem i kajakiem

Niepełnosprawny kolarz z podłódzkich Pabianic Krzysztof Ja­rzębski wyruszył z Łodzi w podróż dookoła Polski. Rowerem i ka­jakiem ma zamiar pokonać ponad 1,5 tys. km.

Krzysztof Jarzębski w przeszłości uprawiał dziesięciobój. W 1990 r. zdiagnozowano u niego nowotwór złośliwy. W wyniku choro­by stracił obie nogi.

Po długotrwałym leczeniu powrócił do sportu. Najpierw ścigał się na wózku inwalidzkim, potem dzięki determinacji, z jaką po­konywał coraz dłuższe trasy, otrzymał od sponsorów pierwszy handbike (trójkołowy wyczynowy rower napędzany siłą rąk).

Jak zaznaczył przed startem Jarzębski, jego wyprawa w ramach akcji "Sprawni Niepełnosprawni" ma na celu pokazanie, że osoba niepełnosprawna może, a nawet powinna, podejmować wyzwania. - Po raz pierwszy od 20 lat wziąłem do ręki wiosła, bo chcę zasygnalizować, że możliwości uprawiania sportu przez nie­pełnosprawnych jest wiele i każdy może znaleźć coś dla siebie – podkreślił.

Kolarz z Pabianic w poniedziałek chce pokonać 240 km i dotrzeć do Krakowa. Następnego dnia wyruszy kajakiem do Gdańska. Dy­stans 900 km ma zamiar przepłynąć w 9 dni. Z Gdańska powróci do Łodzi rowerem. W ciągu dwóch dni pokona 400 km.

Jarzębski regularnie startuje w mistrzostwach Polski osób niepeł­nosprawnych. Ma też na koncie liczne wyczyny i rekordy, m.​in. w 2011 r. w 10 dni przejechał odległość 2,6 tys. km z Aten do War­szawy, a rok później ponad 4,6 tys. km z zachodniego na wschod­nie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. W czasie wyprawy w USA skradziono mu handbike’a, więc kolejną trasę – z Berlina do Łodzi pokonał na zwykłym wózku inwalidzkim. Na nowym trój­kołowym rowerze – uzyskanym m.​in. dzięki społecznej akcji "Rower dla Krzyśka" – odbył podróż dookoła Europy i zdobył dwa brązowe i jeden srebrny medal na mistrzostwach osób nie­pełnosprawnych w 2013 r.

...

Serce rosnie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:34, 27 Cze 2014    Temat postu:

Wzruszająca wiadomość od umierającego ojca do trzyletniej córki

Ian Pratt postanowił porozmawiać ze swoją córką Georgianą sprawach dorosłych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ma ona trzy lata, a ojciec boi się, że nie przeżyje roku.

44-letni Ian Pratt przekazał swojej córce mądrości życiowe. Po­wiedział jej, żeby nie wychodziła pochopnie za mąż, gdyż nie każdy czarujący chłopak jest tym jedynym. Zachęca ją, żeby po­czekała z małżeństwem, tak jak Ian z jej mamą. Powinna przede wszystkim zbierać doświadczenie.

Ojciec przestrzegł córkę, że będzie miała kilka razy złamane serce, ale gdy spotka tego jedynego, będzie wiedziała, że czeka ją coś wyjątkowego. Powinna kierować się sercem, a nie chłodną kalkulacją. I najważniejsze - ojciec zawsze będzie ją kochał.

Mimo że te słowa mogą brzmieć jak z taniego romansu, Ian nie czuł zażenowania. Jego córki nawet nie było w pokoju. Nagrywał tę wiadomość na wideo, żeby obejrzała je wtedy, gdy będzie na­stolatką. Jego już wtedy nie będzie.

Ian cierpi na stwardnienie boczne zanikowe - nieuleczalną cho­robę, która niszczy centralny układ nerwowy. Ma problemy z mó­wieniem. Boi się, że niedługo zostanie uwięziony w swoim ciele i nie będzie miał żadnego kontaktu z najbliższymi. Dlatego zdecy­dował się na nagranie filmu dla córki.

Rodzina postanowiła nie upubliczniać nagrań. W wywiadzie dla "Daily Mail" Ian przyznał, że choroba jest genetyczna i boi się, że może ujawnić się u Georgiany. Ma jednak nadzieję, że za jakiś czas znajdzie się lekarstwo i jego córka zdąży zastosować się do rad, które nagrał jej na wideo.

...
Tak to jest prawdziwe zycie nie jakies brednie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 19:22, 06 Lip 2014    Temat postu:

"Jedna osoba błagała o pomoc. Potem osunęła się do wewnątrz"

– O pomoc błagała jedna osoba, która była przewieszona przez wrak samolotu. Nie dało się do niej podejść, choć chcieliśmy za wszelką cenę. Gałęziami gasiliśmy pożar, nie dało się. Osoba ta później się osunęła do wewnątrz – relacjonuje pan Roman, który jako jeden z pierwszych zjawił się na miejscu katastrofy samolo­tu. We wczorajszym wypadku lotniczym pod Częstochową zginę­ło 11 osób.

– Obserwowałem ten samolot z domu. W pewnej fazie usłysza­łem jakiś dziwny ryk silników. Okazało się, że musiała być jakaś awaria. I samolot uderzył prawdopodobnie o ziemię, zrobił się wielki huk – opowiada pan Roman, który wraz z synem przybył wczoraj na miejsce katastrofy.

"Tam jest jeszcze 9 ciał!"

– Przyjechaliśmy z synem czym prędzej na miejsce zdarzenia. Po­biegliśmy do płonącego wraku samolotu. I zobaczyliśmy płonące trzy ciała, jedno ciało już było przez sąsiada odwleczone w bez­pieczne miejsce. Potem odwlekliśmy je jeszcze dalej. I zaczęliśmy ratować te płonące ciała, ale potem się okazało, że mogliśmy je tylko odciągnąć – mówi pan Roman i dodaje, że temperatura pło­nącego wraku była tak wysoka, że nie dało się do niego podejść. – W rozmowie z żyjącą osobą ustaliłem, że było tam 12 osób. Krzyk­nąłem do syna: "Konrad, tam jest jeszcze 9 ciał!" – relacjonuje pan Roman.

"Tata, nasze życie jest ważniejsze!"

Pan Roman mówi, że poza wybuchem w momencie uderzenia sa­molotu o ziemię, było jeszcze kilka innych, mniejszych wybu­chów. – Pierwszy wybuch był przy uderzeniu z ziemią, drugi wy­buch, jak żeśmy podbiegali do tego samolotu – opowiada pan Roman i dodaje, że syn próbował odciągnąć go od wraku.

– Nie myślało się o bezpieczeństwie. Byłem w policji 22 lata, wi­działo się wiele zdarzeń. Syn mnie jeszcze wstrzymywał: "tata nasze życie jest ważniejsze, im się pomóc już nie da" – mówi pan Roman.

...

Kolejne straszne cierpienie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 22:11, 16 Lip 2014    Temat postu:

Przez 11 lat trzymana była w zamknięciu, teraz zmaga się z przykrą rzeczywistością

W wywiadzie opublikowanym w niedzielę przez Associated Press, 33-letnia Michelle Knight, kobieta przetrzymywana w nie­woli przez Ariela Castro przyznała, że ​​jest zmęczona zaczepkami obcych ludzi oraz prośbami "starych znajomych" o pieniądze.

"Sława" przyniosła jej jedynie frustrację. Knight jest przerażona, gdy zbierają się wokół niej tłumy. Jak sama mówi, jest to dla niej niezwykle irytujące, kiedy ludzie wyciągają telefony i bez pyta­nia robią jej zdjęcia.

- Nie jestem gwiazdą – mówi Knight. – I nie chcę nią być. Chcę być sobą - tłumaczy zdesperowana kobieta.

Kobieta, która dorastała bez szczoteczki do zębów i spędziła pra­wie 11 lat w niewoli, w końcu ma własne mieszkanie. Jej książka, "Finding Me" przez pięć tygodni znajdowała się na liście bestsel­lerów "New York Times". Ona i dwie inne kobiety porwany przez Castro podzieliły między siebie 1,4 mln dolarów z datków zebra­nych po ich ucieczce.

- Muszę cały czas uważać, ze względu na książkę, pieniądze i sam fakt tego, kim jestem – powiedziała w wywiadzie dla AP.

Knight stara się odbudować swe życie, a to bardzo trudne. Po la­tach spędzonych w ciemności niedowidzi, żołądek ma nieodwra­calnie zniszczony infekcjami i biciem. Cierpi na różnego rodzaju fobie, m.​in. kompulsywne sprzątanie. Kobieta odcięła się od ro­dziny, która – jak mówi – nie wysiliła się, by jej szukać.

Kobieta nie zamierza również kontaktować się z biologicznym synem, którego urodziła przed porwaniem. Joey ma obecnie 14 lat i mieszka z rodzicami adopcyjnymi. Chłopiec nie wie, kto jest jego biologiczną matką. Knight wie, że jest szczęśliwy i to jest dla niej najważniejsze.

Jednym z jej ulubionych zajęć jest pisanie i nagrywani piosenek, choć cały czas uczy się nowych technologii, które nie istniały w 2002 r. - telewizory z płaskim ekranem czy smartphonów.

Knight ma także rosnącą kolekcję tatuaży, w tym obraz bardzo młodej dziewczyny na lewym bicepsie. Tatuaż przedstawia dzie­ci zabite przez Castro. - To są moje aniołki - powiedziała.

Ariel Castro, kierowca szkolnego autobusu porwał ją i przez 11 lat więził w swoim domu w Cleveland w Ohio. W tym czasie pięć razy zaszła w ciążę i pięć razy pobił ją tak, że poroniła. Kobieta została uratowana 6 maja 2013 roku. Knight miała 21 lat, kiedy Castro zwabił ją do swojego domu w sierpniu 2002 roku. 17-let­nia Amanda Berry została uprowadzona w kwietniu 2003 roku, a 14-letnia Gina DeJesus rok później.

....

To dopiero cierpienie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 20:27, 17 Lip 2014    Temat postu:

Ratownik medyczny zaatakowany podczas udzielania pomocy. Doznał urazu czaszki

Ratownik medyczny, który wraz zespołem karetki został wezwany do zamroczonego alkoholem mężczyzny, doznał urazu czaszki po tym, jak został zaatakowany przez, również nietrzeźwego, kolegę nieprzytomnego. Pijanemu agresorowi grozi do 3 lat więzienia.

W środę 16 lipca w godzinach popołudniowych na ulicę Olimpijską w Bytomiu zostało wezwane pogotowie ratunkowe. Zgłaszający poinformował, że na trawie leży mężczyzna i najprawdopodobniej jest pijany. Gdy medycy pojawili się na miejscu, rzeczywiście zobaczyli 60-latka, z którym nie można było nawiązać kontaktu. Można było natomiast wyczuć od niego alkohol.

Jak się okazało, w pobliżu czuwał kolega nietrzeźwego mężczyzny. Gdy ratownicy chcieli przewieźć pijanego do izby wytrzeźwień, jego kompan - także będący pod wpływem alkoholu - włączył się do akcji. Wykrzykiwał, aby śpiącego zostawić na miejscu, a gdy krzyki nie pomogły, zaatakował jednego z medyków. 33-letni ratownik został uderzony pięścią w twarz i doznał urazu czaszki.

Wezwani na miejsce policjanci ujęli pijanego 60-latka. Obaj mężczyźni zostali odwiezieni na izbę wytrzeźwień. Napastnik miał prawie 2 promile alkoholu we krwi, a jego wcześniej śpiący na trawniku kolega - 2,7 promila.

Agresywny bytomianin usłyszał już zarzut napaści na funkcjonariusza publicznego i grozi mu do 3 lat więzienia.

....

Pomoc kosztuje . Trzeba dawać siebie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 21:19, 22 Lip 2014    Temat postu:

Beata Jałocha: niepełnosprawność stała się częścią mnie

- Niepełnosprawność stała się częścią mnie. I już nie płaczę z tego powodu - mówi Beata Jałocha, fizjoterapeutka, na którą w maju ubiegłego roku spadł samobójca. Kobieta przechodzi trudną reha­bilitację. Jak sobie dziś radzi?

Droga do całkowitego wyzdrowienia jest długa, ale efekty rehabi­litacji są zaskakujące. Ponad rok od wypadku Beata już sama stoi i stawia pierwsze kroki. Rodzina, fizjoterapeuci są zaskoczeni tym, jak szybko Beata wraca do zdrowia. Jest zdeterminowana i ciężko pracuje.

"Z dnia na dzień Beti wykonuje takie postępy, że wszyscy przecie­ramy oczy. Pomimo rozległych złamań, potrafi już usiąść i prze­kręcić się prawie samodzielnie, ćwiczy brzuch i stabilizacje w korpusie z taką zawziętością jak by była na zajęciach fitness" - czytamy na profilu Beaty Jałochy na Facebooku.

Do zdarzenia doszło 18 maja 2013 roku przy ulicy Grójeckiej w Warszawie. Beata Jałocha, fizjoterapeutka i trenerka, szła wła­śnie na zajęcia do swojej pacjentki. Spadł na nią mężczyzna, który chwilę wcześniej zdecydował się na samobójczy skok z siód­mego piętra. Zginął na miejscu. Wskutek fatalnego zderzenia, ko­bieta została ciężko ranna. Ma przerwany rdzeń kręgowy i jest sparaliżowana. Teraz walczy o powrót do zdrowia.

...

To codzienna walka ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 20:09, 01 Sie 2014    Temat postu:

Nic nie zapowiadało tragedii. Kuba jest sparaliżowany

Kierunek życia Kuby "Chmiela" Chmielowca wytyczały słowa Mikołaja Gogola: "Nigdy nie jesteśmy tak biedni, aby nie stać nas było na udzielenie pomocy bliźniemu". 27-latek ze Słupska był znany w mieście. Nie tylko jako przysłowiowy "młody, zdolny, kreatywny" raper z ekipy Def-Box, ale też człowiek z wielkim sercem i nieścieralnym z twarzy uśmiechem. - Poznaliśmy się 10 lat temu i od razu przypadł mi do gustu, bo był człowiekiem bezproblemowym, pomocnym, z ogromnym dystansem do siebie, zawsze zadowolonym - wspomina jego kolega Michał.

- Urodzony optymista, łatwo nawiązywał kontakty, wszędzie go było pełno - mówi z kolei jego dziewczyna Alicja (właśnie stuknęło im 10-lecie związku). Jak się okazuje, ten chłopak z ogoloną na łyso głową i w spodniach z krokiem w kolanach był jednocześnie romantykiem jakich mało. - Czuły, wrażliwy, opiekuńczy. No i uwielbiał sprawiać mi niespodzianki - opowiada Alicja. I dodaje, że był często porównywany do… fioletowej krowy z reklamy czekolady Milka. Bo łączył ludzi.

To z inicjatywy "Chmiela" odbył się charytatywny koncert na rzecz pogorzelców z kamienicy przy ul. Krasińskiego w Słupsku. I to on zorganizował wiele imprez hip-hopowych, żeby wyciągnąć dzieciaki z blokowisk, dać im zajęcie, pasję i mikrofon, by mogli rapować o tym, co ich w życiu łechce a co uwiera.

Aż przyszła kolejna impreza, którą organizował już po raz trzeci, Przegląd Pomorskiego Hip-Hopu w nocy z 17 na 18 sierpnia 2013 roku. To miał być zwykły koncert. Nie w warstwie artystycznej, bo byli nowi wykonawcy, nowe teksty, nowe bity. Zwykły, bo nic nie zapowiadało tragedii.

Przy pożegnaniu trudno było ukryć emocje. Kolega złapał Kubę i zakręcił z nim radośnie "samolot", tak jak robią dla zabawy dorośli z małymi dziećmi. Kolega był duży, Kuba - szczupły, więc gdy się potknęli i upadli, to Kuba musiał bardziej ucierpieć. Kto mógł przypuszczać, że aż tak.

- Musiałem o coś głową zahaczyć, nie wiem, co to mogło być. Jak upadłem, kolega mnie podniósł, myślał, że nic się nie stało. Ale ja nogi miałem miękkie, upadłem bezładnie, nie mogłem oddychać, nie mogłem mówić, zanim straciłem przytomność, już wiedziałem. Kręgosłup - wspomina Kuba.

Obudził się dopiero po operacji na OIOM-ie, już z wyrokiem: przerwane kręgi C3, C4, paraliż od szyi w dół.

Trzecie życie

Szok - tak najprościej opisać, co poczuli rodzice Kuby, gdy dowiedzieli się o wypadku. Właściwie wstrząsy były dwa. Pierwszy przez telefon, gdy usłyszeli, że Kuba doznał urazu głowy. Drugi w szpitalu, gdy lekarze orzekli: czterokończynowy paraliż. - Usłyszeliśmy, że Kuba ma uraz, jakby skoczył do wody na główkę. Dostał wyrok, nikt nie był w stanie powiedzieć nam, że z tego wyjdzie - wspomina jego mama Ewa. I dodaje, że do dziś nie sposób przewidzieć, czy Kuba będzie kiedykolwiek chodził albo chociaż miał w pełni sprawne ręce. - To zależy przede wszystkim od Kuby, czy będzie miał siłę dalej walczyć, i od rehabilitacji, czy będzie możliwe jej kontynuowanie.

Sam Kuba mówi teraz, że gdyby nagle cudownie ozdrowiał, chciałby zrobić milion rzeczy naraz. A że tak się nie da, to najpierw zacząłby biegać ze szczęścia, wyściskał najbliższych, spakował walizki i wywiózł swoją dziewczynę Alicję na zasłużone wczasy, żeby, jak mówi, odwdzięczyć się za jej poświęcenie.

Wtedy otrzymałby w prezencie trzecie życie. Bo drugie dostaje właściwie cały czas. W końcu przeżył cztery razy śmierć kliniczną w czasie rehabilitacji w szpitalu w Bydgoszczy. Od tego czasu, czyli przez rok, udało się osiągnąć to, że "Chmielu" pozbył się rurki tracheotomijnej, więc samodzielnie oddycha i normalnie mówi, bo wcześniej, przez kilka miesięcy, ledwo szeptał. Porusza też jednym palcem u lewej ręki i dwoma u prawej, ma coraz silniejsze mięśnie, może się już na przykład podciągnąć na piłce rehabilitacyjnej. - Coś się ruszyło, coś się poprawia, ale to są naprawdę malutkie kroki - uważa.

Trochę się tym denerwuje, bo jeszcze w szpitalu poznał mężczyznę z bardzo podobnym urazem, który chwalił się: trzy miesiące i proszę, wyszedłem ze szpitala na własnych nogach! A u Kuby minął już rok, i co? Niby nic, bo Kuba się generalnie nie łamie, silną psychikę ma i pozytywne nastawienie. Ale wtedy, po wypadku, po rozmowie z tamtym facetem, myślał: trzy miesiące, będzie po wszystkim. Dziś natomiast uważa: prędzej czy trochę później i tak stanę na nogi. Nie dosłownie, bo Kuba już ściągnął swoje marzenia bliżej ziemi, jak latawiec na silnym wietrze. - Będę naprawdę szczęśliwy, jeśli będę miał sprawną chociaż jedną rękę, już nawet nie marzę o obu. Wtedy będę mógł poruszać się sam na wózku, a to znaczy, że będę samodzielny - wyjaśnia. Bo na razie potrzebuje pomocy 24 godziny na dobę.

Ale Kuba jednocześnie się cieszy z tego, co już osiągnął. Bo jak tylko obudził się po operacji, dostał najpierw od pielęgniarki obuchem w głowę ("złamany kręgosłup, trzeba się z tym pogodzić"), a za chwilę lekarz, który go operował, rozjechał go walcem, gdy określił szanse na w miarę normalne życie jako zerowe. - Powiedział, że nigdy nie będę samodzielnie oddychał, nie napiję się nawet przez rurkę, będę po prostu warzywem - wspomina Kuba. I dodaje, że po rezonansie magnetycznym siedmiu specjalistów postawiło siedem różnych diagnoz. Były obawy, że rdzeń kręgowy został przerwany - a wtedy naprawdę o jakiejkolwiek normalności mógłby pomarzyć. Okazało się, że jest "tylko" uciskany przez krwiaka. - Jakieś rokowania więc są. Lekarze mówią, że rehabilitacja potrwa minimum pięć lat - wyjaśnia "Chmielu".

Siła dla Chmiela

Przed wypadkiem jego standardowy dzień wyglądał tak: pobudka, kąpiel, śniadanie, praca w sklepie z akcesoriami samochodowymi, powrót do domu - i do nocy muzyka. Pisał teksty, testował nowe bity, przetrząsał internet w poszukiwaniu nowinek ze świata hip-hopowego. Niby w kółko to samo: praca, muzyka, kobieta. A jednak zawsze trochę inaczej. Bo o Kubie mówią tak: wszędzie było go pełno - i zawsze było go dużo. - Jak miałem w miejscu siedzieć, to szlag mnie trafiał - śmieje się on sam.

Ale i rok temu, gdy jego świat wywrócił się do góry nogami, i teraz wciąż temu szlagowi umyka. Mimo iż jest praktycznie cały dzień przykuty do łóżka (z wyjątkiem dwóch godzin rehabilitacji, od poniedziałku do soboty), nie poddaje się. Nawet gdyby chciał, nie może. - Chyba karma do mnie wróciła. Zawsze starałem się być dobry dla ludzi, teraz ludzie są dobrzy dla mnie - wyjaśnia.

Już tydzień po wypadku jego najbliżsi założyli na Facebooku stronę Siła dla Chmiela. Dwa dni później trafił na nią pierwszy film - z pozdrowieniami od koszykarza Marcina Gortata. W krótkim materiale przypomniał Kubie: "Pamiętaj, że osoby, które bardzo chcą i wierzą, że wszystko będzie okej, zawsze to się spełnia". A później ruszyła cała machina: kilkanaście koncertów charytatywnych, zbiórki pieniędzy, reportaże w lokalnych mediach, dziewczyny kręcące biodrami na dedykowanym Kubie maratonie z zumbą, skłóceni raperzy, którzy zakopali topór wojenny, by nagrać kawałek "Siła dla Chmiela!". - Wielu osób nie znałam wcześniej, pojawiły się nagle. Na przykład znajomy z pracy Kuby, który powiedział mi, że gdy jego córka miała wypadek, Kuba przekazał sporą sumę, by jej pomóc. I że teraz on chce się odwdzięczyć - opowiada Alicja.

Kuba zachował przy tym niezwykłą skromność. Ani słowem nie zająknął, że Fundacja Siła dla Ciebie [link widoczny dla zalogowanych] którą założył jego brat Sebastian, to był de facto jego pomysł. - To Kuba zaproponował, żeby założyć fundację. Powiedział, że jak tylko poczuje się lepiej, chciałby w niej działać i pomagać innym - zdradza Alicja. Jego plan powoli się spełnia, bo fundacja oprócz Kuby ma pod opieką jeszcze pięć innych osób (w wieku od kilku do 65 lat).

Teraz o fundacji i samym Kubie ma okazję usłyszeć cała Polska. Wszystko dzięki projektowi "Detektyw. Po drugiej stronie srebra" rapera Michała Kisiela i Me?How?-a.

Lustro marzeń

- Gdy spotkałem się z Kubą po wypadku, bardzo pozytywnie zaskoczył mnie swoim podejściem. Mimo iż ledwo mówił, okazało się, że zachował cały swój charakter: nie przejmował się sobą, wierzył, że mu się uda, był optymistą. To mi dało do myślenia, żeby podejść do jego wypadku normalnie - i żeby jednocześnie jakoś mu pomóc - wyjaśnia Me?How?, autor muzyki i ścieżki dźwiękowej do projektu "Detektyw", beatmaker i pasjonat inżynierii dźwięku od ponad 10 lat.

Pomysł na hip-hopową opowieść w klimacie noir o detektywie ścigającym seryjnego mordercę zrodził się w głowie Kisiela pięć lat temu. Prace nad projektem trwały ponad cztery lata a ich efekt miał trafić tylko do wąskiej grupy odbiorców. I pewnie o zagubionym detektywie, który popada powoli w obłęd usłyszałoby tylko kilkaset osób, gdyby nie wypadek "Chmiela". - Zaczęliśmy z Kisielem zastanawiać się, w jaki sposób możemy realnie pomóc Kubie. Nie przywdziewając szaty Supermana i robiąc coś na siłę, tylko wykorzystując to, co jest w zasięgu naszych możliwości już teraz - mówi Michał.

Tak zrodził się pomysł, żeby użyć platformy Polak Potrafi, zebrać pieniądze na wydanie płyty, a cały z niej dochód przeznaczyć na rehabilitację Kuby. Na stronie [link widoczny dla zalogowanych] każdy może pomóc w powołaniu do życia tajemniczego detektywa i tym samym wesprzeć rehabilitację "Chmiela", która miesięcznie kosztuje 10 tysięcy złotych. I udowodnić, że nie zawsze musi być tak, jak mówi morderca w scenie otwierającej płytę: "Raz za razem ludzie rozbijają lustra marzeń".

Bo lustro marzeń Kuby jest mocno pokiereszowane, ale wystarczy trochę dobrej woli, by pomóc mu je posklejać.

Kubie można pomóc:

wspierając projekt "Detektyw"

lub

za pośrednictwem strony internetowej Fundacji Def-Box Siła dla Ciebie

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

...

Nikt nie zna dnia ani godziny ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 21:28, 18 Sie 2014    Temat postu:

Niewidomy wolontariusz uczy dzieci czytać

Postawa Jeffa jest dla uczniów silnym bodźcem motywującym - www.youtube.com

Ten Amerykanin jest żywym dowodem na to, że nie ma ograniczeń, których nie dałoby się pokonać. Niewidomy od urodzenia Jeff Balek poświęca swój wolny czas, aby pomagać mniej zdolnym dzieciom w nauce czytania.

W Charlotte, gdzie mieszka Jeff, czterech na dziesięciu uczniów nie potrafi czytać na poziomie swojej klasy. Przyczynia się to do tego, że jedna trzecia dzieci nie jest w stanie ukończyć szkoły w terminie albo nie kończy jej w ogóle. Lokalne oddziały YMCA wprowadziły specjalny program mający pomóc najmłodszym czytelnikom przezwyciężyć przeszkody, a co się z tym wiąże nabrać większej pewności siebie. Program działa w oparciu o grupę wolontariuszy, którzy pracują z dziećmi, ucząc je dobrego czytania. Jednym z nich jest Jeff, człowiek, którego niektórzy mogliby uznać za niezdatnego do udziału w tym przedsięwzięciu.

Jeff od urodzenia jest niewidomy

Jeff od urodzenia jest niewidomy. Jednak nie przeszkadza mu to uczyć drugo- i trzecioklasistów z Charlotte czytania. Jak to robi? Kiedy jego uczniowie czytają słowa wydrukowane na kartkach, Jeff śledzi tekst zapisany alfabetem Braille’a. Tym sposobem jest w stanie pomóc dzieciom, gdy natkną się na słowo, którego nie potrafią prawidłowo wymówić.

Jeff twierdzi, że pomoc dzieciom w przezwyciężeniu tak istotnej bariery, jaką jest czytanie

Postawa Jeffa jest dla uczniów silnym bodźcem motywującym. Dzięki niemu zdają sobie sprawę, że nie istnieją żadne ograniczenia, których nie dałoby się pokonać. Ale, jak każda pomoc, praca niewidomego przynosi obustronne korzyści. Jeff twierdzi, że pomoc dzieciom w przezwyciężeniu tak istotnej bariery, jaką jest czytanie, wzbogaciła jego życie w sposób, którego nigdy sobie nie wyobrażał.

...

Nie ma ludzi zbędnych ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:03, 28 Sie 2014    Temat postu:

USA: 9-latka przypadkowo zabiła instruktora na strzelnicy

9-latka przypadkowo zastrzeliła swojego instruktora od obsługi broni Uzi. Pistolet wypalił, gdy dziewczynka pociągnęła za spust. Do zdarzenia doszło na strzelnicy w stanie Arizona w USA. O zda­rzeniu czytamy na portalu telegraph.​co.​uk.

Instruktor i zarazem były żołnierz, Charles Vacca, uczył 9-latkę strzelać z broni Uzi. Pistolet wymknął jej się spod kontroli. Dziew­czynka, zamiast strzelić w tarczę, wycelowała wprost w Charlesa Vaccę. Mężczyzny, mimo natychmiastowego przewiezienia do szpitala, nie udało się uratować.

Przyjaciele zmarłego złożyli mu hołd na Facebooku. Natomiast dyrektor The Last Stop, Sam Scarmardo w rozmowie z NBC News, powiedział, że "był bardzo sumiennym i profesjonalnym" pra­cownikiem. Ponadto podkreślił, że "za zgodą opiekuna ze strzelni­cy mogą korzystać dzieci od 8. roku życia". 9-latka mogła więc brać udział w nauce strzelania.

Natomiast ekspert od broni palnej, Ronald Scott, skomentował tra­giczne zdarzenie, mówiąc: - Nie można dać dziecku broni i ocze­kiwać, że będzie umiało ją kontrolować.

Ten wypadek będzie pretekstem do nowej debaty na temat prawa do posiadania broni w USA.

....

Biedne dziecko do końca życia będzie o tym myśleć a to był wypadek . Zawsze może się zdarzyć ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 17:38, 02 Wrz 2014    Temat postu:

Ma zdeformowane ciało, ale potrafi motywować ludzi

Clau­dio Vie­ria de Oli­ve­ira to 37-let­ni męż­czy­zna z Bra­zy­lii, który jest chory na rzad­ką cho­ro­bę, jaką jest sztyw­ność sta­wów. Cho­ro­ba po­wo­du­ję, że cier­pią­cy na nią lu­dzie mają zde­for­mo­wa­ne koń­czy­ny i nie mogą nimi po­ru­szać. W przy­pad­ku Clau­dio do­dat­ko­wym pro­blem jest to, że uro­dził się z od­wró­co­ną głową.

Jak opi­su­je Daily Mail, Bra­zy­lij­czyk po­ko­nał jed­nak swoje ogra­ni­cze­nia i wbrew temu, co mó­wi­li le­ka­rze, od­na­lazł spo­sób na szczę­śli­we życie. Obec­nie jest księ­go­wym oraz in­spi­ru­je in­nych ludzi swo­imi pu­blicz­ny­mi prze­mó­wie­nia­mi.

- Od kiedy byłem dziec­kiem, za­wsze lu­bi­łem być czymś za­ję­ty. Nie lubię być w ca­ło­ści uza­leż­nio­ny od in­nych ludzi. Na­uczy­łem się sam włą­czać te­le­wi­zor, radio, od­bie­rać te­le­fon, uży­wać kom­pu­te­ra i prze­glą­dać in­ter­net. - mówi Clau­dio.

Z po­wo­du de­for­ma­cji i pa­ra­li­żu nie może po­słu­gi­wać się swo­imi koń­czy­na­mi, dla­te­go więk­szość rze­czy wy­ko­nu­je za po­mo­cą ust. Ma także spe­cjal­ne buty, które po­ma­ga­ją mu się prze­miesz­czać po mie­ście, po­nie­waż nie może on uży­wać wózka in­wa­lidz­kie­go, który bio­rąc pod uwagę de­for­ma­cje ciała, byłby dla niego nie­wy­god­ny.

Bra­zy­lij­czyk ma nie­zrów­na­ną wolę życia, dzię­ki temu zdo­był wyż­sze wy­kształ­ce­nie i pracę jako księ­go­wy. Jed­nak po­cząt­ki były trud­ne. Gdy się uro­dził, le­ka­rze ostrze­gli jego matkę, że nie bę­dzie zdol­ny do sa­mo­dziel­ne­go życia.

- Lu­dzie za­czę­li mówić, że chło­pak umie­ra, po­nie­waż ledwo od­dy­chał, kiedy się uro­dził. - wspo­mi­na matka Clau­dio, Maria Jose Vie­ira Mar­tins. Nie­któ­rzy nawet na­ma­wia­li ją, aby nie da­wa­ła sy­no­wi jeść, bo i tak jest już bli­ski śmier­ci.

Obec­nie Clau­dio jest bar­dzo pewny sie­bie. Wy­ni­ka to z tego, że jego ro­dzi­na za­wsze trak­to­wa­ła go tak samo, jak każ­de­go in­ne­go czło­wie­ka. Nie wsty­dzi się wyjść na ulicę i po­ka­zać się lu­dziom.

Gdy miał 8 lat, za­czął cho­dzić na ko­la­nach, co po­zwo­li­ło mu na więk­szą sa­mo­dziel­ność. Jego ro­dzi­na mu­sia­ła zmie­nić pod­ło­gę, aby mógł się prze­miesz­czać bez ro­bie­nia sobie krzyw­dy. Ob­ni­ży­li także jego łóżko, gniazd­ka elek­trycz­ne oraz włącz­ni­ki świa­tła, aby Clau­dio nie mu­siał za­wsze li­czyć na czy­jąś pomoc.

Jak sam mówi, na­uczył się żyć ze swoim cia­łem i za­adap­to­wał je do świa­ta. Teraz nie wy­obra­ża już sobie życia w inny spo­sób. - Nie widzę do góry no­ga­mi. Za­wsze to po­wta­rzam na moich pu­blicz­nych wy­stą­pie­niach - pod­kre­śla Clau­dio. Okre­śla sie­bie jako mię­dzy­na­ro­do­we­go, pro­fe­sjo­nal­ne­go mówcę.

Clau­dio nie jest je­dy­ną osobą na świe­cie, która cier­pi na to scho­rze­nie. W lutym Ma­ilOn­li­ne do­no­sił o Le­an­ne Beetham, która ma­lu­je por­tre­ty gwiazd oraz na­tu­rę za po­mo­cą ust, w któ­rych trzy­ma pę­dzel. Jej ob­ra­zy są sprze­da­wa­ne za ty­sią­ce fun­tów.

>>>

Ta jest wzor ! A wy narzekacie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 13:47, 12 Wrz 2014    Temat postu:

Zwolniona z pracy przez chorobę nowotworową

Amerykanka Carol Jumper poinformowała swojego szefa o tym, że jest chora na raka. Ten w odpowiedzi zwolnił ją z pracy - infor­muje "Huffington Post".

W sierpniu u Carol Jumper, mieszkającej w Hopewell Township w stanie Pensylwania, zdiagnozowano raka trzustki, wątroby i jajników. Według jej narzeczonego, Dennisa Smerigana, Jumper otrzymała list od swojego szefa - dr George’a Visnicha, w którym zwalnia ją bez wynagrodzenia.

"Objawy choroby, którą przechodzisz, leki przeciwbólowe, któ­rych będziesz potrzebować oraz skutki uboczne chemioterapii będą znacząco utrudniać twoją pracę" - napisał przełożony kobie­ty w odręcznej notatce, napisanej na firmowym papierze.

"Nie będziesz w stanie funkcjonować w pracy w moim gabinecie na wymaganym poziomie, walcząc o swoje życie. Dlatego zwal­niam cię bez wynagrodzenia" - dodał.

Dalej można przeczytać: "Nasze myśli i modlitwy są z tobą, pod­czas walki z tą straszną chorobą. Dziękujemy za Twój czas w Vi­snich Oral Surgery. Mam nadzieję, że twoja walka będzie szybka, gładka i zakończy się sukcesem!"

Jak mówi Smerigan, Carol Jumper pracowała w Visnich Oral Sur­gery ponad 12 lat. Jej szef nie zadzwonił do niej nawet raz, odkąd zachorowała. Pracodawca nie odpowiada na liczne pytania "Huf­fington Post".

Prawnik powiedział, że lekarz zwolnił Jumper w taki sposób, aby mogła ubiegać się o świadczenia dla bezrobotnych, nazwał zwol­nienie gestem humanitarnym. Kelly dodaje też, że jego klient stara się pomóc chorej kobiecie, a przedstawia się go jako łotra. Jak mówi, Varnish napisał list z założeniem, że kiedy kobieta po­czuje się lepiej, będzie mogła wrócić do pracy.

Aktualnie chorzy na raka oraz ci, którzy wracają do zdrowia, są chronieni przed dyskryminacją w pracy przez Ustawę o Niepeł­nosprawnych, tak długo, jak długo dana osoba jest w stanie wyko­nać podstawowe funkcje związane z pracą.

List Visnich rozszedł się w okolicy, po tym jak jeden z przyjaciół Jumper zamieścił go na swoim profilu na Facebooku. Od tego czasu członkowie społeczności zorganizowali szereg zbiórek cha­rytatywnych w imieniu Jumper i utworzyli stronę "Bumpers Bud­dies" na Facebook'u w celu uzyskania wsparcia.

- To dobra kobieta, a my po prostu robimy to, co możemy, aby jej pomóc - mówi John Barkovich, przyjaciel Jumper.

...

Ale przechodzi .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:35, 13 Wrz 2014    Temat postu:

Tuż przed ślubem panna młoda miała wylew. "Wiadomości" pokazują, jak miłość zwycięża chorobę

To historia niezwykłej potęgi miłości. Silniejszej nawet, niż choro­ba... Szykowali się do ślubu, ale przygotowania przerwał wylew przyszłej panny młodej. Potem kolejny. Operacje, rehabilitacje, leczenie. I znów ciężka choroba. Lekarze nie dawali szans. On rzuca pracę, biorą ślub, ona ma się coraz lepiej. Mąż stawia ją po­woli na nogi. Przed nimi jeszcze wiele wyzwań, ale już wiedzą – miłość to lek na całe zło. Historię niezwykłej pary przedstawiły "Wiadomości" TVP1.

– Składając przysięgę małżeńską, przysięga się, że będzie się ze sobą w zdrowiu i w chorobie. Tutaj ta choroba przyszła trochę wcześniej, no ale trudno... – mówi "Wiadomościom" Paweł Szot, mąż Eweliny. Dwa miesiące przed ślubem jego żona miała rozle­gły wylew. Potem była operacja, a po niej drugi wylew. W jednej chwili życie 25-letniej tancerki, wysportowanej ochotniczki w straży pożarnej, zmieniło się diametralnie.

To był zwykły dzień

– W najśmielszych snach nigdy bym sobie nie pomyślała, że nas może coś takiego spotkać, a tu nagle zwykły dzień i się stało. Leka­rze w pewnym momencie powiedzieli, że Ewelina tego nie prze­żyje – wspomina Maria Adamik, matka dziewczyny.

Przez trzy miesiące jej córka nie dawała znaku życia. Oddychały za nią maszyny. Pojawiły się sepsa i wodogłowie. Ewelina nawet nie wiedziała, że nie jest sama.

Czy to przestroga?

Ale w końcu zaczęła dochodzić do siebie, choć wtedy na rodzinę spadł kolejny cios. Trzeba było wymienić zastawkę w mózgu. – Miałam żal, ale teraz już nie mam. Stwierdziłam, że to może taka przestroga dla mnie, jakieś takie upomnienie, żeby cały czas być gotowym, bo przecież nie wiadomo, co nas spotka w życiu – mówi Ewelina.

Jej mąż jest wymagający i nie daje za wygraną. W sanatorium przeszedł specjalny kurs. Jako opiekun osoby niepełnosprawnej dostaje niewiele, trochę ponad 500 zł. Nie to, co informatyk. Ale tamta praca musi poczekać. Najpierw musi postawić Ewelinę na nogi. – Te ćwiczenia dają efekty. Po prostu trzeba to robić – tłuma­czy Paweł Szot.

– Cóż nas jeszcze może spotkać Będzie tylko lepiej – kończy. I wie­rzy, że każda pokonana przeszkoda - umacnia.

...

Dzięki Bogu w cierpieniu jest coś wzniosłego ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 19:39, 15 Wrz 2014    Temat postu:

„Zo­sta­ło mi sześć mie­się­cy życia” – po­in­for­mo­wał pro­wa­dzą­cy wia­do­mo­ści -

[link widoczny dla zalogowanych]

Pre­zen­ter wia­do­mo­ści ka­na­łu in­for­ma­cyj­ne­go z Il­li­no­is po­in­for­mo­wał te­le­wi­dzów, że ma raka mózgu i zo­sta­ło mu sześć mie­się­cy życia.

"Do­wie­dzia­łem się, że mam na­wrót cho­ro­by. Guz jest za duży, żeby go ope­ro­wać. Le­ka­rze po­wie­dzie­li mi, że mam przed sobą sześć mie­się­cy życia" - po­wie­dział te­le­wi­dzom Dave Ben­ton, pro­wa­dzą­cy wia­do­mo­ści w WCIA Chan­nel 3.

Ben­ton oświad­czył też, że jest na­wró­co­nym chrze­ści­ja­ni­nem i Bóg spra­wi, że teraz prze­ży­je swoje naj­lep­sze dni. Pre­zen­ter po­dzię­ko­wał też wi­dzom, któ­rzy wspie­ra­li go w walce z cho­ro­bą.

Pełne, ła­pią­ce za serce oświad­cze­nie dzien­ni­ka­rza mo­że­cie zo­ba­czyć po­ni­żej.

>>>

Kolejna taka historia . Niech pamieta o Bogu !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 14:21, 16 Wrz 2014    Temat postu:

Kobieta stopniowo traci władzę w nogach. Szpital zajmie się nią za dwa lata

Anna Czaplicka od 10 lat choruje na rzadką chorobę neurologicz­ną. Trwające od dwóch lat badania wciąż nie dają jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, dlaczego kobieta powoli traci władzę w nogach. Jedyny szpital, który mógłby sprawę ostatecznie rozstrzy­gnąć zaprasza na konsultację w 2016 roku.

Pani Anna od czterech lat nie wychodzi z domu. Coraz trudniej jej się poruszać. Pierwsze objawy choroby zaczęły się 10 lat temu, kiedy jeszcze była w zakonie we Francji. Najpierw pojawił się ból nogi.

Kiedy choroba pogłębiła się, pani Anna musiała wrócić do Polski. Tu zaczęły się badania. Wszystkie bez nadziei na pomoc.

Dwa lata temu kobieta przeszła badania genetyczne w Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Wstępna diagnoza: dziedziczna spastycz­na paraplegia – bardzo rzadka choroba neurologiczna. Na szcze­gółowe wyniki pani Anna jednak czeka do dziś.

Pani Anna jest na utrzymaniu matki emerytki. Nie ma renty, bo nie pracowała w Polsce. Jej największym marzeniem jest powrót do zakonu.

...

Skoro zakon to chyba oczywiste że idzie droga Jezusa czyli krzyżową ... To nie na ludzkie rozumy ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:53, 30 Wrz 2014    Temat postu:

Życie poręczyciela

Kinga podżyrowała kredyt mamie, Maciej koledze, a Franciszek swojej sąsiadce. Jedna zła decyzja może kosztować wiele: stratę pieniędzy, renomy, a nawet rodziny. W niektórych przypadkach trafia się na samo dno.

Kinga od zawsze mieszkała z mamą. Były ze sobą blisko, być może dlatego, że ojciec Kingi odszedł do innej kobiety, gdy miała 4 lata. Mama była dumna i nie prosiła go o pieniądze. Wtedy nie musiała, bo miała mieszkanie i dobrą pracę, zarabiała wystarcza­jąco, aby utrzymać siebie i dziecko.

Mama odeszła, długi zostały

- Pamiętam jak byłam maleńka, ciągłe kłótnie i krzyki. Mama na niego nigdy złego słowa nie powiedziała, ale rodzina mi powie­działa prawdę, że to był cham i bydlak, i że na pewno złoił matkę na kwaśne jabłko przynajmniej kilka razy. Gdy o to spytałam, przyznała się. Cieszę się, że nigdy nie byłyśmy zależne od tego człowieka - wspomina Kinga. - Mieszkałyśmy we dwie, było nam razem dobrze. Jakoś się złożyło, że dotychczas nie ułożyłam sobie z nikim życia, studiowałam w mieście, w którym żyłam, nie mu­siałam się wyprowadzać. Kłopoty się zaczęły, kiedy mama umar­ła - mówi 43-latka.

Po śmierci kobiety okazało się, że mieszkanie, które razem zajmo­wały, było zadłużone. Że mama nie spłaciła kredytu, który córka podżyrowała, chociaż mówiła, że to już dawno za nią. Że zostały same długi.

- Nie wiem, jak mogłam być taka ślepa i nie zauważyć problemów finansowych mamy. Jasne, mogłabym odrzucić spadek, ale to nie rozwiązałoby kłopotu. Zostałabym bez mieszkania, z dochodem niewielkim. Zresztą i tak został mi ten kredyt… Mama go wzięła, żeby mi pomóc. Miałam wtedy wyjść za mąż. Niestety tuż przed ślubem wszystko trzeba było odwołać, a pieniędzy w całości nikt nie zwróci w takiej sytuacji - mówi Kinga.

Okazało się, że pieniądze, które Kinga dawała matce na spłatę kredytu w większości nie były oddawane do banku. Mama miała swoją tajemnicę, co z nimi zrobiła, zabrała ją do grobu. Kinga do­myśla się, że to dobre serce przesłoniło jej rzeczywistość i wpiera­ła fundacje.

- Często chodziła do hospicjum i czytała maluchom bajki, taka dobra to kobieta była. Nawet za dobra, ale gdy pytałam w placów­ce, czy wpłacała pieniądze, to okazało się, że niewielkie sumy. Nie wiem co zrobiła z resztą, ale najprawdopodobniej wspierała jakieś inne fundacje - mówi Kinga.

Kinga żyła oszczędnie przez ostatnie 8 lat i powoli wychodzi z długów. Mimo dość dobrych zarobków, ciągle musi liczyć każdy grosz, jednak i tak miała dużo szczęścia.

Pomogłem "przyjacielowi"

Maciej do dziś żałuje kilku słów, o których nie myślał, że przynio­są takie konsekwencje. Dziś żyje na ulicy, śpi w noclegowni dla bezdomnych, je co dadzą mu dobrzy ludzie lub co sam znajdzie. A jeszcze parę lat temu miał ciepły dom, kochającą się rodzinę i własną firmę budowlaną.

- Własny biznes przyniósł mi naprawdę nieoczekiwanie duże do­chody. Zajmowałem się wszystkim: od prowadzenia sklepu bu­dowlanego, przez wyrabianie elementów tokarskich, przez han­del węglem, piachem i żwirem. To naprawdę było coś - wspomi­na Maciej.

Dawni przyjaciele potwierdzają jego opowieść. Samodzielnie zdo­był szacunek i wysoki prestiż w miejscowości, w której mieszkał. Dziś znajomi nie wiedzą, co się z nim dzieje, nie wiedzą gdzie jest. Uciekł stamtąd.

- Gdyby wszyscy wiedzieli, co przez ten czas się ze mną działo, nie uwierzyliby. Sam podjąłem decyzję, że nie chcę tracić jeszcze bardziej w ich oczach. Dopóki była szansa, wycofałem się z daw­nego życia - mówi Maciej.

Kiedy żył niemalże w luksusie, miał wszystko: piękną żonę, cu­downą córeczkę, mnóstwo przyjaciół. I właśnie znajomy go zgu­bił. Kolega z dzieciństwa, z którym się wychowywał, a później współpracował, poprosił go o zabezpieczenie pożyczki.

- Gdybym zastanowił się chociaż chwilę dłużej, to pewnie bym od­mówił… ale mądry Polak po szkodzie, wtedy podjąłem inną decy­zję - złości się Maciej. - W 2000 roku mój "przyjaciel" poprosił mnie o podżyrowanie jego kredytu. Suma była kilkumilionowa, ale wtedy jeszcze były możliwe tak duże pożyczki, a ja miałem wystarczającą zdolność kredytową, by bank się nie obawiał. Zna­liśmy się jak łyse konie, praktycznie całe życie, a on mi taki numer wywinął… Powiedział, że potrzebuje tych pieniędzy na dalszy rozwój firmy i obiecał, że jeśli mu pomogę, to też na pewno będę miał w tym swój udział. Zgodziłem się - mówi Ma­ciej.

Przyjaciel Macieja dostał wysoki kredyt obrotowy, bank zweryfi­kował zdolność kredytową obu mężczyzn, pieniądze zostały prze­lane, a kolega… przepadł jak kamień w wodę po czterech tygo­dniach. Maciej został z nieswoimi długami do spłacenia. Spadał na dno powoli, ale nieuchronnie. Po trzech miesiącach bez szans na poprawę sytuacji żona odeszła, zabrała córkę, złożyła papiery rozwodowe.

Kwota miesięcznych zobowiązań już na początku przewyższała jego dochody, z czasem było tylko gorzej. Komornik wszedł na majątek Macieja, odebrano mu sprzęty niezbędne do zarabiania, nieruchomości, samochody. Został bez niczego, nie stać go było nawet na własne bieżące opłaty. Przestał więc płacić za gaz i prąd. Ostatkami sił postanowił odnaleźć swego znajomego, przez którego znalazł się w tej sytuacji.

- Wiedziałem tylko tyle, że jego rodzice osiedli we Francji, tam po­jechałem w pierwszej kolejności. Powiedzieli mi, że nie mają kon­taktu z synem od pół roku i sami się o niego martwią. Gdy przed­stawiłem im sytuację, szczęki im opadły. Wierzę im, że go tam nie było. Znałem tych ludzi jako dziecko i to niech ich wina, że sy­nalek wywinął mi takie świństwo - mówi Maciej.

Wrócił do Polski z niczym, a tu na niego czekały tylko długi. W końcu doszło do najgorszego, banki i komornicy wzięli już wszyst­ko - nie miał firmy, domu, rodziny. Wyjechał ze swojej miejsco­wości, bo wstyd mu się tam pokazać i od tego momentu żyje jako żebrak i bezdomny.

Sąsiedzka przysługa

Emerytowany hutnik w 2002 roku poręczył swojej chorej sąsiad­ce 800 zł pożyczki. Kobieta nie chciała wykorzystać 75-latka, po­trzebowała pieniędzy na drogie zagraniczne leki, bo chorowała na nowotwór.

- To nie była wielka pożyczka przecież, 800 zł. Gdybym wiedział, że tak to będzie wyglądać, to bym jej pożyczył z własnej kieszeni. Taniej by mnie to wyszło - mówi Franciszek. - Sąsiadka tak bar­dzo prosiła, zresztą nie chciała tych pieniędzy wydać na głupoty. Podpisałem, co mi facet podsunął pod nos. Czytałem to nawet, ale przelotnie i nie wszystko - przyznaje.

Ani Franciszek, ani jego sąsiadka nie zauważyli, że trafili na li­chwę. Według podpisanej umowy kobieta miała spłacić pożyczkę w kilku ratach. Pierwszą zapłaciła, drugą też, z następną się spóź­niła, ale potem spłaciła resztę, razem ponad 1300 zł. I tego spóź­nienia będzie żałowała pewnie jeszcze długo. Dziś do spłacenia oboje mają ponad 100 tys. zł odsetek.

- Sąsiadka płaciła, nie migała się przecież od tego. Jedną ratę za­płaciła o kilka dni za późno i się zaczęło. Nie miała pieniędzy w poniedziałek, zaniosła w piątek, co za problem? No okazało się, że duży, bo naliczyli już odsetki za zwłokę - opowiada Franci­szek.

Okazało się, że jedna z popularnych "chwilówek" została wzięta przez sąsiadkę emeryta na bardzo duży procent od każdego dnia zwłoki w spłacaniu pożyczki. Wszystko oczywiście było zapisane w umowie, więc zgodnie z prawem komornik zabrał się za egze­kucję długu.

- Emerytura sąsiadki jest za mała, więc mi też co miesiąc potrąca­ją po kilkaset złotych. Sam też nie jestem najlepszego zdrowia, więc po opłaceniu wszystkiego i wykupieniu leków zostaje mi nie­wiele ponad 100 zł miesięcznie - rozpacza Franciszek. - Rodziny nie mam, a sam kredytu na pewno nie wezmę. Zresztą, kto by mi go tam dał. Tyle co dobrzy ludzie ze wsi podzielą się plonami swojej pracy, jedni przynoszą mi warzywa, drugi przyniesie chleb. Zimą będzie gorzej.

Komornik wyegzekwował od starszych ludzi już 47 tysięcy zło­tych, ale końca nie widać. Domek Franciszka w małej wiosce ma zostać wystawiony na licytację, wstępna wycena to zaledwie 30 tys. zł. Emeryt póki co ze swoim problemem jakoś sobie radzi, ale co się stanie, gdy straci dach nad głową?

...

Trzeba wierzyc Bogu nie bankom . Dlatego On dopuszcza wam wolnosc i gdy sie pakujecie w katastrofe pomaga ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 20:55, 04 Paź 2014    Temat postu:

Ma 21 lat, ale rodzice muszą go nosić na rękach. Piotr urodził się bez rąk i nóg

Optymizmem i siłą mógłby zawstydzić niejednego zdrowego mal­kontenta. Skąd ta energia, kiedy kłopot goni kłopot, a wyzwań każdego dnia są dziesiątki? Piotr – który urodził się bez rąk i nóg – mówi, że to wszystko dzięki ludziom, których spotkał i ciągle spotyka. I przekonaniu, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jego hi­storię opowiedziały "Wiadomości" TVP1.

Piotrek Radoń urodził się bez rąk i nóg, ale jak sam mówi – na pewno z komputerem. Wystarczy chwilę z nim pobyć, by wie­dzieć, że też z ogromnym poczuciem humoru.

Rodzice zastępują kończyny

– Mama i tata to są takie moje tymczasowe egzoszkielety (drogie urządzenia dla niepełnosprawnych), takie moje kończyny. Muszę mieć pomoc, bo sam bym się przecież nie nakarmił, nie zjadłbym, nie ubrał się – wylicza Piotrek.

– My zastępujemy mu ręce i nogi. I radzi sobie od małego, od dziecka – wspomina Celina Radoń, mama chłopaka. Jej syn uro­dził się w Dąbrowie Tarnowskiej, prawie 300 kilometrów od stoli­cy. Świadectwa zawsze z czerwonym paskiem. Piotrek marzył o studiach, więc rodzina przyjechała do Warszawy. – Choć nie ma rąk i nóg, to jednak osiągnął to, co dla niego jest potrzebne. Skoń­czył szkołę, ma wykształcenie, maturę zdał z wynikiem bardzo do­brym. Jesteśmy z niego dumni – chwali Piotra Czesław Radoń, jego ojciec.

Nowe kłopoty

Do tej pory udawało się uciec od kłopotów. Teraz mają problem. Wynajęte mieszkanie jest wygodne, ale za drogie. Renta socjalna i emerytura matki to niewiele ponad tysiąc złotych. Dużo za mało. Piotrek szuka pracy. Jak może stara się pomóc rodzicom. Wcześniej obsługiwał stronę internetową PKP InterCity. Ale po redukcji etatów został bez zajęcia. – Trzeba dalej żyć, szukać ko­lejnej... Ja cały czas szukam – mówi chłopak.

Piotrek od dwóch lat studiuje marketing i zarządzanie. Właści­wie studiuje razem z rodzicami. Ale jeśli nie znajdzie pracy, bę­dzie musiał wrócić – tam, skąd chciał wyrwać się na świat...

...

To tez heroizm ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:14, 07 Paź 2014    Temat postu:

Wybuch w kopalni Mysłowice-Wesoła. 18 górników w stanie ciężkim

18 górników trafiło do szpitala w Siemianowicach, do Centrum Leczenia Oparzeń, siedmiu jest w stanie ciężkim po wybuchu metanu w kopalni Mysłowice-Wesoła. Ich stan zdrowia jest bardzo poważny i ciężki, u każdego poszkodowanego jest zagrożenie życia. Pod ziemią uwięziony jest jeszcze jeden górnik. Ratownicy czekają jednak ze spenetrowaniem wyrobiska, aż warunki w tym rejonie, m.in. podziemny pożar, przestaną zagrażać ich bezpieczeństwu. Na miejscu jest premier Ewa Kopacz. Tymczasem ojciec zaginionego mężczyzny jest oburzony, że górników wpuszczono pod ziemię, mimo iż już dzień wcześniej stężenie metanu było niebezpieczne. Traktują ludzi jak bydło! - mówi i dodaje, że nie ma już nadziei.

W poniedziałek wieczorem w należącej do Katowickiego Holdingu Węglowego kopalni Mysłowice-Wesoła doszło najprawdopodobniej do zapalenia metanu. W strefie zagrożenia znajdowało się wówczas 37 górników. 36 wyjechało na powierzchnię, ogółem 31 trafiło do szpitali w Sosnowcu, Katowicach i Siemianowicach Śląskich. We wtorek rano w szpitalach przebywało nadal 28 górników, wśród nich 18 w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich.

Szefowa rządu jest już na miejscu wypadku. Odwiedzi poszkodowanych górników i spotka się z ich rodzinami w dwóch szpitalach: w Siemianowicach Śląskich i Sosnowcu - poinformowała wcześniej kancelaria premiera.

Kopacz weźmie także udział w posiedzeniu sztabu akcji działającego przy kopalni Mysłowice-Wesoła.

Poważne oparzenia dróg oddechowych

- Górnicy w najcięższym stanie są utrzymywani w śpiączce farmakologicznej - poinformował dyrektor Centrum Leczenia Oparzeń, Mariusz Nowak. Podejrzewa się u nich się oparzenia około 80 proc. dróg oddechowych, dlatego będą dochodzić do siebie przez kilka tygodni. O 10.00 do rannych przyjadą rodziny.

- W tym momencie poparzone drogi oddechowe mają trzy osoby, 15 czeka na badania - dodała towarzysząca dyrektorowi doktor Teresa Barnat-Wiśniewska. - Każde oparzenie dróg oddechowych pogarsza rokowania, bo drogi oddechowe są trudno dostępne do leczenia - mówiła.

- 11 z 18 górników jest w tym momencie przytomnych. Niebawem jednoosobowe delegacje rodzin będą mogły odwiedzić swoich krewnych na oddziale, oczywiście poza intensywną terapią - mówił Nowak.

Poszukiwania zaginionego górnika

660 metrów pod ziemią przebywa jeszcze jeden górnik. Na razie ratownicy są przygotowani do spenetrowania wyrobiska. Czekają jednak z podjęciem akcji, aż warunki w tym rejonie, m.in. podziemny pożar, przestaną zagrażać ich bezpieczeństwu.

Jak zasygnalizował we wtorek pełniący obowiązki prezesa Katowickiego Holdingu Węglowego Zygmunt Łukaszczyk, może to się wydarzyć w ciągu paru godzin, ale również może przeciągnąć do następnego dnia.

W kopalni przed południem wciąż trwały prace zmierzające do podjęcia poszukiwań ostatniego zaginionego górnika. - Komisja ds. wypadków ustala scenariusz - na dole rozciągnięta jest linia chromatograficzna, aby ustalić skład powietrza, w którym momencie ratownicy mogliby wejść i to wyrobisko penetrować. Jest ustalony mniej więcej scenariusz tych działań, natomiast wszystko zależy od warunków, od składu powietrza, od atmosfery, jaka tam panuje - wyjaśnił Łukaszczyk.

Wcześniej szef sztabu akcji ratowniczej i główny inżynier energomechaniczny kopalni Grzegorz Standziak mówił dziennikarzom, że chodzi m.in. o wyeliminowanie grożącego potencjalnie ratownikom zagrożenia ponownym zapłonem czy wybuchem metanu. Ratownicy z grubsza wiedzą, gdzie zaginiony górnik się znajduje - na podstawie rozmów z pracownikami, którzy po wypadku opuścili ten rejon.

Ratownicy mają nadzieję, że w rejonie zdarzenia powinny być warunki, które pozwalają na przeżycie. Ze względu na poszukiwania pracownika nie zamknięto tam obiegu powietrza, jak to się zwykle robi w przypadku podziemnych pożarów. Łukaszczyk zasygnalizował jednak później, że ponieważ pomiary wskazują na obecność w wyrobisku pożaru, być może zapadnie decyzja o ograniczeniu dopływu powietrza - aby zdusić pożar i zmniejszyć niebezpieczeństwo.

Standziak rano mówił też m.in., że na podstawie wskazań kopalnianej aparatury określono dokładny czas zdarzenia, a także zinterpretowano je w ten sposób, że pod ziemią doszło nie tyle do zapalenia, co do wybuchu metanu. Przed południem jednak zweryfikował to Łukaszczyk. Jego zdaniem "mogło tam dojść do zapłonu metanu" - wybuch tego gazu poskutkowałby prawdopodobnie znacznie większymi zniszczeniami. Za najbardziej prawdopodobną przyczynę zdarzenia po. prezesa KHW uznał wypływ metanu z pustek po wcześniejszej eksploatacji, tzw. zrobów.

Ojciec zaginionego: nie mam nadziei, już dzień wcześniej wiadomo było o zagrożeniu

Na efekt poszukiwań zaginionego górnika - 42-letniego kombajnisty z 24-letnim stażem pracy, przed kopalnią czekał we wtorek jego ojciec, emerytowany górnik Franciszek Jankowski. - Mówią, że go szukają, ale nie mam nadziei. On był kombajnistą, mógł być w punkcie największego zagrożenia. Popytajcie się znajomych - najlepszy pracownik na kopalni. I tak zostanie tam na dole, jako najlepszy - powiedział dziennikarzom.

Według mężczyzny dzień przed wypadkiem wśród pracowników kopalni pojawiły się informacje o zwiększonym zagrożeniu metanowym. - Kolega do syna dzwonił, jak jechaliśmy samochodem. Prawdopodobnie dzień wcześniej ludzie wiedzieli, że jest tam stężenie metanu, już tam nie powinni pracować - mówił rozżalony ojciec.

Odnosząc się do tych pogłosek Łukaszczyk mówił we wtorek, że kopalnia Mysłowice-Wesoła to kopalnia wysokometanowa, gdzie stopień zabezpieczenia i monitoringu "jest bezwzględny i praktycznie posunięty do maksimum ostrożności". Wyjaśnił, że czujniki, których pomiary są na bieżąco rejestrowane, monitorują szereg parametrów związanych z warunkami pod ziemią i eksploatacją. Zaznaczył też, że ok. godz. 18.00 w poniedziałek w tamtym rejonie nie odbywało się wydobycie - były prowadzone prace zabezpieczające, profilaktyczne, w związku z występującymi zagrożeniami.

Wypadek związany najprawdopodobniej z zapaleniem metanu miał miejsce w poniedziałek ok. godz. 20.55 na głębokości 665 m. W rejonie zagrożenia znajdowało się wówczas 37 górników. Część z nich wyjechała na powierzchnię samodzielnie, kolejni z pomocą ratowników. Do godz. 1.30 odnaleziono i wydobyto 36 pracowników. Jeden we wtorek ok. południa nadal był zaginiony.

Po wypadku do akcji ratowniczej skierowano zastępy ratowników. Rzecznik KHW Wojciech Jaros informował nocą, że ich pracę utrudniały dymy wskazujące na pożar - ratownicy pracowali w maskach z aparatami tlenowymi. Nad ranem m.in. zabudowywali sprzęt służący do analizy składu powietrza.

Przyczyny i okoliczności zaistniałego zdarzenia bada Okręgowy Urząd Górniczy w Katowicach pod nadzorem Wyższego Urzędu Górniczego w Katowicach. Swoje czynności jeszcze wieczorem podjęli też prokuratorzy Prokuratury Okręgowej w Katowicach i Prokuratury Rejonowej w Mysłowicach - przede wszystkim zabezpieczyli dokumentację związaną z ruchem ściany i zakładu. Pierwsze przesłuchania w ramach śledztwa zaplanowano jeszcze na wtorek.

"Chłopcy - Szczęść Wam Boże"

- Pracuję w kopalni w Mysłowicach, usłyszałem o wypadku w momencie, gdy wróciłem ze zmiany do domu... Widziałem mijające mnie po drodze karetki, ale nie myślałem, że to u nas! Chłopcy - Szczęść Wam Boże - mówi w rozmowie z WP.PL jeden z górników pracujących w Wesołej. - Trzymam za Ciebie kciuki Seba, dasz radę z tego wyjść! - dodaje.

Krewni poszkodowanych w wypadku w Wesołej górników długo czekali na informacje o stanie bliskich. - Czekamy tu już kilka godzin, ale na pewno nie pójdziemy, dopóki nie będziemy wiedzieć więcej o stanie męża - mówi w rozmowie z WP.PL jedna z kobiet oczekujących wraz z dzieckiem w korytarzach siemianowickiej oparzeniówki. Każdy z górników miał przechodzić szczegółowe badania dziś o 10.00. - Z tego co mówili lekarze, wynika że stan wszystkich jest stabilny, tylko dwóch ma być na intensywnej terapii... Nic innego nam nie zostało, więc czekamy - dodaje kobieta.

- Mój wnuk wyszedł na popołudniową zmianę, miał być po 22.00 w domu. Przyszłam pod kopalnię sama, nikt mnie nawet nie poinformował o sytuacji. Teraz czekam aż będzie cokolwiek wiadomo - mówi w rozmowie z WP.PL babcia jednego z górników, który trafił do siemianowickiej oparzeniówki.

- Święta Barbaro, pomóż. Obym więcej nie musiał oglądać kolegów z pracy w takim stanie - mówi w rozmowie z WP.PL jeden z górników, który pojechał na nocną zmianę. - Nie wiem tylko dlaczego chłopcy akurat tam pracowali, skoro było takie zagrożenie metanowe? Jest na tyle niebezpiecznie, że ratownicy medyczni nie mogą wejść, a górnicy mogli? - dodaje oburzony.

- To jest kopalnia stara na poziomie eksploatacji, a standardy są takie same we wszystkich kopalniach. Czasami zawodzą ludzie, czasem nadzwyczajne okoliczności - powiedział na antenie TVN24 Jerzy Markowski, były wiceminister przemysłu i handlu oraz gospodarki.

Niebezpieczny metan

Metan jest przyczyną wielu wypadków lub innych incydentów w górnictwie. Tylko w ubiegłym roku w kopalniach zanotowano siedem przypadków zapalenia metanu. Od 1990 do 2013 roku w polskich kopalniach węgla doszło do 42 pożarów lub wybuchów tego gazu, poniosło śmierć 88 osób, 117 osób zostało ciężko rannych, a 112 odniosło lekkie obrażenia.

Najtragiczniejsza w skutkach była katastrofa w kopalni Halemba w 2006 r., w której zginęło 23 górników. W 2009 r. pożar i wybuch metanu w kopalni Wujek-Śląsk pochłonął życie 20 pracowników.

KWK Mysłowice-Wesoła powstała 1 stycznia 2007 r. z połączenia kopalń - Mysłowice i Wesoła.

...

Niestety tym razem wielkie zbiorowe cierpienie ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 13:53, 10 Paź 2014    Temat postu:

Abp Sławoj Leszek Głódź walczy z chorobą. "Przyjąłem nieoczekiwany krzyż cierpienia"

Metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź walczy z chorobą. O swoich problemach ze zdrowiem duchowny poinformował w specjalnym oświadczeniu zamieszczonym na stronie interneto­wej kurii. "Przyjąłem nieoczekiwany krzyż choroby i cierpienia, godząc się z wolą Bożą" - napisał.

Arcybiskup nie ujawnił szczegółów swojej choroby. Napisał jedy­nie, że przyjmuje "wolę Bożą" taką, jaka będzie. "Proszę o modli­twę - szczególnie tych, kórzy doświadczają tego, co ja" - dodał. "Je­żeli jest taka wola Boża, chciałbym Wam jeszcze służyć drodzy Księża i Wierni, a moje cieprienie ofiaruję w intencji całej Archi­diecezji Gdańskiej" - czytamy dalej w komunikacie.

Jak powiedział wikariusz generalny archidiecezji gdańskiej ks. in­fułat Stanisław Bogdanowicz, metropolita przebywa w jednym z warszawskich szpitali. - Nie wiem jednak nic więcej na temat stanu zdrowia arcybiskupa – powiedział.

Arcybiskup Sławoj Leszek Głódź urodził się 13 sierpnia 1945 roku w Bobrówce. W 1964 roku rozpoczął studia w Białostockim Semi­narium Duchownym. Święcenia kapłańskie otrzymał 14 czerwca 1970 roku z rąk biskupa Henryka Gulbinowicza.

Po święceniach pracował duszpastersko w Szudziałowie na Biało­stocczyźnie i w Paryżu wśród Polonii. Studia kanoniczne odbył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Doktoryzował się w Rzy­mie w zakresie prawa kanonicznego Katolickich Kościołów Wschodnich.

21 stycznia 1991 roku wraz z ustanowieniem Ordynariatu Polo­wego w Polsce został mianowany przez Ojca Świętego biskupem polowym Wojska Polskiego z siedzibą tytularną w Bettonie we Włoszech.

W 2002 roku na Zebraniu Plenarnym Konferencji Episkopatu Pol­ski został przewodniczącym Zespołu Biskupów ds. Duszpaster­skiej Troski o Radio Maryja. 26 sierpnia 2004 roku Jan Paweł II mianował abp. Głódzia ordynariuszem Diecezji Warszawsko-Pra­skiej.

Od kwietnia 2008 roku jest metropolitą gdańskim. Arcybiskup jest doktorem prawa kanonicznego i generałem dywizji.

...

Osoba zwykla moze nie rozumiec po co ale duchowny musi rozumiec czym jest krzyż Jezusa ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 14:51, 10 Paź 2014    Temat postu:

Hiszpańska pielęgniarka zarażona Ebolą: o tym, że jestem chora, dowiedziałam się z internetu

Teresa Romero, hiszpańska pielęgniarka zarażona Ebolą dowiedziała się o tym, że jest chora z mediów. - Nikt mnie nie poinformował: hej, Teresa, masz Ebolę - powiedziała kobieta w telefonicznej rozmowie z hiszpańską telewizją.

Sprawa hiszpańskiej pielęgniarki, to pierwszy przypadek zarażenia tym wirusem poza Afryką. Kobieta opiekowała się cierpiącym na Ebolę hiszpańskim duchownym Manuelem Garcia Viejo, który po zarażeniu w Sierra Leone został przewieziony na leczenie do Madrytu. Mężczyzna zmarł 26 września.

Jak podaje Reuters pierwsze objawy zarażenia Teresa Romero zauważyła u siebie już 27 września. Kobieta skarżyła się na osłabienie, dreszcze i gorączkę. Jednak, gdy zadzwoniła do lokalnej przychodni, jej stan został zignorowany i poradzono jej jedynie, aby wzięła paracetamol. Romero czuła się jednak coraz gorzej. 30 września ponownie skontaktowała się ze szpitalem, jednak i tym razem nie podjęto żadnych działań. W poniedziałek 6 października jej stan był już na tyle poważny, że karetką została przewieziona do szpitala.

Pielęgniarka informowała personel medyczny, że obawia się zarażenia Ebolą, ponieważ miała kontakt z osobą zarażoną wirusem, jednak jej słowa były bagatelizowane. Na wyniki badań czekała oddzielona od innych pacjentów jedynie zasłonką, a personel szpitala, który się nią zajmował nie był w żaden sposób zabezpieczony.

Romero była jednak coraz bardziej zaniepokojona. - Na początku lekarze i pielęgniarki przychodzili do mnie co godzinę, ale po południu nagle przestali - powiedziała pielęgniarka w rozmowie z hiszpańską telewizją. Jak dodała, pod drzwiami sali, w której leżała, stali ludzie i słyszała rozmowy, co wzmagało w niej podejrzenia, że coś jest nie tak. Gdy w końcu pojawił się lekarz, ubrany już w kombinezon ochronny, zapytała go o wyniki swoich badań, jednak nie chciał udzielić jej żadnych informacji.

Zaniepokojona kobieta wzięła więc komórkę i weszła do internetu. W wiadomościach na stronie wiodącego dziennika "El Pais" przeczytała, że jej testy okazały się dodatnie. - Nikt mi o tym nie powiedział. Nie zostałam poinformowana: hej Teresa, masz Ebolę - wyznała pielęgniarka w hiszpańskiej telewizji.

Kobieta zapewniła, że obecnie czuję się już coraz lepiej i powoli, ale jej stan się poprawia.

Według lekarzy jej stan jest zadowalający, ale konieczna jest ostrożność. Romero dostaje środki antywirusowe i przeciwciała wyizolowane z krwi hiszpańskiej zakonnicy, która zaraziła się Ebolą w Liberii i wyzdrowiała.

Uśpiono psa pielęgniarki

W środę po południu, mimo protestów obrońców praw zwierząt, uśpiono psa pielęgniarki o imieniu Excalibur. - Niestety, ale nie mieliśmy innego wyjścia - powiedział wieczorem przedstawiciel władz w Madrycie. Na uśmiercenie zwierzęcia zgodził się także madrycki sąd.

Kampanię na rzecz ratowania psa rozpoczął mąż pielęgniarki. - Excalibur jest sam w domu, ma wodę i jedzenie, nie może nikogo zarazić - powiedział mężczyzna dziennikowi "El Pais".

Do akcji ratowania czworonoga włączyli się obrońcy praw zwierząt. Około 50 z nich próbowało zablokować pracownikom ochrony zdrowia wejście do mieszkania pielęgniarki. Dopiero po interwencji policji i przepychankach z aktywistami służbom medycznym udało się zabrać psa z mieszkania. Excalibur został uśpiony.

Hiszpańscy lekarze weterynarii podkreślają, że nie wiadomo, czy istnieje niebezpieczeństwo, że psy mogą przenosić wirusa, bo kwestia ta nie została dostatecznie zbadana. - Nie możemy jednak ryzykować. Decyzja o eliminacji zwierzęcia była konieczna - powiedział szef madryckiego zrzeszenia lekarzy weterynarii Felipe Vilas.

Kwarantannie w szpitalu poddany został mąż pielęgniarki. Władze podjęły także decyzję o dezynfekcji mieszkania małżeństwa.

...

To tez jest pole walki i chwaly ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 18:27, 13 Paź 2014    Temat postu:

Chcą zobaczyć "wszystko", nim utracą wzrok. Niezwykła podróż braci

Dwóch braci ze Stanów Zjednoczonych zdecydowało się odbyć po­dróż swojego życia, nim kompletnie stracą wzrok. Justin i Tod Pu­rvis cierpią na rzadką chorobę genetyczną, która początkowo po­woduje zawężenie pola widzenia, a później ślepotę.

Gdy bracia usłyszeli od lekarzy, że cierpią na choroidermię, nie­uleczalną chorobę dziedziczną, postanowili zobaczyć dosłownie "wszystko". Justin i Tod wyruszyli w podróż po Stanach Zjedno­czonych Fordem Escapem (Tod jest w stanie prowadzić pojazdy mechaniczne).

Jadąc z Nowego Jorku do Los Angeles, zobaczyli wszystkie naj­sławniejsze i najpiękniejsze amerykańskie atrakcje turystyczne, w tym Wielki Kanion w Arizonie, Wieżę Diabła (Devils Tower) w Wyoming, Park Narodowy Yellowstone i wodospad Niagara.

Jak sami przyznali, chcieli zobaczyć najpiękniejsze krajobrazy, aby na zawsze wyryły się w ich pamięci. - Chcieliśmy zobaczyć kilka nowych miejsc, ale także odwiedzić te, w których już byli­śmy, a które najbardziej przypadły nam do gustu - powiedział młodszy z braci.

Mężczyźni planują kolejne podróże. Chcą zobaczyć jak najwięcej, nie tylko w granicach Stanów Zjednoczonych, zanim całkowicie stracą wzrok.

Obaj bracia doświadczają tzw. widzenia tunelowego. Tod zacho­wał wzrok w około 50 proc. Starszy z braci, Justin, widzi już tylko w 15 proc., właśnie z tego powodu nie może prowadzić pojaz­dów.

Choroidermia jest chorobą dziedziczną, która zmniejsza widze­nie obwodowe, wpływa na widzenie nocą, a także percepcję kolo­ru i głębi. Większość chorych zaczyna tracić wzrok między 30 a 40 rokiem życia, choć pierwsze symptomy są widoczne już w okre­sie dzieciństwa.

Choroidermia dotyka średnio jedną na 50 tys. osób. Choroba jest nieuleczalna i prowadzi do kompletnej ślepoty.

...

Wzruszajace ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 20:00, 14 Paź 2014    Temat postu:

Niewidomy 61-latek biega w maratonach. Zbiera pieniądze dla chorej wnuczki

David Khun, niewidomy 61-latek, biorąc udział w maratonach, dzięki sponsorom i charytatywnemu programowi, planuje zebrać 50 tysięcy dolarów. Pieniądze te przeznaczy m.in. na badania nad mukowiscydozą. Na tę chorobę cierpi jego wnuczka. Khun przebiegł dotąd 3 tysiące kilometrów, ale do mety jeszcze daleko. Za cel postawił sobie pokonanie 16 tysięcy kilometrów. Niewidomy maratończyk jest pewien, że osiągnie swój cel.

...

Sam cierpiacy a jeszcze zbiera !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka. Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4 ... 14, 15, 16  Następny
Strona 3 z 16

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy