Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 22:27, 18 Sty 2016 Temat postu: |
|
|
Pomóż Natalce stanąć na własnych nogach
Natalia Wólczyńska jest podopieczną Fundacji Podwójne Szczęście - Materiały prasowe
Natalia Wólczyńska, podopieczna Fundacji Podwójne Szczęście, cierpi na mózgowe porażenie dziecięce postać dyskinetyczna oraz refluks żołądkowo-przełykowy. Początkowo lekarze nie dawali dziewczynce szans na wstanie z łóżka, jednak dziś Natalka porusza się przy pomocy balkonika i ciągle wierzy, że kiedyś uda jej się samodzielnie stanąć. Aby marzenie dziewczynki się spełniło, konieczna jest regularna rehabilitacja, a przede wszystkim turnus rehabilitacyjny, którego koszt przekracza możliwości finansowe matki.
Natalka urodziła się w lutym 2003 roku. Niestety od razu okazało się, że dziewczynka cierpi na mózgowe porażenie dziecięce postać dyskinetyczną. Z czasem zauważono także brak odruchów ssania, co w konsekwencji doprowadziło do założenia - wtedy ponad dwuletniej Natalce - gastrosomii – PEG do podawania pokarmu bezpośrednio do żołądka.
REKLAMA
Zdaniem lekarzy, dziewczynka nie miała żadnych szans na wstanie z łóżka. Jednakże Natalka oraz jej mama nie poddały się i dbają o codzienna rehabilitację. Dzięki temu dziewczynka może poruszać się przy pomocy balkonika. W roku 2012 Natalka przeszła operację w Krakowie, dzięki której ustąpiły przykurcze i dużo łatwiej jest jej chodzić. - Nie jest to jeszcze pełna samodzielność, ale jestem o wiele sprawniejsza, niż przewidywali to lekarze - podkreśla Natalka.
Aby przybliżyć dziewczynkę do samodzielnego poruszania się, konieczna jest dalsza rehabilitacja, a przede wszystkim jej udział w turnusie rehabilitacyjnym trwającym od 3 do 16 kwietnia 2016 roku. Codzienne wydatki na pampersy, wyżywienie, logopedę, SI i każde ćwiczenia Natalki sprawiają, że finansowe możliwości matki dziewczynki, która samotnie wychowuje dzieci, są mocno ograniczone.
Kobieta bardzo się stara, aby Natalce niczego nie brakowało i od początku zabiega o jej profesjonalną opiekę, jednakże kwietniowy wyjazd znacznie przekracza jej możliwości finansowe, stąd apel o pomoc i wsparcie, aby przybliżyć Natalkę do dnia, kiedy stanie na własnych nogach!
Wsparcie pieniężne dla Natalki można okazać za pomocą strony Fundacji Podwójne Szczęście.
...
To jest walka.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 19:58, 21 Sty 2016 Temat postu: |
|
|
Robota z głową w chmurach
Paweł Strawiński
Dziennikarz Onetu, Biznes.pl i Forbesa
- Shutterstock
Kontrolerzy lotu. Ich zawód jest uznawany za jeden z najbardziej stresujących na świecie. Zarabiają nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, ale codziennie odpowiadają za życie tysięcy ludzi. Zwykle jednak pozostają w cieniu.
W rozmowach z kontrolerami lotu jednym z najczęściej powtarzanych słów jest „stres”. I chodzi tu o stres nieporównywalny z innymi zawodami. Jak przyznają sami kontrolerzy, mało który z nich dożywa do emerytury. – Mówi się, że jest to jeden z najbardziej stresujących zawodów świata. Faktem jest, że znacznie częściej chodzimy na pogrzeby kolegów niż na przyjęcia z okazji zakończenia kariery – mówi Hubert Adamczyk, kontroler od 10 lat. – Kiedy pyta się kontrolerów o stres, wielu z nich odpowie, że to praca jak wiele innych. Natomiast my od wielu lat jesteśmy przyzwyczajeni do specyfiki tego zawodu, więc nie potrafimy spojrzeć na to chłodnym okiem obserwatora. Dlatego kontrolerzy bardzo łatwo i lekko zaniżają świadomość stresu i trudności tej pracy, nawet przed samym sobą – przyznaje.
REKLAMA
Kontrolerzy, aby radzić sobie ze stresem, nie myślą na co dzień, że od ich decyzji zależą tysiące istnień ludzkich. – To nie jest znieczulica, broń Boże, ale w niczym ta świadomość nie zmienia naszego sposobu pracy. Tam, przy radarze, to są po prostu samoloty – mówi Tomasz, kontroler od 13 lat, a obecnie także instruktor. – Chyba zwariowalibyśmy, podejmując każdą decyzję i przeliczając, że w cessnie może być czterech ludzi, a w boeingu osiemdziesiąt. Myśl o tym, ilu potencjalnie ludzi mamy w jednym czasie w powietrzu, spychamy gębko w podświadomość – przyznaje Iza, na stanowisku kontrolera od ponad 11 lat. Szczególny stres pojawia się w sytuacjach nietypowych, wtedy życie wielu ludzi zależy od właściwych decyzji. Szczególnie ważne jest, aby kontroler zachował zimną krew i świeży umysł. Ma mu w tym pomóc długa lista ściśle przestrzeganych zasad i regulaminów.
Działki i przerwy
Dla laika wymiar godzin pracy kontrolerów może wydawać się kuszący. Pracują oni znacznie krócej niż większość z nas. W pracy przebywają zwykle siedem i pół godziny, ale duża część z tego czasu jest przeznaczona na obowiązkowy odpoczynek. – Zwykle tzw. działka, czyli czas nieprzerwanej pracy na stanowisku, trwa dwie godziny. Potem następuje godzinna przerwa. Łącznie na stanowisku mogę pracować nie dłużej niż pięć godzin i trzydzieści siedem minut dziennie – opowiada o swoim przeciętym dniu Adam, kontroler z dziesięcioletnim stażem.
Jednakże od kontrolerów w czasie „działki” wymaga się absolutnego skupienia. Dopiero gdy przychodzi przerwa, mogą zjeść kanapkę czy skorzystać z toalety. – Niestety nie mamy do dyspozycji siłowni czy choćby stołu do ping-ponga, żeby odreagować nerwy na stanowisku, więc po prostu czytamy książki, mamy nawet uzbierany własnymi siłami skromny „księgozbiór”, a także oglądamy telewizję, serfujemy po internecie – opisuje swoją przerwę Anna, która jako kontroler pracuje od 12 lat. Kiedy wraca do pracy, nic poza bezpieczeństwem na niebie nie może zaprzątać jej uwagi. – Przede wszystkim, kiedy muszę się skupić na pracy wiem, że muszę wyłączyć w głowie wszystko inne, np. myślenie typu: czy dzieci na pewno wzięły strój na WF, czy pies dostał jeść i jaką zupę jutro ugotować – dodaje.
O tym, jak bardzo ważne są przerwy, można się było przekonać, kiedy w 2010 roku w Hiszpanii zmieniono regulacje dotyczące czasu pracy kontrolerów. W efekcie tylko w ciągu jednego roku na hiszpańskim niebie doszło aż do 47 sytuacji, kiedy samoloty o włos uniknęły kolizji.
Wigilia w wieży
Poza absolutnym skupieniem, od kontrolerów wymagana jest też absolutna dyspozycyjność. – System pracy na trzy zmiany jest naprawdę niszczący, ponieważ konieczność bycia w gotowości do maksymalnego wysiłku o każdej porze dnia i nocy kompletnie rozregulowuje zegar biologiczny. Organizm przez cały czas jest pobudzony i gotowy do działania, pojawiają się problemy z zasypianiem – opowiada Rafał, kontroler od 4 lat.
Przy stale zmieniających się harmonogramach trudno cokolwiek sobie zaplanować, a prowadzenie życia towarzyskiego staje się wyzwaniem. – Nie wiem, czym są dni tygodnia, nie mam długich weekendów ani świąt, chyba że wezmę urlop, a do tego pracujemy na noce. Jak znajomi idą imprezować, to nikt już do nas nie dzwoni, bo ja albo jestem przed pracą, albo w pracy, albo po pracy i mam dość – skarży się Iza. – Kiedy my mamy nasz weekend, na przykład we wtorek i środę, nikt ze znajomych nie jest dostępny – potwierdza Hubert. – Przykro jest, kiedy w sobotę rano rodzinka smacznie śpi, a tu trzeba o piątej wstawać do pracy. Albo kiedy rodzina zasiada do wigilijnego stołu, dzieci rozpakowują prezenty, a ty musisz być w pracy. Wtedy jest po prostu smutno. Często mijamy się z własnymi dziećmi. One wracają ze szkoły, a tu trzeba zasuwać na dyżur. A później w przerwach omawianie przez telefon lekcji, problemów szkolnych – opowiada Anna.
Kontroler kontrolowany
Jakby stresu było mało, kontrolerzy poddawani są regularnym egzaminom i badaniom. – Kiedy obroniłam pracę magisterską ponad osiemnaście lat temu, pomyślałam, że to już wreszcie ostatni egzamin w moim życiu. Cóż, w tej pracy mamy regularnie egzaminy, testy, szkolenia, badania. I tak aż do emerytury – przyznaje Anna. – Wadą tego zawodu jest ryzyko utraty licencji i możliwości jego wykonywania z powodów zdrowotnych i to niekoniecznie poważnych – zauważa Adam. Kontrolerzy nie mogą sobie pozwolić na niedyspozycję, przemęczenie czy nawet kaca, bo może mieć to dramatyczne skutki.
– Praca wymaga przygotowania już na dzień wcześniej. Trzeba należycie odpocząć, a przede wszystkim wyspać się – tłumaczy Iwona, która niedawno rozpoczęła pracę na stanowisku kontrolera. – Nie ma nic za darmo. Musimy bardzo dbać o siebie pod wieloma względami, a na pierwszym miejscu jest zdrowie. I zdrowie najczęściej odsuwa nas od pracy operacyjnej – wyjaśnia Tomasz. – Stres, który skraca nam życie, niezrozumienie u najbliższych i innych, którzy nie potrafią wejść w nasze buty – podsumowuje wady swojego zawodu Paweł, kontroler od 17 lat. Wśród zalet wymienia przede wszystkim poczucie przynależności do elity i niemałe zarobki.
Manna z nieba
Chociaż praca kontrolera ma pewne ciemne strony, ma równie wiele zalet. Jedną z nich są właśnie wysokie zarobki. Kontrolerzy zarabiają od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. – Praca na pewno daje mi bezpieczeństwo finansowe. To w dzisiejszych czasach niepodważalna zaleta. Drugi plus to chyba jednak satysfakcja, że robię to, co lubię, cały czas sprawia mi to nieustającą frajdę – przyznaje Tomasz. Praca wydaje się prawdziwą pasją wszystkich, którzy wykonują ten rzadki zawód. – To jest chyba największy jej plus – nigdy nie powszednieje, każdy dyżur jest inny – mówi Marcin, kontroler od czterech lat. Kontrolerzy przyznają, że cieszą się powszechnym uznaniem i szacunkiem. – Mam świadomość, że nie jest to zwykły zawód, ale po prostu teraz już o tym nie myślę. Mimo że po wielu latach praca już mi spowszedniała, to jednak cały czas po rozwiązaniu trudnej sytuacji zwykle odczuwam satysfakcję z dobrze wykonanej roboty – przyznaje Anna.
Przez większość czasu kontrolerzy pozostają skupieni i poważni, ale również w tej pracy, jak w każdej innej, bywają zabawne sytuacje. – Pewnego razu po starcie samolotu na loty szkolne, dzwoni ktoś do mnie na wieżę i mówi, że piloci z tego a tego samolotu zapomnieli zabrać załogę... Byłam nieźle skonsternowana, ale przekazałam pilotom, że mają zawrócić, bo załoga samolotu czeka. Było dużo śmiechu – wspomina Iza. Zdarzają się też historie wręcz filmowe. – Pewnego razu pilot z business jet lecącego z Gdańska do Warszawy poprosił nas, żeby samolot z Warszawy do Londynu na niego poczekał – miał mieć następnego dnia rano ślub w Londynie. Było to ostatnie połączenie. Całe lotnisko i służby radarowe były zaangażowane – opowiada Krzysztof, kontroler od 4 lat. – Zabawny głos miała pewna pani pilot, której fanklub jest w internecie. Miałem przyjemność z nią rozmawiać, jak latała nad Polską. Brzmiała jak z seks telefonu – wspomina Rafał.
Jak w każdej pracy, są też przesądy. – Kiedyś nie podawało się startów i lądowań w trzynastej minucie, tylko albo w dwunastej, albo w czternastej. Teraz coraz rzadziej się z tym spotykam. Mój osobisty przesąd: nie pozwalam nikomu na zmianie mówić, że jest cisza i spokój lub że nic się nie dzieje, zazwyczaj po takich słowach zaczyna się „akcja” – przestrzega Iza.
Baby mają to coś
Większość kontrolerów przyznaje, że do tej niezwykłej pracy trafiła przez przypadek. – Kiedyś zobaczyłem ogłoszenie w gazecie o naborze i postanowiłem spróbować. Decyzja była o tyle niełatwa, że miałem już wtedy bardzo dobrą pracę i ustabilizowane życie. Okazało się, że spełniam wszystkie wymogi i tak zaczęła się moja przygoda – wspomina Hubert Adamczyk.
Należy jednak pamiętać, że nie każdy może zostać kontrolerem. Chociaż na początek wystarczy matura i znajomość angielskiego, w pracy tej niezbędne są odpowiednie cechy. – Silny charakter, bardzo wysoko postawiona samoocena, a zarazem pokora i umiejętność pracy w zespole. Asertywność, ale i zdolność do daleko idących kompromisów. Duża zdolność przyswajania wiedzy, znajomość przepisów, ale i zdolność improwizacji. Cierpliwość, ale i często pośpiech. Szybkość analizowania, podejmowania decyzji i wyszukiwania informacji, łączenia ich w konkretne wnioski – wylicza Tomasz.
Aby zostać kontrolerem, trzeba najpierw przejść test psychologiczny, językowy, predyspozycji i badania lekarskie. – Każdorazowo w naborze bierze udział około 800 kandydatów, a na kursie jest 25 miejsc – mówi Grzegorz Hlebowicz, rzecznik Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej. Tymczasem zapotrzebowanie na kontrolerów wzrasta. – Szacuje się, iż w całej Europie braki kadrowe tej grupy zawodowej wynoszą ok. 20– 25 proc. – zauważa Hlebowicz.
Kiedy już znajdziemy się w gronie szczęśliwców, czeka nas długie teoretyczne i praktyczne szkolenie, które łącznie trwa ok. 3 lat. Wbrew pozorom wśród kontrolerów jest wiele pań. Kiedyś zawód był uznawany z typowo męski, teraz jest zupełnie inaczej. Anna uważa wręcz, że kobiety są predestynowane do tego zawodu. – Baby mają coś, w co wyposażyła je chyba natura – potrafią jednocześnie robić kilka rzeczy. W domu muszą jednocześnie zajmować się dziećmi, gotować zupę, doglądać prania, planować kolejny dzień i np. gadać przez telefon. W naszej pracy to się bardzo przydaje – podsumowuje.
...
Praca to cierpienie.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 17:45, 22 Sty 2016 Temat postu: |
|
|
Wojciech Grzędziński o kulisach swojej pracy. "Wcześniej czy później każdy ląduje u psychologa. Gdy wyjeżdżałem do Afganistanu, starsi koledzy ostrzegali: nie wrócisz taki sam"
22 stycznia 2016, 14:06
• Wojciech Grzędziński jest jednym z najbardziej znanych fotoreporterów z Polski
• Fotografował wojny w Libanie, Gruzji, Iraku i Afganistanie
• Jego zdjęcia z Osetii Płd. obiegły cały świat
• Dostał za nie nagrodę World Press Photo
• "Polsce Zbrojnej" opowiedział o kulisach pracy i wojennym piętnie
Małgorzata Schwarzgruber, "Polska Zbrojna": Chciałabym wiedzieć, co musi pan zobaczyć, aby zdecydować się nacisnąć migawkę aparatu?
Wojciech Grzędziński: Muszę zobaczyć coś, co mnie zaintryguje, przykuje moją uwagę. Czasem coś ciekawego, kiedy indziej - zwyczajnego. Na czym innym skupiam się, gdy jestem w strefie konfliktu, co innego dostrzegam na warszawskiej ulicy. Naciśnięciu migawki zawsze musi towarzyszyć emocja. Ale gdy już naciskam, myślę tylko o tym, jak skomponować piękny kadr, co umieścić na pierwszym, a co na drugim planie.
Zaczął pan jeździć na wojny, bo...?
Na początku była ciekawość i chęć poznania świata. Chciałem zobaczyć wojnę, wychowałem się na reportażach wojennych, więc także chciałem je robić. W 2006 roku pojechałem do Libanu na wojnę między Hezbollahem a Izraelem. Dziwną wojnę, bo nie angażowała się w nią armia kraju, na którego terenie był konflikt. Mogłem poruszać się po Bejrucie i Tyrze, ale nie mogłem przekroczyć rzeki Litani, gdzie zaczynał się izraelski ostrzał.
Czy tak wyobrażał pan sobie wojnę?
Moje myślenie o konfliktach zbrojnych, podobnie jak żołnierzy, którzy jadą na pierwszą misję, było zbudowane na wojennych filmach. Wyobrażałem sobie wojnę pozycyjną, dwie strony, linię frontu. A okazało się, że przez trzy tygodnie widziałem jednego człowieka w pełnym rynsztunku, po stronie Hezbollahu. Było to nocą w ciemnym zaułku w Tyrze. Przemknął ulicami. Kątem oka dostrzegłem, że miał czarną czapkę, kamizelkę i kałasznikowa. Bywało, że nas ostrzegano: tam nie jedźcie, bo będziemy odpalać rakiety. Wyjazd do Libanu był konfrontacją z nowym typem wojny, który dziś jest powszechny, ale wówczas nikt nie opisywał tak tego konfliktu.
W Libanie zrobił pan jedno z najbardziej poruszających zdjęć.
Mocno je odchorowałem. W południowej dzielnicy miasta, którą zajmował Hezbollah, w porze kolacji zostały zbombardowane dwa wysokie bloki mieszkalne. Podobno powodem było to, że z jednego z dachów ktoś strzelał do izraelskiego drona obserwacyjnego. Precyzyjne uderzenie zmieniło oba budynki w kupę gruzu. Poraziła mnie ta precyzja. Z kolejnych warstw zgliszcz wydobywano ciała. Czasem były to całe rodziny - leżały obok resztek stołów, przy których spożywały posiłek. Czułem bezradność. W pewnej chwili ktoś krzyknął: mamy dziecko. Podbiegłem w nadziei, że przeżyło masakrę, ale wyciągnięto zwłoki kilkumiesięcznego chłopca. Obok stał jego zrozpaczony dziadek. Ze zdjęć przedstawiających wojnę w Libanie wybrałem osiem, w tym to, na którym jest pokryty pyłem rumowiska właśnie ten chłopczyk. Mówią one więcej niż pozostałe kilkadziesiąt fotografii. Historii nie wolno przegadać, ona musi pozostać niedopowiedziana.
Po Libanie były inne wojny, w Iraku, Gruzji, Afganistanie. Co było najtrudniejsze w pracy korespondenta wojennego?
Najtrudniejszy jest powrót. Aby wyjechać, wystarczy wsiąść w samolot i w ciągu kilku godzin znaleźć się w strefie konfliktu. Powrót oznacza zmianę wszystkiego. Trudno wyrwać się z trybów, w jakich poruszam się w świecie wojny. Ciążą przeżycia, dziwi brak zrozumienia.
I trzeba poradzić sobie z emocjami. Na wojnie buforem jest obiektyw, ale przecież po powrocie nie chroni on przed koszmarnymi wspomnieniami.
Nie ma jednej sprawdzonej metody, takiego wentyla bezpieczeństwa, który wystarczy odkręcić, aby uszły emocje. Z czasem one odchodzą, ale nie można się wyzerować, pozostają obrazy, wracają wspomnienia. W pewnym momencie dochodzi do przesilenia i wtedy - gdy już sobie sam nie radzę - muszę zwrócić się o pomoc do specjalisty. Każdy reporter, który jeździ na wojnę, aby zrobić zdjęcia, ustawia się na pierwszej linii niczym na celowniku, widzi więcej i więcej w nim pozostaje. Wojna odciska piętno. Rozwala świat wartości, który potem trzeba ułożyć od nowa. Wcześniej czy później każdy ląduje u psychologa. Gdy wyjeżdżałem do Afganistanu, starsi koledzy ostrzegali: nie wrócisz taki sam. Nie wierzyłem. A jednak.
Jakie wydarzenie było dla pana takim przesileniem?
Wojna w Iraku. Byłem w tym kraju dwa razy w 2007 roku. Pierwszy raz towarzyszyłem ministrowi obrony, potem pojechałem sam. Był to niebezpieczny czas. Bazę w Diwaniji codziennie ostrzeliwano. Najgorsza była świadomość nieustannego zagrożenia. Może to dziwnie zabrzmi, ale atak przynosił ulgę, bo uwalniał od stanu napięcia. Wtedy narodził się pomysł na książkę, która opowiadałaby, jak wygląda życie w bazie. To nie tylko stołówka, pralnia, kontenery, w których śpią żołnierze. To jest inny świat, labirynt z betonu, gdzie zależnie od pory roku widać błękitne lub szare niebo i gdzie panują ekstremalne emocje. Podczas ostrzału człowiek czuje się jak na polu golfowym: trafią w mój dołek czy też nie? Na okrzyk "alarm" łapałem aparat, który zawsze miałem przy łóżku, i biegłem do schronu.
Niewiele zdjęć przywiózł pan z Iraku...
Ciężko odchorowałem Irak. Było to miejsce, w którym zrobiłem najgorsze zdjęcia. Z tej misji przywiozłem dużo doświadczeń, ale mało zdjęć. Nie umiałem fotografować wojny, jeżdżąc hummerem. Przez okno nie widziałem żadnej opowieści. Irackie fotografie to historie okołowojenne, pokazujące skutki konfliktu. Jak zdjęcie 17-letniej Sahar, Irakijki, która trafiła do polskiego szpitala, bo miała poparzone ponad 70 proc. powierzchni ciała. Była przytomna, ale otępiała z bólu. Takie okaleczenia dzieci, szczególnie dziewczynek, zdarzały się często, bo ojcowie wyładowywali złość na córkach. To poraża, jak wojna niszczy ludzi.
Mówi pan: w Iraku uczyłem się wojny razem z żołnierzami.
To była moja pierwsza dłuższa wizyta w bazie. Większość żołnierzy też po raz pierwszy trafiła i do niej, i na wojnę. Uczyłem się, jak mam się poruszać, aby nie narażać na dodatkowe ryzyko żołnierzy. W hummerach kładliśmy na podłodze worki z piaskiem, a kamizelki kuloodporne opieraliśmy o drzwi, aby je wzmocnić. Uczyłem się także, jak się ubrać i jaki sprzęt jest naprawdę niezbędny. Ta wiedza przydała się potem w Afganistanie. Wiedziałem już, czego się spodziewać.
Nie miał pan nigdy dylematu, czy pokazywać okrucieństwo wojny?
Mam takie dylematy. Tak było w Libanie. Prasa nie opublikowała zdjęć martwego chłopca. Ja je pokazuję, bo uważam, że przekazują ono prawdę o tym, co się stało. Fotograf jest świadkiem, zdjęcie może być brutalne czy dramatyczne, ale jest opowieścią o tym, co się zdarzyło, nie służy do epatowania okrucieństwem.
I w Iraku, i w Afganistanie jeździł pan w patrolach z żołnierzami. Jak bardzo jest pan w stanie zaryzykować dla dobrego zdjęcia?
Nie więcej niż nasi żołnierze. Jeśli chcę opowiedzieć historię, muszę ponieść ryzyko. Jeśli opowiadam o żołnierzach na patrolu, to idę z nimi. Nie mogę tego zrobić, siedząc w bazie czy w rosomaku. Inaczej nie zdołam oddać prawdy, do której dążę w swoich zdjęciach.
Wydał pan album "Pustka", który jest fotograficzną opowieścią o Afganistanie. O czym opowiada?
O dziwnej wojnie, trudnej do zrozumienia. O tym, jak wygląda ona z perspektywy osoby, która wraz z żołnierzami została zamknięta w bazie. Na fotografiach z 2008 i 2013 roku pokazuję i ją, i odrealniony świat, który tam jest. Widać na nich, jak żołnierze wykradają kawałki przestrzeni, aby mieć coś prywatnego - zdjęcia żony i dzieci, plakat, wycinki z gazet. To ich osobiste rzeczy w bezosobowym świecie wojny. W albumie są też pocztówkowe zdjęcia Afganistanu, które na co dzień można było zobaczyć jedynie przez szybę opancerzonego pojazdu - niebieski meczet w Mazar-e Sharif, wzgórze telewizyjne w Kabulu. To kraj, w którym się zakochałem, miejsce magiczne. Na tych zdjęciach widać świat spoza bazy, piękny, pierwotny, w którym żyją życzliwi ludzie. Większość była przerażona wojną i jej nie chciała.
Nagrodę World Press Foto dostał pan za cykl 11 zdjęć, które zostały zrobione w Gruzji. To było zaskoczenie?
Z mniej więcej 100 tys. zdjęć nadesłanych na ten konkurs, nagrodzonych zostało około 200. Wyróżniono pięć materiałów pokazujących wojnę w Gruzji. To sporo jak na konflikt, który zakończył się po niecałych trzech tygodniach, a walki trwały pięć dni. Miałem szczęście, że szybko znalazłem się na miejscu, już drugiego dnia wojny, i byłem tam, gdzie się coś działo.
Na zdjęciach, które pan tam zrobił, są zrozpaczeni ludzie.
Było to po ataku w Gori. Zginęło ponad 20 osób, a 200 zostało rannych. Dokumentowałem to, co widziałem. Ludzką rozpacz na tle ruin.
Chłopczyk z Libanu, poparzona dziewczyna z Iraku, rozpacz ludzi po ataku w Gruzji - tak wygląda wojna na pana zdjęciach.
Wojnę można opowiadać z wielu perspektyw. Trudno te zdjęcia zestawić w jednym szeregu, choć wszystkie zostały zrobione na wojnie.
Żołnierze, nawet ciężko ranni na misjach, zapytani, czy chcieliby tam wrócić, odpowiadają, że nawet jutro. Czy pan też?
Na pewno wrócę kiedyś na wojnę. Myślę o wyjeździe na Ukrainę. Interesują mnie losy ludzi po obu stronach frontu. Iraku czy Afganistanu nie można pokazać z tej drugiej strony, na Ukrainie jest to możliwe.
Ma pan poczucie, że fotografie, które pan zrobił, mogą coś zmienić?
Mam poczucie misji. Może jestem naiwny, ale wierzę, że zdjęcie może nie jest w stanie zakończyć wojny, ale zmienić jej bieg - już tak. I tak było w Gruzji. Atak w Gori nastąpił w dzień otwarcia igrzysk w Chinach. Zdjęcia z Gruzji przyćmiły tamto wydarzenie. Gdyby nie powstały, na pierwszych stronach gazet byłyby igrzyska, nie byłoby przekazu, że oto właśnie wybuchła wojna, która może znacząco wpłynąć na stabilność w Europie. Dobrze użyta fotografia i - co ważne - prawdziwa może zmieniać świat. Zdjęcie poparzonej napalmem płonącej dziewczynki z Wietnamu sprawiło, że miliony ludzi wyszły w proteście na ulice i wymusiły na amerykańskich politykach zakończenie tej wojny. Fotografia musi przekazywać emocje.
Często słyszy pan pytanie o ulubione zdjęcie?
Moje ulubione zdjęcia to nie są te z wojny. Lubię takie, które są obrazami, a nie dokumentacją brutalnych zdarzeń.
Odskocznią jest fotografowanie muzyki.
Ważne są dla mnie emocje, a muzyka wyzwala potężny ich ładunek. Fotografuję muzykę klasyczną, która - wydawałoby się - nie zawiera ich wiele. Jednak skupienie i przeżywanie jej przez wykonawców są ogromne - tak było podczas Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Inny temat pomaga mi zmienić perspektywę, a dzięki temu mogę uniknąć standardowego podejścia do powtarzających się wydarzeń. Muszę zachować świeżość spojrzenia.
Rozmawiała Małgorzata Schwarzgruber, "Polska Zbrojna"
...
Nieskonczenie lepiej do Boga niz do psychologa.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 19:39, 31 Sty 2016 Temat postu: |
|
|
Kościerzyna: 4-letni chłopiec bez opieki
Kościerzyna: 4-letni chłopiec bez opieki - Shutterstock
Czteroletni chłopiec bez opieki, w samej piżamie i skarpetkach przyszedł do jednego ze sklepów w centrum Kościerzyny. Pracownica zaalarmowała policję i pogotowie.
Dziecku nic się nie stało, ale pozostanie w szpitalu na obserwacji. Czterolatek przeszedł kilkaset metrów. Zwróciła na niego uwagę ekspedientka sklepu, do którego wszedł. Dziecko było przemoczone i wyziębione, miało na sobie bowiem tylko skarpetki i piżamę.
Pogotowie zabrało je do szpitala. Lekarz przebadał chłopca i stwierdził, że nie ma żadnych obrażeń na ciele. Skierował go jednak na oddział dziecięcy z powodu infekcji górnych dróg oddechowych.
Policja dotarła już do matki dziecka. 31-latka była trzeźwa. Przekonywała, że myślała, iż chłopiec poszedł do mieszkających w tym samym bloku dziadków.
Niewykluczone, że kobieta będzie odpowiadać za bezpośrednie narażenie czterolatka na niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia. Sprawa trafi do sądu rodzinnego.
...
Nie sadze aby matka klamala skoro dziadkowie w tym samym bloku... To raczej wypadek...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 13:13, 03 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
Stres, wiertła i "naftodolary"
Katarzyna Kantner
Dziennikarka Onetu
Maciej Smoleński podczas pracy na platformie - Archiwum domowe M. Smoleńskiego / Materiały prasowe
– Ludzie wypływają czasami na dwa, trzy miesiące z dala od domu, rodzin, rzeczy, które się robi na co dzień. Pracujemy po dwanaście godzin, często na nocnej zmianie, czasem kończymy w południe. To wpływa na psychikę i trzeba mieć odpowiednie podejście, żeby wykonywać tę pracę – mówi Maciej Smoleński, od ośmiu lat pracujący na platformach wiertniczych na Morzu Północnym.
Kiedy w Stoczni Gdańskiej serwisowano platformę, jej nogi wystawały ponad większość budynków w mieście. Takie nogi, wciskane w dno morza, mogą mieć nawet 150-200 metrów długości. Nie wszystkie metalowe "potwory" mocowane są do podłoża – platformy innego typu są zakotwiczone i unoszą się na powierzchni wody. Te konstrukcje ważą zwykle kilkadziesiąt tysięcy ton. Już jednak platforma Berkut (obecnie jedna z kilku największych na świecie) to kolos o masie 200 tysięcy ton.
REKLAMA
Co się czuje, kiedy coś takiego buja się pod naporem sztormowych fal?
– W przypadku platform, które są umocowane do dna, to jest minimalne i ciało nie odczuwa tego aż tak bardzo, a śpi się dużo lepiej – mówi Maciej Smoleński.
Z konstrukcji w dno morza wpuszczane są rury z wiertłami nazywane zestawem i mające zwykle długość 2-3 kilometrów, odpowiadającą mierzonej głębokości odwiertu. Z ich pomocą poszukuje się, a później wydobywa ropę i gaz. Maciej pracuje jako wiertacz kierunkowy. Do zadań ludzi na tym stanowisku należy określanie kierunku ruchu wiertła. Można to robić ze sporą precyzją na odległość kilku kilometrów, choć maleje ona w miarę zwiększania głębokości:
– Ja mam swój sprzęt, który jest podłączony do różnego rodzaju sensorów i receptorów, ale to, co robimy to prawdopodobnie pięć procent całej operacji – mówi.
Proces odwiercenia i wydobycia jest niezwykle skomplikowany i wymaga współdziałania specjalistów z wielu dziedzin. Zwykle nie zdajemy sobie sprawy, jakiego wysiłku i jak zaawansowanych technologii wymaga działalność, dzięki której możemy po prostu nalać paliwa do baku samochodu.
4ebbe573-e800-4b45-835f-7e4a5ab68a49 Platforma typu "jack-up" w zatoce - Archiwum domowe M. Smoleńskiego / Materiały prasowe
Platforma typu "jack-up" w zatoce
Obsesja bezpieczeństwa
W historii branży nie brakuje przerażających katastrof. W 1980 roku wywróciła się norweska platforma Alexander Kielland, na której pokładzie mieszkali pracownicy innej platformy (służyła jako rodzaj pływającego hotelu). Zginęły wtedy 123 osoby, przeżyło jedynie 89. W 2010 roku świat zbulwersowała historia zatonięcia platformy wiertniczej Deep Water Horizon należącej do koncernu BP. Zginęło 11 pracowników, a do morza wyciekło 700 milionów litrów ropy. Była to największa katastrofa ekologiczna w historii USA, a koncern ma zapłacić odszkodowania liczone w dziesiątkach miliardów dolarów. To tylko przykłady.
W pionierskich czasach praca na platformach wiązała się z ogromnym ryzykiem i często zdarzały się wypadki. Jak jest dziś? Kwestie związane z bezpieczeństwem stały się w branży naftowej rodzajem obsesji. Sebastian Barycza pracuje jako inżynier-serwisant na statkach i platformach Europy, Azji i Afryki. Jako (m.in.) specjalista od zabezpieczeń przeciwpożarowych zagadnienie od przysłowiowej "podszewki". I tak na przykład w trakcie jednego z ostatnich wyjazdów przed przystąpieniem do pracy spędził trzy godziny, wypełniając specjalne formularze. Wykonanie zadania trwało około pięciu godzin. Każda czynność, która nie wchodzi w zakres standardowych działań wykonywanych na określonym stanowisku, wiąże się tu z nawałem formalności:
– Przykład: jeżeli chciałbym na platformie wiertniczej wymienić żarówkę, to żeby to zrobić, muszę wypełnić specjalny dokument i muszę to zrobić 24 godziny przed planowaną wymianą. Najpierw muszę się spotkać ze BHP-owcem, z którym omówię wszystkie zagrożenia wynikające z czynności, którą mam wykonać, określić ich skalę i sposób, w jaki mogę je zmniejszyć. Następnie muszę uzyskać kilka podpisów, na przykład od kierownika tego sektora, gdzie serwis będzie wykonywany, jego szefa, a nawet najważniejszych osób na całej platformie – mówi.
Co istotne, jeśli wykonanie zadania trwa trzy dni, codziennie trzeba całą procedurę powtarzać od początku. Po zakończeniu zadania ponownie trzeba zebrać podpisy od wszystkich tych osób, które muszą potwierdzić, że praca została wykonana. Pan Sebastian podkreśla, że jeśli ktoś ma uczulenie na formalności, praca na platformie może być trudna do zniesienia.
Jego zawód wiąże się z ciągłymi podróżami – przyjeżdża na platformę na kilka dni, by dokonać naprawy lub przeglądu. Firmy naftowe stać na to, by dobrego specjalistę sprowadzić z zagranicy, opłacić jego przelot i zakwaterowanie. W tej branży na tego typu kwestiach raczej już się nie oszczędza.
Pracownicy platform uczulani są m.in. na kwestię tzw. barier – są to taśmy, za pomocą których odgradza się miejsce pracy czy awarii:
– Teoretycznie reguła mów: nie wolno przekroczyć bariery, dopóki nie zostanie usunięta, niezależnie co się dzieje, nawet gdyby, powiedzmy, palił się tam człowiek i potrzebował pomocy – mówi Maciej Smoleński.
W praktyce dużo zależy od regionu wydobycia. W sektorze, w którym pracuje pan Maciej, a więc na Morzu Północnym, procedury bezpieczeństwa traktuje się niezwykle poważnie. Gorzej bywa w krajach Trzeciego Świata. Oczywiście ludzie są tylko ludźmi i czasem ktoś zdecyduje się działać poza przepisami, ale konsekwencje ewentualnego wypadku na zawsze wyeliminują takiego kogoś z branży i mogą kosztować majątek.
Surowe obostrzenia dotyczą nieomal wszystkiego, także kwestii ubioru:
– Miałem ze sobą własny strój roboczy, kask i buty. Musiałem wszystko wymienić, bo na tej platformie obowiązywał przepis, że jeśli pracuję na otwartym deku, tam gdzie pada deszcz, muszę mieć pomarańczowy, a nie granatowy strój ochronny, bo jeśli wypadłbym za burtę, ten granatowy trudniej byłoby zobaczyć – wspomina Sebastian Barycza.
Można zakończyć pracę, zanim się ją zaczęło:
– Pewien specjalista razem ze mną czekał w hotelu. Mieliśmy helikopterem polecieć na platformę wiertniczą, ale dostaliśmy informację, że ze względu na warunki pogodowe będzie to możliwe dopiero za 24 godziny. On poszedł do restauracji, wypił lampkę wina czy dwa piwa, ale był kolejny telefon, że warunki się poprawiły i możemy lecieć. Pojechaliśmy na lotnisko, a tam często jest tak, że losowo sprawdzana jest trzeźwość. Został cofnięty do hotelu i do końca życia ma wilczy bilet na tego typu pracę – mówi pan Sebastian.
Na platformach obowiązuje bezwzględny zakaz spożywania alkoholu. Trochę łatwiej jest palaczom – dla nich istnieją specjalne wydzielone strefy. Nawet leki, które wwozi się na pokład, muszą być dokładnie opisane i przejść przez kontrolę lekarza, bo nie można zażywać środków, które na przykład w jakikolwiek sposób spowalniają tempo reakcji.
Z lądu na platformę zwykle przelatuje się helikopterem, dlatego każdy kandydat na pracownika musi mieć za sobą kosztowny kurs ewakuacji z helikoptera (HUET) i podstawowy kurs bezpieczeństwa (BOSIET), a zwykle jeszcze kilka innych. Do tego dochodzą kursy specjalistyczne. Tego typu szkolenia są bardzo kosztowne — cena "pakietu" waha się od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Czasem kursy organizuje lub finansuje firma, w której pracownik jest zatrudniany, choć nie jest to regułą.
Czy dziś praca na platformie jest niebezpieczna? Dość często można spotkać się z opinią, że właśnie ze względu na rozbudowane procedury bezpieczeństwa, znacznie trudniej tu o wypadki niż na pierwszej z brzegu budowie. Z całą pewnością wciąż bardzo niebezpieczna pozostaje np. praca nurków głębinowych.
Tylko dla specjalistów
By znaleźć zatrudnienie "na offshorze" (branżowe określenie pracy na platformie) siła mięśni i determinacja zdecydowanie nie wystarczą – trzeba być fachowcem w swojej dziedzinie, znać język angielski i cieszyć się bardzo dobrym zdrowiem. Istotne jest doświadczenie, najlepiej w branży morskiej i to one zwykle decyduje o tym, czy dostanie się pracę. Przydają się także nienaganne referencje. Jeśli ktoś jest na przykład zdolnym absolwentem kierunku technicznego i chce rozpocząć pracę na platformie, niezbędna może się okazać wcześniejsza praca w stoczni czy na statku. Często o wyborze kandydata nie decyduje formalne wykształcenie, ale właśnie to gdzie i jak długo pracował, co potrafi. Rekruterzy podkreślają, że większość ludzi, których zatrudniają, to nie są osoby, które desperacko poszukują zajęcia, ale wykwalifikowani specjaliści, którzy na brak propozycji raczej nie narzekają. Firmy kontaktują się z nimi przez portale branżowe czy specjalistyczne fora. Zainteresowani mogą także sami zgłosić swoje CV, korzystając z formularza na stronie właściciela platformy czy wynajmującej ją firmy. Warto aplikować przez strony znanych koncernów naftowych. Sporą ilość sprawdzonych ofert można także znaleźć na portalach branżowych takich jak rigzone.com, 7oceans.pl czy creaw4sea.com.
Bywa też tak, jak w przypadku Macieja Smoleńskiego, absolwenta marynistyki, który szukał pracy w firmie specjalizującej się w produkcji kontenerowców. Jako że kompania ma także dział naftowy i wiertniczy, jego CV niespodziewanie trafiło do departamentu w Kopenhadze:
– Najpierw rozmowa wstępna, potem kwalifikacyjna, jakieś tam testy, psychotesty i zaoferowano mi pracę od razu na platformach z przyspieszonym treningiem – mówi i podkreśla, że uważa to za spore szczęście.
W branży przydają się także odpowiednie kontakty. Nie jest tak, że ktoś zatrudni cię bez kwalifikacji, ale gdy ktoś cię poleci, łatwiej o pierwszą taką pracę i dobry kontrakt. Można też skorzystać z usług agencji pośredniczących między pracownikiem a pracodawcą, ale wtedy stawka może być znacznie niższa:
– Płaci się tak zwane frycowe: pensja jest dużo mniejsza, ale jeśli jesteś na takim kontrakcie, możesz poznać ludzi i przekonać ich do siebie. Wtedy zwyczajnie rozmawia się z przełożonym, który może zatrudnić nas bezpośrednio. Pensja jest wtedy dużo wyższa – mówi Sebastian Barycza.
Poszukujący pracy tego typu za pośrednictwem internetowych ogłoszeń powinni być bardzo ostrożni – poza profesjonalnymi agencjami pośrednictwa, pojawia się także wielu nieuczciwych "pośredników" oferuje odpłatną pomoc w zdobyciu pracy na platformie. Często są to oszuści. Szczególną czujność powinny wzbudzić ogłoszenia, w których brak dokładnych danych teleadresowych i adresu profesjonalnej strony internetowej "pośrednika" czy "doradcy", a także anonse, których autor domaga się jakiejkolwiek zapłaty za pośrednictwo.
Na platformach pracują także niewykwalifikowani pracownicy fizyczni – ci zarabiają znacznie mniej. Czasem ich stawki mocno zaniżone, bo sporą marżę nalicza sobie pośrednik. Oprócz tego jest cała załoga odpowiedzialna za gastronomię i obsługę, która również zarabia niewiele w stosunku do specjalistów pracujących przy wydobyciu.
Trzeba podkreślić, że w ciągu ostatnich kilku lat spadające ceny ropy przełożyły się na masowe zwolnienia – tysiące osób straciły pracę, a ci, którzy zostali muszą się liczyć z potencjalną obniżką wynagrodzenia.
4ebbe573-e800-4b45-835f-7e4a5ab68a49 Platforma typu "semi-submersible" dryfująca na morzu - Archiwum domowe M. Smoleńskiego / Materiały prasowe
Platforma typu "semi-submersible" dryfująca na morzu
Tak zwane "naftodolary"
O zarobkach w tej branży krążą legendy, często dalekie od prawdy. Z dzisiejszej perspektywy nie wydają się Polakom zapewne tak wysokie jak 20-30 lat temu, ale na platformach zarabia się bardzo dobrze. Trudno wskazać konkretne stawki – te różnią się w zależności od stanowiska, doświadczenia, kraju, rodzaju kontraktu i zakresu ponoszonej odpowiedzialności. Podając stawki warto operować rocznym dochodem, bo wynagrodzenie wylicza się rozmaicie – jedni dostają stałą miesięczną pensję, innym płaci się tylko za przepracowane tygodnie, a do podstawowej pensji dochodzą rozmaite dodatki.
Jedne z najwyższych stawek oferują Norwegowie – w 2013 roku przeciętna roczna pensja na norweskich platformach wynosiły 179 000 dolarów. Także warunki pracy są wyjątkowo dobre: pracuje się w systemie 2/4– po dwóch tygodniach na morzu pracownikowi przysługują cztery tygodnie urlopu. Nie jest to regułą – w innych krajach pracuje się w systemie 4/4, czasem 6/6 czy nawet 8/8. Pracę trudno jednak dostać obcokrajowcom, a jeśli już ją dostaną, zarabiają zwykle mniej niż obywatele Norwegii.
Zgodnie z raportem opublikowanym przez portal rigzone.com średnia roczna pensja na platformie wiertniczej wynosiła w 2015 roku 91 000 dolarów, przy czym najwięcej, bo 116 00 zarabiało się w Europie, najmniej – 65 000 – w Południowej Azji. Bardzo ciekawych danych dostarcza raport sporządzony przez firmę Hays zajmującą się rekrutacją pracowników dla branży naftowej. I tak w 2013 roku średnia pensja Polaków zatrudnionych na platformach w Polsce wynosiła 36 400 dolarów a dla pracujących w Anglii Anglików już 94 200 dolarów. Obcokrajowcy (raport uwzględnia podział na pracowników pochodzących z danego kraju i przyjeżdżających z zagranicy) mogą liczyć średnio na 110 4000 dolarów (Norwegia) 91 800 dolarów (Wielka Brytania) czy 80 000 dolarów (Zjednoczone Emiraty Arabskie). Jak łatwo zauważyć, naszym specjalistom znacznie bardziej opłaca się pracować na zagranicznych kontraktach.
Jedne z najwyższych stawek oferują Norwegowie – w 2013 roku przeciętna roczna pensja na norweskich platformach wynosiły 179 000 dolarów
Moi rozmówcy deklarują, że z zarobków są zadowoleni, choć nie podają konkretnych stawek.
– Taki nawet trzydniowy wyjazd, to jest dobra pensja – mówi Sebastian Barycza. Jego sytuacja jest jednak o tyle specyficzna, że pracuje na własną rękę, bo jako serwisant prowadzi działalność gospodarczą i nie jest stałym pracownikiem żadnej platformy.
Na forach użytkownicy podają naprawdę różne stawki: ktoś inny pisze, że jako Dynamic Positioning Officer (nawigator utrzymujący platformę w stałej pozycji w stosunku do dna) zarabia rocznie 179 000 dolarów. Ktoś inny podaje dniówkę rzędu 760 dolarów na Diving Support Vessel (statku wsparcia nurkowania) w Arabii Saudyjskiej. Podawane kwoty wzbudzają spore emocje – jedni nie dowierzają, a inni twierdzą, że sami zarabiają znacznie więcej lub znacznie mniej.
Takie małe miasteczko
Na platformie mieszka zwykle od kilkudziesięciu do kilkuset osób. Im wszystkim trzeba zapewnić odpowiednie zaplecze socjalne. Na każdym takim obiekcie pracują kucharze, osoby odpowiedzialne za pranie i sprzątanie czy lekarze.
Wyżywienie jest nieodpłatne i z reguły ma dobrą opinię. Na większości platform można znaleźć sale kinowe, sauny, konsole do gier i siłownia, ale po 12 godzinach pracy mało kto wybiera aktywny wypoczynek:
- Dziewięćdziesięciu procentom wystarcza, że jest dobry Internet. Bywa jednak, że ktoś musi siedzieć przez kilkanaście godzin na krześle i robić swoje. Wtedy jest bilard, ćwiczenia czy choćby ping pong. Są też podobno tacy, którzy biegają po pokładzie i lądowisku dla helikopterów — mówi Maciej Smoleński.
Pracuje się w systemie zmianowym – zwykle jest to 12 godzin pracy i 12 godzin wolnego, także w weekendy. Dziennie ma się dla siebie 2-3 godziny. Kabiny są zwykle jedno- dwu- lub trzyosobowe, w zależności od platformy i stanowiska. Na Morzu Północnym zasadą bywa, że mieszkańcy jednej kabiny mają ją do dyspozycji dokładnie na 12 godzin, a potem mają formalny obowiązek odstąpić ją zmiennikowi. Niektórzy traktują ten przepis śmiertelnie poważnie. Sebastian Barycza trafił kiedyś na platformę po dwudniowej podróży i czterech godzinach snu. O 8:30 miał zacząć pracę:
– Jest godzina szósta rano i ktoś nagle wali z pięści w moje łózko. Budzę się zdezorientowany, a tu ten człowiek, zmiennik, który śpi w tej samej kabinie i on się mnie pyta, co ja tutaj robię. No jak to, co robię? No, śpię... On mi tłumaczy, że wrócił właśnie po nocce i od 6 rano kabina jest tylko i wyłącznie jego, więc nie mam prawa w niej przebywać.
Współlokator złożył skargę. Pan Sebastian podkreśla, że przedtem kwaterowano go w jednoosobowych kabinach, a w trakcie szkoleń nie został poinformowany o tych regulacjach.
Platformy i ludzie
Na "offshorze" czasem spotyka się kobiety. Zwykle pracują jako radiooficerowie, operatorzy stacji ogniowej czy lekarze albo jako personel pomocniczy. Nie ma przeciwwskazań co do pracy pań, choć przeważają stanowiska, w których naprawdę trudno je sobie wyobrazić. Z małymi wyjątkami:
– W Norwegii spotkałem kobietę pracującą na takich samych warunkach i zasadach jak tak zwany roughneck, członek załogi, który pracuje w szybie wiertniczym, a to oznacza tachanie ciężarów, zakręcanie zaworów, młotki i śrubokręty – wspomina pan Maciej.
Platforma to także kontakty towarzyskie, choć mimo wzajemnej sympatii, znajomości z morza rzadko przenosi się na ląd:
– Po czterech tygodniach obcowania z tymi samymi ludźmi, człowiek ma ochotę na zupełny detoks i w głowie ma tak naprawdę swoją rodzinę i swoje sprawy. Ma w świadomości to, że za cztery tygodnie wraca do ludzi i wtedy sobie pogadają – mówi Maciej Smoleński i dodaje, że kolegom, z którymi pracował, zawdzięcza wiedzę, której nie dałyby mu żadne kursy czy szkolenia.
Jak taki tryb życia wpływa na życie rodzinne?
– Mówi się, że każdy wiertacz musi mieć przynajmniej dwa rozwody. Ja jestem w stałym związku, który ma się dobrze. Nie planuję na razie założenia rodziny, ale w moim życiu osobistym nie ma problemów związanych z pracą. Rodzina wie, jaką pracę wykonuję i tylko pytają, czy jeszcze mnie nie zwolnili – żartuje pan Maciej. Dodaje, że trzeba się pogodzić z tym, że w każdej chwili może zadzwonić telefon, a wtedy trzeba zapomnieć o imieninach cioci czy planach na święta. Takie są koszta tej pracy.
– Rekompensata za to jest finansowa, oczywiście – dodaje.
To jednak nie wszystko. Większość osób, które wybierają ten rodzaj zatrudnienia, ceni sobie to, że po czterech czy ośmiu tygodniach nieprzerwanej pracy, taką samą ilość czasu mają potem dla siebie. To daje duże poczucie swobody, dużo większe niż praca od 8 do 16:
– Nie jestem uzależniony od rytmu weekendów i długich weekendów. Był taki okres, gdy miałem przerwę i musiałem chodzić do biura w garniturze, dojeżdżać w korku, wracać w korku. Tu tego nie ma – mówi Maciej Smoleński i podkreśla, że przynajmniej na tym etapie życia praca na platformie w pełni go satysfakcjonuje.
Sebastian Barycz lata z na platformy i statki rozlokowane po całym świecie. Specyfika pracy jest taka, że w każdej chwili może dostać zlecenie.
– Wolę takie rozwiązanie aniżeli świadomość, że jutro, pojutrze za tydzień, miesiąc i 10 lat będę musiał znowu wstawać o szóstej rano, bo o ósmej zaczynam pracę, a kończę o 16:00 – mówi i dodaje, że na małżeństwo takie częste, ale krótkie wyjazdy wpływają dobrze:
Wiele małżeństw jest sobą znudzonych. Mnie się zdaje, że taka praca pomaga cementować związek, bo jest czas, żeby się za sobą stęsknić
Sebastian Barycz
– Wiele małżeństw jest sobą znudzonych. Mnie się zdaje, że taka praca pomaga cementować związek, bo jest czas, żeby się za sobą stęsknić.
Podkreśla, że każdy wyjazd jest bardzo intensywny, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji, stres, radzenie sobie z brakiem czasu czy snu. Po powrocie czasem narzeka, ale to szybko mija.
– Po ostatnim wyjeździe taką fakturę dostałem, że jak dostanę ten przelew, to się znowu uśmiechnę i powiem: "A, warto było" – mówi.
Na platformach zdarzają się czasem jednostki, dla których "offshore" jest całym światem – pracują od kilkudziesięciu lat i innego życia już sobie nie wyobrażają. Maciej Smoleńśki wspomina pewnego Anglika, jak mówi, geniusza, jeśli chodzi o wiercenie kierunkowe:
– Mieszkał na jednej z wysp Morza Śródziemnego, wynajmując dom, nie płacił żadnych podatków, nigdzie nie był zameldowany. Taki trochę "obywatel świata", dla którego ta praca była pasją, a hobby był gin z tonikiem.
Bywają też i tacy, którzy nie mają do czego wracać, choć to raczej rzadkie – przeważnie jest dom, przyjaciele, zwykłe życie poza "offshorem". Jedni zostają na dekady, inni zarabiają przez kilka lat, a potem zmieniają branżę – nie ma reguł.
W Polsce przez lata praca na platformie obrosła mitami – w wyobraźni młodych ludzi była synonimem twardej męskiej roboty, przy której zarabia się krocie i ryzykuje życie z dala od rodziny. Rzeczywistość jest nieco inna, pewnie bardziej prozaiczna, choć z całą pewnością nie jest to praca dla każdego.
...
Nie myslcie ze cierpienie to tylko szpital. Praca juz jest cierpieniem. Cale zycie na skutek grzechu pierworodnego.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 17:24, 04 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
Ofiary leku Primodos walczą o prawdę i odszkodowania
Po 40 latach milczenia ofiary leku Primodos, używanego w latach 70. do przeprowadzania testu ciążowego, domagają się od niemieckiej firmy ujawnienia faktów i odszkodowań.
Opieka nad upośledzoną, 42-letnią Louise to dla jej matki codzienność. Dziewczyna urodziła się kaleką, jest opóźniona w rozwoju. Jej mama o imieniu Pam nigdy nie zapomni szoku, jakiego doznała po urodzeniu dziecka. Teraz razem z innymi osobami poszkodowanymi przez koncerny farmaceutyczne, Pam szuka sprawiedliwości.
Kości i mózg Louise przestały się rozwijać, w jej mózgu znaleziono puste przestrzenie. Deformacje miały być przyczyną testu ciążowego - leku Primodos. W kręgach medycznych już wcześniej pojawiły się podejrzenia, że leki niemieckiego koncernu mogą prowadzić do uszkodzenia płodu.
Czy Louise miała szansę na normalne życie? Jej mama zaufała lekarzowi i teraz tego żałuje. - Chcę spokoju ducha. Mam wyrzuty sumienia, dręczy mnie myśl, że podczas ciąży popełniłam błędy, że to, co się stało, to moja wina - mówi Pam.
Ofiar mogą być tysiące, nie wszystkie osoby są tak mocno upośledzone, jak Louise. Wśród ludzi, którym zaszkodził lek bardzo często zdarzają się wady serca. Izba Gmin przeprowadzi śledztwo w sprawie. I choć cała sytuacja wygląda jak walka Dawida z Goliatem, to poszkodowani nie zamierzają składać broni.
...
Takie nieszczescie.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:56, 05 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
Ostrołęka: Sześciolatek odgryzł palec koleżance. Rodzice żądają 100 tys. zł. odszkodowania
Sześcioletnia dziewczynka została ugryziona w palec przez swojego kolegę podczas obiadu na stołówce - Shutterstock
Sześcioletnia dziewczynka została ugryziona w palec przez swojego kolegę podczas obiadu na stołówce. Rana była na tyle głęboka, że wymagała założenia szwów przez specjalistę. Przedszkolanki nie wezwały karetki, a dziecko wysłały do domu autobusem. Rodzice dziewczynki są zbulwersowani. Chcą pozwać gminę o odszkodowanie w wysokości 100 tysięcy złotych - informuje portal "eostroleka.pl".
Do zdarzenia doszło w ubiegłym tygodniu w Szkole Podstawowej w Olszewie-Borkach. W południe podczas wspólnego obiadu na stołówce sześcioletni chłopiec odgryzł kawałek palca swojej rówieśniczce. Rana była na tyle głęboka, że wymagała natychmiastowego założenia szwów.
REKLAMA
Opiekunki oddały dziecko pod opiekę szkolnej higienistki, a o całym zdarzeniu poinformowały matkę dziewczynki. Kobieta sama nie mogła odebrać dziecka, ale zaproponowała odbiór przez dorosłą córkę. Panie z przedszkola zdecydowały jednak wsadzić małą Patrycję do autobusu. Z domu natychmiast trafiła do szpitala, gdzie doszło do zabiegu.
Rodzice nie mogą jednak zrozumieć tak nieodpowiedzialnej decyzji opiekunów. Jak informuje TVN24, za uszczerbek na zdrowiu córki domagają się odszkodowania w wysokości 100 tys. zł. Dyrekcja placówki nie skomentowała jeszcze sprawy.
...
Pewnie sie bali stracic prace. Przy powaznych wypadkach albo pogotowie albo samemu zawiezc bo pogotowie za 2 godziny... Dzieci sa jak natura. Moga nawet zginac... Trzeba sie modlic do Boga o opieke.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 17:01, 10 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
Bezręki artysta rysownik tworzy dzieła
Mariusz Kędzierski ze Świdnicy urodził się z wadą genetyczną przedramion. Mimo że nie ma rąk, tworzy skomplikowane grafiki, głównie portrety. Kędzierski ma na swoim koncie nagrody w międzynarodowych konkursach, wystawy swoich prac za granicą, m.in. w Nowym Jorku. W 2013 roku zajął II miejsce w konkursie Best Global w Wiedniu.
...
Jak widzimy pojecie ,,sprawnosci" jest wzgledne. Bóg jedynie ocenia co jest dla czlowieka dobre i na dobro ostateczniw wyjdzie.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 13:44, 15 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
Pułkownik Sławomir Berdychowski nie żyje
15 lutego 2016, 10:18
• Nie żyje pułkownik Sławomir Berdychowski
• Według "Polska The Times" były GROM-owiec i twórca jednostki Agat popełnił samobójstwo
Informację o śmierci płk. Sławomira Berdychowskiego podała "Polska The Times". Gazeta, powołując się na jego przyjaciół, twierdzi, że przyczyną śmierci było samobójstwo.
Sławomir Berdychowski był twórcą jednostki specjalnej Agat. Miał 48 lat. Niedawno ukończył kurs generalski, który traktowany jest jako przepustka do dalszych awansów, np. w strukturach dowodzących w NATO - czytamy w "Polska The Times".
Odszedł świetny żołnierz płk Sławomir Berdychowski - twórca jednostki specjalnej #AGAT b.oficer #GROM [link widoczny dla zalogowanych]
— Jerzy Polaczek (@JerzyPolaczek) luty 15, 2016
"Polska The Times" wspomina, że płk Berdychowski był przyjacielem generała Sławomira Petelickiego. Twórca GROM popełnił samobójstwo w czerwcu 2012 r.
Na stronie jednovstki Agat można przeczytać, że Berdychowski został odznaczony m.in. Srebrnym Krzyżem Zasługi, Krzyżem "Za Dzielność", Gwiazdą Afganistanu, Odznaką GROM, Odznaką AGAT, Odznaką Honorową Wojsk Specjalnych i Kordzikiem Honorowym Sił Zbrojnych RP.
"Agat" jest jednostką specjalną o charakterze lekkiej piechoty operacji specjalnych, przeznaczoną do prowadzenia akcji bezpośrednich, wsparcia militarnego, wparcia operacji przeciwterrorystycznych i ochrony krytycznej infrastruktury.
Polska The Times
...
Poniewaz nie sposob przypuscic ze to jakies ukryte mordy wyglada na zalamanie. Co oni tacy slabi sa? Niestety pozowanie na twardziela kryje slaba konstrukcje, Ewidentnie sila jest we wnetrzu.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 20:18, 24 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
CNN
Przestępcy odcięli mu stopy. "Nie chciałem dłużej żyć". Jako ofiara przemocy spotka się z papieżem
Pięć lat temu Carlos Gutierrez był dobrze prosperującym przedsiębiorcą w Meksyku, gdzie mieszkał z żoną i dwoma synami. Ale na jego drodze pojawiła się dwójka skorumpowanych policjantów, którzy zmusili go do płacenia haraczu. Carlos opłacał ich przez rok, w końcu nie miał już z czego. Wówczas przestępcy wymierzyli mu karę – zlecili odcięcie jego stóp. Carlos usłyszał również, że kolejni na liście są jego synowie, którzy mogą stracić głowy.
- To była najstraszniejsza chwila mojego życia. Nie chciałem dłużej żyć. Nie chciałem być częścią tego świata. Niczego już nie pragnąłem. Modliłem się do Boga, by zabrał mnie do siebie - relacjonuje mężczyzna.
Teraz Carlos Gutierrez będzie miał wyjątkową okazję spotkać się papieżem Franciszkiem, który planujące złożyć wizytę w Juarez. Papież chce w ten sposób udzielić wsparcia meksykańskim imigrantom oraz ofiarom przemocy w tym kraju.
...
To sa przejscia...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 16:23, 29 Lut 2016 Temat postu: |
|
|
Poparzona 8-latka okradziona przez wolontariuszkę
29 lutego 2016, 13:36
• 8-letnia Sa'fyre ma poparzone 75 proc. ciała w wyniku pożaru z 2013 roku
• Marzeniem Sa'fyre było otrzymanie jak największej ilości pocztówek na święta
• Rodzina poprosiła o pomoc w otwieraniu przesyłek wolontariuszy
• Jedna z wolontariuszek ukradła co najmniej 1300 dolarów przeznaczonych dla dziewczynki
8-letnia Sa'fyre w pożarze w 2013 roku straciła ojca i trójkę rodzeństwa, a 75% jej ciała uległo poparzeniu. Jej marzeniem było otrzymanie jak największej ilości pocztówek na Boże Narodzenie. W tym celu jej ciotka zorganizowała akcję na Facebooku. Odzew przekroczył najśmielsze oczekiwania. Dziewczynka dostała ponad milion przesyłek, w tym od prezydenta USA Baracka Obamy i jego rodziny oraz od piosenkarek Beyonce i Katy Perry.
Rodzina nie była w stanie poradzić sobie z otrzymywanymi przesyłkami, dlatego zwróciła się z apelem do wolontariuszy. Po dwóch miesiącach okazało się, że nie wszyscy z nich chcieli wyłącznie pomóc. Kim Bradford, jedna z wolontariuszek, ukradła 8-letniej Sa'fyre co najmniej 1300 dolarów oraz upominki, które dotarły w paczkach. Policja nie wyklucza jednak, że łup wolontariuszki mógł być znacznie większy.
41-letnia Bradford została aresztowana przez amerykańską policję z Rotterdam. Kobieta jednak wyszła już na wolność po wpłaceniu kaucji.
RMF FM
....
Niestety...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:08, 21 Mar 2016 Temat postu: |
|
|
Na ringu onkologicznego piekła
Ela dzielnie walczy z chorobą dla swojej ukochanej wnuczki Mai, męża, syna, synowej i zięcia - Materiały prasowe
Pani Ela z Warszawy to przykładna żona, matka, babcia i teściowa. Jej życie odmieniło się w grudniu 2014 roku wraz ze śmiercią ukochanej córki. Niestety teraz kobieta sama zmaga się z nieoperacyjnym nowotworem trzustki z rozsianiem do płuc i wierzy, że wygra tę nierówną walkę.
Podopieczna Fundacji Siepomaga jest już po siedmiu cyklach chemioterapii. Umiejscowienie guza wyklucza jego wycięcie przez chirurga. Jakiś czas temu pojawiła się jednak nadzieja dla Eli i jej rodziny. Od kilku miesięcy w tego typu przypadkach ratuje się ludzi, stosując metodę operacji NanoKnife. Jednakże wraz z dobrą informacją, dającą nadzieję na uratowanie Eli, pojawiła się też zła w postaci kosztów terapii. Zabieg nie podlega nawet minimalnej refundacji, a jego koszt, czyli około 80 tys. zł przerasta możliwości finansowe rodziny.
REKLAMA
REKLAMA
- Ten sam lekarz, który potwierdził możliwość poddania mnie zabiegowi, powiedział mi również, że na świecie są Anioły, które nie pozwalają osobom w mojej sytuacji na to, by nie podjęły walki o swoje życie. I że dzięki Aniołom wielu pacjentów z diagnozą nieoperacyjnego nowotworu dziś powoli wraca do zdrowia - mówi Ela.
Początkowo termin operacji został wyznaczony na 15 marca 2016 roku, jednakże Ela nie pojechała na niego, ponieważ nie udało się zebrać pieniędzy na czas. Rodzina nie poddaje się i wierzy, że wkrótce możliwe będzie uzbieranie całej kwoty, jednak póki co nie wystąpiła o wyznaczenie nowego terminu, aby oszczędzić sobie rozczarowań.
ff0cfb7c-04e6-4c27-94bd-616f76573b86 Fundacja Siepomaga
- Potrzebuję jedynie Aniołów, które dadzą mi szansę. Gdzie ich szukać? Jednego mam w Niebie, ale potrzebuje tych Aniołów tu, na Ziemi. Wiem, że moja córka Oliwka czuwa i choć kiedyś znów się spotkamy, to jeszcze nie czas na to. Chcę żyć. Chcę podjąć walkę z losem, który już raz tak okrutnie doświadczył mnie i moich najbliższych. Chcę mu pokazać, że mimo wszystko mnie nie złamał. Bo wiem, że moja Córeczka będzie mnie wspierać. I wierzę, że Anioły i mnie pozwolą na skorzystanie z szansy na NanoŻycie, za co już dziś każdemu z nich, każdemu z Was z całego serca dziękuję - podkreśla Ela i dodaje, że chociaż się boi to będzie walczyć do końca dla siebie i swojej córki.
Wszelkie informacje o możliwych formach wsparcia Eli i jej rodziny znajdują się na stronie Fundacji Siepomaga.pl (link poniżej artykułu).
[link widoczny dla zalogowanych]
....
To jest bohaterstwo. Choroba to rodzaj walki.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 23:20, 24 Mar 2016 Temat postu: |
|
|
Nie żyje Jędrzej "Stjup" Paluszczak
akt. 23 marca 2016, 10:42
• Zmarł Jędrzej "Stjup" Paluszczak, który chorował na czerniaka
• W ramach akcji "STJUPid Cancer" zbierano pieniądze na jego leczenie
Nie żyje 27-letni Jędrzej "Stjup" Paluszczak, który chorował na czerniaka. Jego przyjaciele, Agnieszka Wojtaszek i Jacek Stróżyński, zaapelowali na Facebooku o uszanowanie prywatności rodziny. Pierwsza dawka leku była już przygotowana do podania, ale ze względów formalnościowych mężczyzna nie mógł jej przyjąć.
Mężyczyzna chorował na niezwykłą odmianę czerniaka, który był wynikiem mutacji genów. Rak dawał szybkie przerzuty do płuc, węzłów chłonnych i kości udowej.
W ramach akcji "STJUPid Cancer - ogrywamy czerniaka" przyjaciele zbierali pieniądze na leczenie immunologiczne. Taka forma kuracji nie jest refundowana przez NFZ, a leki były sprowadzone z zagranicy. Miesięczny koszt leczenia wynosi około 40 tys. zł.
Jak podali we wtorek przyjaciele Paluszczaka, Agnieszka Wojtaszek i Jacek Stróżyński, pierwsza dawka leku była już przygotowana do podania, ale ze względów formalnościowych mężczyzna nie mógł jej przyjąć.
W akcję pomocy dla Paluszczaka zaangażowali się jego przyjaciele, znajomi oraz artyści z całej Polski. Organizowano koncerty oraz inne wydarzenia, których dochody były przeznaczane na jego leczenie.
Jędrzej zmarł. Nie jesteśmy w stanie napisać dłuższego komunikatu.Prosimy o uszanowanie prywatności rodziny.Jacek i Agnieszka
Opublikowany przez STJUPid Cancer - ogrywamy czerniaka na 22 marca 2016
Jędrzej "Stjup" Paluszczak był znanym muzycznym aktywistą. W Poznaniu organizował koncerty muzyki alternatywnej, hardcore i punkowej.
...
Powalczyl o dobro przed smiercia
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 15:22, 13 Kwi 2016 Temat postu: |
|
|
Zdiagnozowano u niej raka. Odwiedziła 7 cudów świata w 13 dni
wyślij
drukuj
kawi, dmilo | publikacja: 13.04.2016 | aktualizacja: 12:50 wyślij
drukuj
Zdjęcia z podróży Megan (fot. boredpanda.com)
12 krajów, 15 lotów, prawie 30 tys. mil i wizyta m.in. w Chichen Itza, Machu Picchu, Koloseum i Taj Mahal. Taką trasę podróży zaplanowała sobie Megan Sullivan gdy dowiedziała się, że jest ciężko chora.
Megan Sullivan ma 31 lat, jest Amerykanką i mieszka w San Francisco. Decyzję o odwiedzeniu siedmiu cudów świata podjęła, gdy w jej życiu zdarzyły się dwa groźne wypadki oraz gdy dowiedziała się, że jest poważnie chora. – Postanowiłam wtedy, że odwiedzę siedem cudów świata na trzech kontynentach – w Europie, Azji oraz Ameryce Południowej – mówi Megan.
Day 1: Chichen Itza #7wonders13days #livemorenow
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 30 Gru, 2014 o 5:46 PST
Wypadek na skałach i na skuterze
Wszystko zaczęło się podczas wspinaczki wysokogórskiej, którą Megan uprawia od trzech lat. Tego dnia wspinała się w Parku Narodowym Yosemite. – Wybraliśmy z przyjaciółmi miejsce, którego nie znaliśmy dosyć dobrze. Przez złe przypięcie zabezpieczającej mnie liny, runęłam w dół. Upadłam 50 metrów; byłam jedynie lekko ranna, to był naprawdę cud, że nic gorszego mi się nie stało – opowiada Megan. Na tym jednak pechowe sytuacje w życiu kobiety się nie skończyły. Tydzień później gdy jechała na skuterze, została potrącona przez samochód. – Zdążyłam zeskoczyć ze skutera. Gdyby nie to, znowu mogłabym doznać poważniejszych obrażeń. Na szczęście nie miałam poważniejszych złamań. To było takie moje szczęście w nieszczęściu – mówi.
Day 2: Machu Picchu #7wonders13days #livemorenow
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 31 Gru, 2014 o 4:02 PST
Największe życiowe marzenie
Podczas badań sprawdzających jej stan zdrowia po wypadku okazało się, że Megan choruje na raka skóry. – Mój lekarz zrobił biopsję i powiedział, że choruję na nowotwór. W międzyczasie poznałam Chrisa. Zaprzyjaźniliśmy się, a podczas jednej z randek on zapytał mnie, co jest na samej górze mojej listy marzeń. Powiedziałam, że chyba właśnie odwiedziny siedmiu cudów świata – opowiada Megan.
Day 4: Cristo Redentor #7wonders13days #livemorenow
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 2 Sty, 2015 o 7:32 PST
Kolejne dni spędzili na planowaniu wspólnej wyprawy. Postanowili, że w 13 dni uda im się zobaczyć siedem cudów. Zarezerwowali sobie 15 lotów przez 12 krajów. Odwiedzili Chichen Itza w Meksyku, Redeemer w Brazylii, The Lost City of Petra w Jordanii, Machu Picchu w Peru, Koloseum we Włoszech, Taj Mahal w Indiach oraz Wielki Mur Chiński. Aby obniżyć koszty podróży wynajęli pokój tylko w pięciu hotelach. – Spaliśmy na lotniskach albo w samolotach. Często bywało tak, że od razu udawaliśmy się w miejsce, które chcieliśmy zobaczyć i lecieliśmy dalej – mówi Megan.
Day 6: Colosseum #7wonders13days #livemorenow
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 4 Sty, 2015 o 9:32 PST
„Ograniczeniem byłam ja sama”
Przyznaje, że ta podróż udowodniła jej, że nie ma rzeczy niemożliwych. – Kiedy coś tracisz, kiedy dzieje się coś złego, wtedy zmienia ci się sposób myślenia. Otwierasz się na zupełnie inne rzeczy niż potrafiłeś do tej pory. Po tym najgorszym miesiącu w moim życiu zaczęłam się zastanawiać jak żyję, co jest w tym moim życiu ważne. Zrozumiałam, że ograniczeniem nie są pieniądze, czy brak czasu, ale ja sama. Zaryzykowałam i teraz wiem, że zrobiłam dobrze, że to ryzyko się opłaciło – tłumaczy. I dodaje, że ma zamiar kontynuować realizację swoich marzeń, bo chce „przeżyć swoje życie”.
Day 8: Petra #7wonders13days #livemorenow
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 6 Sty, 2015 o 9:50 PST
Day 11: Taj Mahal #7wonders13days #livemorenow
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 9 Sty, 2015 o 3:30 PST
Day 12// Great Wall of China
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 10 Sty, 2015 o 12:58 PST
12 countries - 15 flights - 28,211 total miles traveled - 5 hotel night stays - 1 confiscated tripod - 7 wonders - 13 days 3 years ago I had envisioned a video project that captured the journey to the 7 wonders of the world. 11 days before departure I decided to make it happen with somebody crazy enough to join me. 10 days later... we set off on what was an adventure of a lifetime. #7wonders13days #livemorenow
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Megan Sullivan (@megthelegend) 11 Sty, 2015 o 12:37 PST
BoredPanda
...
Piekne...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 15:48, 19 Kwi 2016 Temat postu: |
|
|
Straciła nogę w zamachu w Bostonie, po trzech latach ukończyła morderczy maraton
łz,d publikacja: 19.04.2016 aktualizacja: 09:37 wyślijdrukuj
Na mecie Adrienne Haslet-Davis nie kryła wzruszenia (fot. Twitter)
Ameryka ma nową bohaterkę. Trzy lata po zamachu terrorystycznym w Bostonie, w którym straciła nogę, Adrienne Haslet-Davis ukończyła ten maraton. – Czuję się niesamowicie – przyznała biegaczka.
Dżochar Carnajew skazany na karę śmierci. Za zamach podczas maratonu w Bostonie
Start 35-letniej Haslet-Davis to jednym z najważniejszych tegorocznego wydarzeń maratonu w Bostonie. Kobietę dopingowały na trasie dziesiątki tysięcy widzów, a policjanci utworzyli dla niej honorowy szpaler.
Proteza z karbonu
Tancerka mogła pobiec dzięki wykonanej na zamówienie protezie z włókna węglowego. Około 22. kilometra miała kryzys. Około godziny spędziła w namiocie służb medycznych, ale ze wsparciem innych biegaczy oraz dzięki ogromnej sile woli pokonała dystans 42 km i 195 metrów. Na mecie nie potrafiła ukryć wzruszenia.
– Czuję się niesamowicie. To wiele dla mnie znaczy, ponieważ udało mi się przekroczyć znacznie więcej linii mety niż tylko ta na trasie – przyznała. – Bałam się, że będę musiała się wycofać, na szczęście udało mi się ukończyć maraton.
Dwie bomby
Do zamachu na trasie maratonu w Bostonie doszło 15 kwietnia 2013 roku. Na mecie biegu przy Boylston Street zdetonowano dwie bomby w odstępie 12 sekund. Zginęły trzy osoby, a ponad 260 zostało rannych. Był to najkrwawszy zamach w Stanach Zjednoczonych od 11 września 2001 roku.
Policja ustaliła, że atak przeprowadzili Dżochar i Tamerlan Carnajewowie. Pochodzący z Czeczenii bracia od kilku lat mieszkali w Stanach Zjednoczonych. Po czterech dniach funkcjonariusze namierzyli Tamerlana, który zmarł w wyniku strzelaniny. Dżochara złapano dwa dni później, także został postrzelony. Był ciężko ranny, ale lekarzom udało się go uratować. Stanął przed wymiarem sprawiedliwości. W kwietniu ubiegłego roku skazano go na karę śmierci.
„Boston Globe”, Runnersworld.com
...
Wklej.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 18:41, 08 Maj 2016 Temat postu: |
|
|
Półtoraroczny chłopiec utonął w beczcie na działce
wyślij
drukuj
kf, k | publikacja: 08.05.2016 | aktualizacja: 16:37 wyślij
drukuj
Do tragedii doszło na działce (fot. [link widoczny dla zalogowanych] Jakub Szestowicki)
Tragiczny finał majówki pod Ustką. W beczce z deszczówką na działce utonął 17-miesięczny chłopczyk – informuje Radio Gdańsk.
W ośrodku, na działce. Bezdomność dotyka także dzieci
Dziecko bawiło się na terenie jednego z ogródków działkowych pod Ustką. Rodzice w tym czasie pracowali.
Gdy zauważyli, że chłopczyk zniknął, rozpoczęli poszukiwania. Znaleźli go w beczce z deszczówką wkopanej w ziemię. W środku było tylko kilkadziesiąt centymetrów wody – informuje rozgłośnia.
#wieszwiecej | Polub nas
Sprawą zajęła się policja. Jak sprawdzono, rodzice byli trzeźwi.
Radio Gdańsk
...
Nikt by nie wpadl na takie zakonczenie... Jest to wypadek jakie moga byc. Po prostu Bóg uznal ze dziecko wypelnilo swoja role. U Boga nie liczy sie ani dlugosc ani szerokosc ale JAKOSC!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 12:15, 17 Cze 2016 Temat postu: |
|
|
Kardynał Macharski przeszedł operację. Kuria prosi o modlitwę
wyślij
drukuj
łz, dmilo | publikacja: 17.06.2016 | aktualizacja: 11:40 wyślij
drukuj
W maju kard. Franciszek Macharski skończył 89 lat (fot. arch. TVP)
Kardynał Franciszek Macharski przeszedł zabieg stabilizacji kręgosłupa. Jego stan jest – jak wskazuje kuria – stabilny, ale wciąż ciężki.
Kard. Macharski jest utrzymywany w śpiączce farmakologicznej
Hierarcha został poddany zabiegowi stabilizacji potyliczno-szyjnej kręgosłupa. Operację przeprowadził zespół ortopedów z Collegium Medicum z Zakopanego. Obecnie przebywa w Klinice Intensywnej Terapii Interdyscyplinarnej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Centrum Medycyny Ratunkowej i Katastrof Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
– Niezmiennie otaczamy naszą serdeczną modlitwą kard. Franciszka, a lekarzom, pielęgniarkom i personelowi medycznemu wyrażamy ogromną wdzięczność za ich ofiarną pracę – mówi „Tygodnikowi Podhalańskiemu” ks. Piotr Studnicki z krakowskiej kurii.
Kardynał nadal w śpiączce
W niedzielę były metropolita krakowski miał wypadek w swoim mieszkaniu – stracił przytomność i spadł ze schodów. Od tego czasu lekarze utrzymują go w stanie śpiączki farmakologicznej.
Kardynał Macharski przez ponad 25 lat był metropolitą Krakowa. Jego poprzednikiem i wielkim przyjacielem był Karol Wojtyła. W maju duchowny skończył 89 lat. Krakowska kuria prosi o modlitwę w jego intencji.
#wieszwiecej | Polub nas
Radio Kraków, „Tygodnik Podhalański”
...
Chyba nadszedl jego czas.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 0:28, 18 Cze 2016 Temat postu: |
|
|
Jego hart ducha zadziwia młodych. Ma 86 lat i biega w zawodach
wyślij
drukuj
pl, pw | publikacja: 17.06.2016 | aktualizacja: 21:24 wyślij
drukuj
Pan Michał czas spędza sportowo (fot. TVP Info)
Pan Michał ma 86 lat, mieszka w małym domku, w niewielkiej wiosce koło Namysłowa na Opolszczyźnie, wśród kóz, kur i pszczół. Ponad 40 lat temu ciężko zachorował. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na przeżycie. Przypadek sprawił, że zaczął biegać. Startuje także w zawodach, ku zdziwieniu sąsiadów i dużo młodszych sportowców. Historię staruszka przedstawił „Puls Polski” TVP Info.
#wieszwiecej | Polub nas
TVP Info
...
40 lat choroby... Oczywiscie nie chodzi o to ze taki wiek to czas nadludzkich wysilkow fizycznych. Ale nie jest niczym dziwnym taka wytrzymalosc. W Serbii czy Gruzji byli znani 98 letni gorale ktorzy skakali po gorach jak kozice. 20 lwtni mieszczuch to przy nich inwalida...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 20:18, 01 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
Wiekowa bomba zabiła czterech węgierskich saperów
wyślij
drukuj
adom, dmilo | publikacja: 01.07.2016 | aktualizacja: 19:05 wyślij
drukuj
Pirotechnicy mogli zginąć od bomby z II wojny światowej (fot. Flickr/Matthew MacRoberts)
Czterech pirotechników zginęło, a jeden odniósł w piątek ciężkie obrażenia w wybuchu na byłym poligonie na terenie parku narodowego Hortobagy we wschodniej części Węgier – poinformowała rzeczniczka Centralnej Prokuratury Dochodzeniowej Andrea Nagy.
Saperzy zneutralizowali minę morską z czasów II wojny światowej. Zadziałał wariant „konwencjonalny”
Nieco później resort obrony podał, że w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach doszło do eksplozji ładunku wybuchowego w trakcie jego rozbrajania.
Według Nagy wstępne dane wskazują, że w pobliżu miejscowości Nadudvar wybuchła bomba z czasów II wojny światowej.
Tony bomb i odłamków
Oczyszczanie byłego poligonu zaczęło się w listopadzie 2013 r. Już w pierwszym tygodniu pirotechnicy znaleźli tam ponad 20 bomb i odłamki o wadze około tony.
Według przedstawiciela resortu rolnictwa Andrasa Racza, w ramach projektu o wartości 3,45 mld ft (11 mln euro) oczyszczany jest teren o powierzchni 4100 ha, który ma być potem wykorzystywany jako pastwisko. Prace, finansowane ze źródeł unijnych, mają się zakończyć 30 maja 2018 r.
#wieszwiecej | Polub nas
PAP
...
To jest sluzba...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:35, 05 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
Przez mukowiscydozę miał nie dożyć 16 lat. Dziś świętuje 60. urodziny
wyślij
drukuj
pw, dmilo | publikacja: 05.07.2016 | aktualizacja: 07:50 wyślij
drukuj
Jerry Cahill walczy z chorobą (fot. dailymail.co.uk)
Jerry Cahill właśnie skończył 60 lat. Amerykanin od ósmego roku życia choruje na mukowiscydozę. Lekarze mówili mu, że umrze najpóźniej w wieku 16 lat. Ale on miał inne plany. Zaczął uprawiać wyczynowo sport, stał się bohaterem filmu dokumentalnego, a jego przypadek zmienił spojrzenie lekarzy na tę groźną chorobę. Jego sylwetkę przedstawił brytyjski „Daily Mail”.
„Są takie dni, że nie chce mi się żyć”. Dramatyczne zmagania 20-letniego Damiana z mukowiscydozą
Jerry Cahill cały czas zadziwia medyczny świat. Gdy miał 8 lat i zaczął mieć problemy z oddychaniem, jego pediatra nie umiał stwierdzić, na co choruje jego pacjent. Medycyna stała wtedy na zupełnie innym poziomie, a mukowiscydoza było świeżo zdiagnozowaną i wyodrębnioną chorobą płuc.
Diagnoza jak wyrok
Gdy w końcu kolejni lekarze ustalili, co jest Jerry'emu, diagnoza brzmiała jak wyrok: chłopiec miał nie dożyć 16 lat. Wówczas uważano, że to i tak będzie długo. Nawet dziś średnia wieku chorych wynosi 36 lat.
Kto wie, czy życia nie uratowała mu decyzja jego ojca. Ten postanowił, że skoro synowi zostało niewiele czasu, musi go wykorzystać jak najlepiej, głównie uprawiając sport ze starszymi braćmi.
#wieszwiecej | Polub nas
Chłopak zaczął trenować i odkrył, że ma talent do skakania o tyczce. Jerry został gwiazdą tej dyscypliny. Skacze okazjonalnie do dziś, ale teraz głównie szkoli młodych tyczkarzy.
„Ciągle ćwiczę”
– To niewiarygodne, że mam 60 lat – mówił podczas swoich niedawnych urodzin. Stał się też bohaterem filmu dokumentalnego „Up for Air”, czyli „Skoczyć do nieba”. – Czuję się, jakbym doświadczył boskiej łaski, bo choruję tyle lat na mukowiscydozę, a ogólnie fizycznie jest ze mną dobrze. Ciągle ćwiczę – dodał.
Nie tylko Amerykanin nie dowierza, że żyje tak długo. Również lekarze bacznie go obserwują. Jego przypadek sprawił, że obecnie oficjalnie zaleca się chorym na mukowiscydozę uprawianie sportu.
Mukowiscydoza jest nieuleczalną chorobą genetyczną. Cierpi na nią około 70 tys. osób na całym świecie.
Daily Mail
...
Bóg decyduje.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 18:16, 14 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
Szedł chodnikiem, ten nagle się zapadł. Pieszy przygnieciony krawężnikiem
wyślij
drukuj
pw, dmilo | publikacja: 14.07.2016 | aktualizacja: 17:00 wyślij
drukuj
Chodnik zapadł się przy drodze krajowej (fot. CMG24.pl)
To miał być zwykły spacer, ale niewiele brakowało, żeby skończył się tragicznie. Pod mężczyzną, idącym przy drodze krajowej nr 15 w miejscowości Kwieciszewo (woj. kujawsko-pomorskie), zapadł się chodnik.
Wybudowali drogę, chodnik i ścieżkę. Żeby je rozebrać
Kwieciszewo to miejscowość pod Mogilnem. Mężczyzna wracał w środę przed północą do domu, gdy nagle zapadł się pod nim trotuar.
Krawężnik przygniótł nogi pieszego, co uniemożliwiało mu wydostanie się z dziury. Gdy długo nie wracał, na jego poszukiwania wyruszyła rodzina. Po blisko godzinie mężczyzna został odnaleziony.
Wezwani strażacy z Mogilna, Gębic i Kwieciszewa wyciągnęli poszkodowanego. Mężczyzna trafił do szpitala.
#wieszwiecej | Polub nas
TVP Bydgoszcz, CMG24.po
...
Jak widac to moze zdarzyc sie w kazdej chwili.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 11:42, 15 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
Śmiertelny prezent urodzinowy. Mąż podarował żonie skok na spadochronie
wyślij
drukuj
pch, dmilo | publikacja: 14.07.2016 | aktualizacja: 18:39 wyślij
drukuj
Mąż, żołnierz sił specjalnych, zorganizował dla żony skok ze spadochronem (fot. Flickr/ Walmir Zuchetto)
Tragedia w Witebsku. 34-letniej kobiecie, która skakała bez instruktora, nie otworzył się spadochron. Skok był urodzinowym prezentem od męża, żołnierza sił specjalnych.
Skok ze spadochronem i napad padaczki 3 km nad ziemią. Kursant przeżył dzięki zimnej krwi instruktora [WIDEO]
Do mediów trafiło bardzo niewiele informacji dotyczących wypadku, gdyż miał on miejsce na terenie elitarnej jednostki antyterrorystycznej nr 97020 w Witebsku.
Sprawa została utajniona, jednak dziennikarze portalu naviny.by ustalili, że spadochron pochodził z miejscowej jednostki, a samolot dostarczyła miejscowy oddział organizacji DOSAAF – odpowiednika polskiej Ligi Ochrony Kraju.
#wieszwiecej | Polub nas
Nie wiadomo, co było przyczyną nieudanego skoku. Według pierwszej hipotezy spadochron nie zadziałał prawidłowo. Według drugiej 34-letnia kobieta, która skakała bez instruktora w parze, wpadła w panikę. Ofiara nie miała doświadczenia w skokach spadochronowych.
Belsat.eu
...
Biedny przeciez nie chcial. Wyrok Boga.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 14:31, 16 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
"Chciały zwiedzić świat", "zbierały pieniądze na ten wyjazd" - wstrząsająca historia Polek, które zginęły w Nicei
jak/hlk/
2016-07-16, 13:41
Mieszkańcy Krzyszkowic (woj. małopolskie), z których pochodziły tragicznie zmarłe w Nicei Polki, są pogrążeni w żałobie. Opowiadając o 20-letniej Marzenie i 21-letniej Magdalenie mówią, że siostry od dawna zbierały pieniądze na wakacyjny wyjazd do Francji. Gdy zamachowiec rozpędzoną ciężarówką zaczął rozjeżdżać ludzi na promenadzie w Nicei, siostry nie zdołały w porę odskoczyć.
Kraj
Prezydent po tragicznej śmierci dwóch Polek w...
Cztery lata temu na nowotwór zmarła mama Marzeny i Magdaleny. Od tego czasu szóstkę rodzeństwa wychowywał samotnie ojciec.
W tym roku cztery siostry postanowiły wyjechać na wspólne zagraniczne wakacje. - Chciały zwiedzić świat - mówią ich sąsiedzi.
Pierwszy daleki wyjazd
To miał być ich pierwszy tak daleki wyjazd.
W Polsce Marzena studiowała, a Magdalena zaczynała prowadzić działalność gospodarczą. Była fryzjerką.
O dramacie, który w czwartkowy wieczór rozegrał się w Nicei, ojciec młodych kobiet dowiedział się od ich sióstr. Dwie z nich przeżyły zamach. Magdalena i Marzena nie zdążyły odskoczyć, kiedy ciężarówka taranowała ludzi.
Jako pierwszy o śmierci dwóch mieszkanek wsi poinformował burmistrz miasta i gminy Myślenice.
"Sam mam 21-letnią córkę"
Kondolencje rodzinie tragicznie zmarłych Polek złożył prezydent Andrzej Duda. - Chcę powiedzieć, że jestem z ich tatą. Wiecie państwo, sam mam 21-letnią córkę, więc chciałbym, żeby wiedział, że jestem z nim - powiedział prezydent Duda.
Polsat News
..
Zycie gwaltownie przerwane przez bestie... Zycie ktore mialo zaowocowac tu na Ziemi...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 18:51, 20 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
Fundacja „Forani”, czyli jak cierpienie zamienić w pomoc innym
wyślij
drukuj
rt, dmilo | publikacja: 19.07.2016 | aktualizacja: 18:24 wyślij
drukuj
Fundacja „Forani” pomaga poszkodowanym w wypadkach(fot. TVP Info)
Fundacja „Forani” powstała cztery lata temu. Założyła ją Iwona Lis, która w wypadku samochodowym straciła córeczkę Anię. Postanowiła, że ta śmierć nie pójdzie na marne i zaczęła pomagać ofiarom wypadków drogowych. Na rozwój Fundacji przeznaczyła całe odszkodowanie z wypadku.
Pięściarze-amatorzy powalczą charytatywnie. „Gala białych kołnierzyków” na Narodowym
Fundacja pomaga osobom poszkodowanym w bardzo różny sposób. Jest to pomoc prawna i w poszukiwaniu specjalistów, pomoc materialna, a czasem zwykła rozmowa… W fundacji działa infolinia, dzięki której można uzyskać wszystkie potrzebne informacje.
Fundacja prowadzi też działalność gospodarczą. Jej podopieczni robią na przykład bransoletki z aniołkami, które następnie są sprzedawane na kiermaszach i festynach. To także rodzaj terapii dla poszkodowanych.
...
Wspaniałe! Przetwarzanie cierpienia na dobro. Musze o tym napisac!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 22:15, 21 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
2016 km na rowerze. Niepełnosprawny sportowiec jedzie dla kolegów
wyślij
drukuj
kawi, kaien | publikacja: 21.07.2016 | aktualizacja: 15:56 wyślij
drukuj
Dystans jaki pokona Kamil to 2016 km (fot. Facebook.com)
Marcin marzy o specjalnej protezie sportowej, dzięki której będzie mógł nie tylko grać w piłkę, ale także biegać. Natomiast Mateuszowi dynamiczna stopa pozwoli jeździć na rowerze. To dla nich niepełnosprawny sportowiec Kamil Misztal pokona na rowerze 2016 kilometrów.
– Sam jestem niepełnosprawnym sportowcem, zawodnikiem amp futbolu w barwach Lamparta Warszawa i uwielbiam jeździć na rowerze. Jestem urodzonym optymistą, dlatego wierzę, że uda mi się przejechać 2016 kilometrów i pomóc Marcinowi oraz Mateuszowi w spełnieniu ich sportowych marzeń – opowiada Kamil Misztal, który już w piątek wyruszy w trasę.
„W protezie na rowerze” to akcja Fundacji Legii wraz z Fundacją Krok do Marzeń. Jej celem jest pokonanie dystansu 2016 km przez Kamila, niepełnosprawnego sportowca i założyciela Fundacji Krok do Marzeń. Dzięki temu wyzwaniu możliwe będzie zebranie środków na zakup dwóch nowych protez dla Marcina Kusińskiego i Mateusza Żebrowskiego – podopiecznych Fundacji Amp Active. Marcin marzy o specjalnej protezie sportowej, dzięki której będzie mógł nie tylko grać w piłkę, ale także biegać. Natomiast Mateuszowi dynamiczna stopa pozwoli jeździć na rowerze. Koszt wykonania obu specjalistycznych protez przekracza możliwości finansowe każdego z nich.
4 tys. kilometrów na szczytny cel. Wyprawa z Pandą u boku
„Mogą spełniać swoje marzenia”
Nie jest to pierwsza taka inicjatywa Kamila. W 2015 roku zdecydował się przejechać tysiąc kilometrów, aby zebrać pieniądze dla 7-letniego Oskara cierpiącego na porażenie mózgowe. – Takie wsparcie jest niezwykle ważne, gdyż pozwala osobom niepełnosprawnym uwierzyć, że także one mogą spełniać swoje marzenia – na przykład poprzez sport – mówi Patrycja Plewka, psycholog i terapeutka, założycielka Fundacji Amp Active, która sama na co dzień porusza się w protezie. Patrycja od początku zapewnia wsparcie psychologiczne dla Kamila i będzie się nim opiekowała także podczas całej wyprawy.
#wieszwiecej | Polub nas
– To właśnie dzięki Patrycji wszystkie trzy fundacje spotkały się przy realizacji projektu „W protezie na rowerze” – mówi Anna Mioduska, Prezes Fundacji Legii – Fundacja Amp Active powołała do życia klub amp futbolu Lampart Warszawa, w którym grają Kamil, Marcin i Mateusz. Połączyła ich pasja do piłki, która łączy także miliony ludzi na całym świecie. Projekt „W protezie na rowerze”, jego cele i wartości idealnie wpisują się w misję społeczną Legii, szczególnie w roku naszego Stulecia. Dystans 1916 kilometrów symbolicznie oddaje rok utworzenia naszego Klubu, kolejne 100 kilometrów uświetnia jego jubileusz. Bardzo się cieszymy, że możemy brać udział w tym wspaniałym wydarzeniu. Dlatego też na całej długości trasy Kamilowi towarzyszyć będzie reprezentantka Fundacji Legii – Ulrike Fuhrmann.
Każdy może dołączyć
Uczestnicy wyprawy będą codziennie pokonywać od 90 do 170 kilometrów. Podróż rozpocznie się 22 lipca i potrwa do 7 sierpnia 2016 roku, a jej startem i metą będzie Stadion Miejski im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Trasa wyprawy przebiegnie w następujący sposób: Warszawa – Szydłowiec – Jędrzejów – Częstochowa – Kluczbork – Namysłów – Wrocław – Świdnica – Szklarska Poręba – Wałbrzych – Kłodzko – Nysa – Prudnik – Jastrzębie Zdrój – Zakopane – Nowy Sącz – Krynica Zdrój – Iwonicz Zdrój – Ustrzyki Dolne – Przemyśl – Łańcut – Biłgoraj – Lublin – Warszawa.
– Serdecznie zapraszamy kluby kolarskie, osoby z dysfunkcjami i każdego, kto kibicuje naszemu przedsięwzięciu, do dołączania do nas na poszczególnych etapach podróży. Razem możemy więcej – zachęca Anna Mioduska. Organizatorzy szczególnie zachęcają do dołączenia na ostatnim odcinku 100 km.
tvp.info
...
Walka ze slaboscia ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 22:17, 21 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
Fani wspierają Shannen Doherty w walce o życie. Wzruszające zdjęcia
wyślij
drukuj
amat, dmilo | publikacja: 21.07.2016 | aktualizacja: 08:40 wyślij
drukuj
Aktorka w trudnych chwilach mogła liczyć na wsparcie najbliższych (fot. Instagram)
Shannen Doherty dzielnie walczy z chorobą nowotworową, która została u niej wykryta w sierpniu ubiegłego roku. Aktorka – znana m.in. z roli Brendy Walsh w serialu „Beverly Hills, 90210” – zdecydowała się na ścięcie włosów, które zaczęły wypadać w wyniku leczenia. Zdjęcia zostały opublikowane w serwisie Instagram.
Aktorka grająca Brendę w „Beverly Hills 90210” ma raka piersi. Ubezpieczyciel nie opłacił jej składki zdrowotnej
45-letnia Shannen Doherty postanowiła upublicznić ścięcie włosów, które jest następstwem przechodzenia chemioterapii. Aktorkę czeka też zabieg podwójnej mastektomii.
Doherty towarzyszyły mama i przyjaciółka. Słowa wsparcia, zamieszczane w komentarzach pod zdjęciami, płynęły ze wszystkich stron świata.
Shannen Doherty jest znana głównie z roli Brendy Walsh w jednym z największych telewizyjnych przebojów dla nastolatków – serialu „Beverly Hills, 90210”. Serial był emitowany przez dekadę (w latach 1990-2000).
...
Widzcie ile dobra wywolala... CHOROBA!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 8:14, 30 Lip 2016 Temat postu: |
|
|
Pogrzeb sióstr zabitych w Nicei. Zamiast homilii słowa papieża
wyślij
drukuj
msies | publikacja: 29.07.2016 | aktualizacja: 23:15 wyślij
drukuj
Pogrzeb sióstr, które 14 lipca zginęły w zamachu w Nicei odbył się w piątek w Krzyszkowicach (fot. TVP Info)
Pogrzeb Magdaleny (21 lat) i Marzeny (20 lat) – sióstr, które 14 lipca zginęły w zamachu w Nicei odbył się w piątek w Krzyszkowicach (Małopolska). Zamiast homilii, odczytano wzruszający słowa papieża Franciszka, który napisał list do rodziny kobiet zamordowanych przez islamskiego terrorystę.
Dwie Polki z Małopolski zginęły w zamachu w Nicei
„Nagła, niespodziewana śmierć dwóch dziewcząt jest prawdziwie bolesnym doświadczeniem, tragicznym znakiem czasów, w których z trudem przychodzi nam szukać światła Bożego miłosierdzia pośród ogromu zła i ludzkiej nieprawości” – napisał papież Franciszek. Podkreślił, że szczególnie w tych dniach Światowych Dni Młodzieży jest wielką tragedią, że młodzi ludzie tracą swoje życie.
List w imieniu papieża Franciszka, przekazał arcybiskup Giovanni Angelo Beciu. Swoje słowa wsparcia dla rodziny przesłał również kardynał Stanisław Dziwisz.
#wieszwiecej | Polub nas
Młode kobiety zginęły 14 lipca podczas obchodów święta Bastylii w Nicei. Ciężarówka prowadzona przez islamskiego terrorystę wjechała w tłum ludzi. Zginęły 84 osoby, a ponad 200 zostało rannych. TVP Info
...
Mordujac osobe powoduje sie ze Swiat jest UBOZSZY bogactwo to ludzie nie pieniadze.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 19:31, 09 Sie 2016 Temat postu: |
|
|
Rozpaczliwa prośba sparaliżowanego piłkarza: pomóżcie mi w doliczonym czasie gry o moje życie
jak/luq/
2016-08-09, 18:00
"Każdego dnia otwieram i zamykam kolejne drzwi gabinetów lekarskich. (…) Nikt nie jest w stanie ulżyć bólowi, z którym żyję od operacji. Jestem sfrustrowany" - napisał w liście piłkarz Polonii Warszawa, który uległ poważnemu wypadkowi. W jego wyniku ma uszkodzony rdzeń kręgowy, czterokończynowy niedowład, a wiele jego narządów wewnętrznych nie pracuje prawidłowo.
Facebook.com/Polonia Warszawa
Kraj
Przez lata pomagała ciężko chorym. Dziś prosi...
Polonia Warszawa na swojej stronie facebookowej umieściła rozpaczliwą prośbę piłkarza, który 4 miesiące temu przeszedł inwazyjną operację rdzenia kręgowego. Operacja była konieczna, gdyż Rafał Kosiec doznał poważnego urazu.
"Śmierć albo wózek"
W wywiadzie dla Weszło.com, historię opisywał tak: "Pod koniec marca po meczu z Ursusem normalnie wróciłem do domu, zorientowałem się, że czegoś zapomniałem z samochodu i postanowiłem zbiec na dół. Spieszyłem się, potknąłem i… właściwie nie wiem co było dalej. Straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero po kilku chwilach, niczym nie mogłem ruszać. Któryś z sąsiadów musiał usłyszeć huk i wezwał pogotowie".
Dodał, że do dziś w uszach dzwoni mu to, co usłyszał w szpitalu: "80 do 20, gdzie 20 to śmierć lub wózek do końca życia". - A śmierć czy wózek to dla mnie jedno i to samo – powiedział w wywiadzie.
Ostatecznie stwierdzono złamanie kręgosłupa w odcinku szyjnym, przeprowadzono operację kręgów C5-C6, wstawienie implantu i odbarczanie rdzenia kręgowego.
"Siada psychika"
Miesiąc spędził w szpitalu. "Przy niedowładzie 4-kończynowym siada psychika, różne myśli człowieka nachodzą, nawet samobójcze" - wyznał dziennikarzowi Weszło.com.
Dziś lekarze nadal nie wiedzą co mu dolega. Po operacji i trzytygodniowej rekonwalescencji opuścił szpital z "dodatkowymi dolegliwościami".
Te dolegliwości to m.in. sparaliżowane mięśnie od klatki piersiowej w dół, brak odczuwania bólu i temperatury, neurogenny pęcherz, porażenie narządów wewnętrznych, atonia jelit, neuralgia, spięcia spastyczne, zanik potencji seksualnej.
Każde wyjście z domu okupione jest długimi przygotowaniami, gdyż co 3-4 godziny musi się cewnikować.
"Jestem sfrustrowany"
"Każdego dnia otwieram i zamykam kolejne drzwi gabinetów lekarskich. Niestety dosłownie nikt nie jest w stanie ulżyć bólowi, z którym żyję od operacji. Odwiedziłem dziesiątki gabinetów lekarskich, państwowych i prywatnych. Przejechałem Polskę wzdłuż i wszerz i jak dotąd nikt nie był w stanie mi pomóc. Jestem sfrustrowany. Swoim zaangażowaniem na boisku przez 22 lata zawsze dawałem świadectwo tego, że nie poddaję się i walczę do 90 minuty plus czas doliczony. Proszę pomóżcie mi w doliczonym czasie gry o moje życie" - napisał Rafał Kosiec w specjalnym liście.
Polonia Warszawa, za pośrednictwem której prośba piłkarza poszła świat, podkreśla, że w akcji nie chodzi o zbieranie funduszy na leczenie, a o poszukiwania specjalisty, który byłby w stanie ulżyć sportowcowi w cierpieniu. "Jeśli znasz kogoś, kto może pomóc, kontaktuj się z nami poprzez fanpage lub maila [link widoczny dla zalogowanych] jak szybko to możliwe! Dziękujemy!" - apeluje klub.
polsatnews.pl
...
Trzeba pomoc. On jest sportowcem i ma teraz zawody zycia. W koncu oni powinni byc wybitnie wytrzymali.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 23:39, 16 Sie 2016 Temat postu: |
|
|
Tomasz Kalita z SLD walczy z guzem mózgu. "Nabrałem niesamowitej ochoty na życie"
ml/luq/
2016-08-16, 21:02
- To było jak zderzenie z pociągiem – wspomina pierwsze dni po usłyszeniu diagnozy Tomasz Kalita, polityk SLD. U byłego rzecznika Sojuszu lekarze wykryli wielopostaciowego glejaka, czyli nowotwór złośliwy mózgu. - To niesamowite, jak takie rzeczy przewartościowują życie człowieka – mówi Kalita w wywiadzie dla Polsat News.
Wszystko zaczęło się 30 maja. Wracając z jednego ze spotkań partyjnych na Śląsku nagle zemdlał. Trafił do szpitala. Po kilku dniach nadeszła diagnoza: guz mózgu. Na szczęście był operacyjny. Wycięto go kosztem niedowładu w lewej ręce i nodze.
- Jestem w trakcie walki. To dopiero początek, ale jestem zwarty i gotowy. Mam nadzieję, że ją wygram - mówi Kalita.
"Bardzo pomogła mi wiara"
Najtrudniejsze były pierwsze dni po poznaniu diagnozy. - W tym momencie bardzo pomogła mi wiara i pozytywne myślenie. To był klucz, organizm się uruchomił. Wszystko zaczęło się przewartościowywać. Zacząłem myśleć o tym, co bym zrobił, gdybym np. za dwa tygodnie wyszedł ze szpitala. Człowiek nabiera niesamowitej ochoty na życie. Marzy, by znów napić się kawy, wyjść na spacer z psem, po prostu iść w stronę słońca, życia. Nic nie ma większego znaczenia - opowiada.
Organizm sygnalizował, że dzieje się coś złego mniej więcej dwa miesiące przed tym, gdy trafił do szpitala. Bolała go głowa i czuł się zmęczony. - Brałem wtedy zwykłe proszki. Teraz przestrzegam: warto się badać, konsultować się lekarzem. Trudno sobie wyobrazić, co by się stało, gdybym nie dostał tego ataku, tylko guz dalej by się rozwijał. To był palec Boży, szczęście w nieszczęściu – zaznacza.
Ostatecznie Kalita spędził w szpitalach kilka miesięcy. Od niedawna znów jest z bliskim. - Cieszę się z tego każdego dnia. Ta ochota na życie jest teraz realizowana - powtarza.
...
Jestem zaskoczony. To znak.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135926
Przeczytał: 60 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 11:11, 30 Sie 2016 Temat postu: |
|
|
„Modlę się, żeby nie zabrakło mi sił”. Karolina walczy z guzem mózgu
wyślij
drukuj
kawi | publikacja: 30.08.2016 | aktualizacja: 10:18 wyślij
drukuj
Karolina poddawana jest innowacyjnej terapii, która może uratować jej życie (fot. facebook.com/Karolina Dzienniak)
– Moje motto to hasło z mojego bloga: „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą” – wyznaje w rozmowie z tvp.info Karolina Dzienniak. Od kilku lat zmaga się z nieoperacyjnym złośliwym guzem mózgu. Innowacyjna terapia, której jest poddawana, sprawiła, że bardzo trudny przeciwnik zmniejszył się o połowę. To dla niej ostatnia szansa, by mogła żyć.
Karolina pochodzi z Dąbrowy Górniczej. Gdy dowiedziała się o chorobie, miała 29 lat. – To było dokładnie 25 maja 2011 r., tuż przed Dniem Matki, kiedy wraz z moją matulą miałyśmy jechać na przymiarki sukni ślubnych. Od stycznia 2011 zaczęły mi doskwierać silne bóle głowy. Kiedy tabletki już nie pomagały, zaczęłam się plątać od lekarza do lekarza. Na początku mnie zbywano, cedując wszystko na kark przemęczenia i migreny. Nie dawało mi to jednak spokoju... – opowiada Karolina.
Zuzia wyszła ze szpitala. „Lekarze są dobrej myśli, ale to jeszcze nie koniec”
„Mój świat legł w gruzach”
Wtedy trafiła na, jak mówi, „cudowną panią neurolog”. – Nie pozostawiła mnie samej sobie, a mój los nie był jej obojętny. Dziękuję Bogu, że los postawił ją na mojej drodze. To wspaniały lekarz z powołania, a niestety takich w obecnych czasach jest coraz mniej – wspomina. Okazało się, że w głowie Karoliny umiejscowił się złośliwy guz mózgu. – Kiedy dowiedziałam się, że go noszę, mój świat legł w gruzach. To był typowy scenariusz jak z kiepskiego filmu. Załamanie, depresja, niedowierzanie i brak motywacji. Zajęło mi trochę czasu, aby się pozbierać i zacząć działać. W momencie kiedy dowiedziałam się, że już jest nieoperacyjny i nie ma dla mnie ratunku, coś we mnie wstąpiło. Rozpoczęły się poszukiwania i konsultacje w całej Polsce, Europie i na świecie. Choroba postępowała, ale ja nadal nie traciłam nadziei – powiedziała.
#wieszwiecej | Polub nas
W czerwcu 2012 roku nowotwór powiększył się tak, że spowodował dramatycznie pogorszenie się stanu zdrowia dziewczyny i wywołał wodogłowie. Konieczna była operacja ratująca życie polegająca na wstawieniu zastawki komorowo-otrzewnowej do mózgu. Po tym zabiegu Karolina miała być leczona z użyciem nowego leku w Polsce. Niestety szybko okazało się, że przy tak umiejscowionym glejaku nie ma szans, aby ktokolwiek podjął się jego operacji. Nadzieją dla niej okazała się kosztowna terapia genowa w Klinice Burzyńskiego w Houston w Stanach Zjednoczonych. – W Houston trafiłam na wspaniałych ludzi. Tutejsza Polonia to niesamowite osoby. To rodziny, które zajęły się mną tak, jak członkiem własnej rodziny. Nie sposób to wszystko opisać, ile doświadczam dobra i empatii – mówi. Gdy obchodziła 31. urodziny rezonans wykazał, że guz zmniejszył się o 20 proc.
Karolina pochodzi z Dąbrowy Górniczej i ma 31 lat (fot. facebook.com/Karolina Dzienniak)
Mała Lenka pojedzie na operację do USA. Pomogli także widzowie TVP Info
„Trwa walka z czasem”
– Wszystko szło rewelacyjnie. Zostałam poddana celowanej terapii genowej. Przyjmuje od początku terapii lek podstawowy dr. Burzyńskiego w tabletkach oraz szereg innych leków przeciwnowotworowych, zaaprobowanych na inny rodzaj raka, ale w takiej, a nie w innej kombinacji opracowanej przez niego, odnieśliśmy sukces. Guz zmniejszył się o 50 proc., a wg niektórych lekarzy powinnam już dawno nie żyć. Niestety leki przeciwnowotworowe nie są doskonałe. Każdy lek ma skutki uboczne i w moim przypadku problem z nerkami spowodował, że terapia nie może być kontynuowana w dotychczasowym schemacie, a konieczna jest zmiana protokołu leczenia – wyjaśnia Karolina.
Przyznaje, że to dla niej ogromna szansa. – Poniekąd jestem już przygotowana do rozpoczęcia terapii, ponieważ przeszłam w Polsce zabieg założenia wejścia centralnego tzw. cewnika Hickmana, przez który co cztery godziny przez całą dobę specjalna pompa będzie tłoczyć lek. Niestety w chwili obecnej nie mogę rozpocząć nowego leczenia ze względu na finanse. Trwa walka z czasem, który działa na moją niekorzyść. Glejak to bardzo podstępna bestia i nieatakowana, potrafi bardzo szybko doprowadzić do śmierci. Jestem tym faktem bardzo przerażona. Nie ma chyba nic gorszego niż świadomość, że jest lek, który może uratować twoje życie, jest w zasięgu ręki, ale wszystkim rządzi pieniądz – mówi Karolina.
Roczne leczenie kosztuje ok. miliona złotych (fot. facebook.com/Karolina Dzienniak)
„Chcę się zestarzeć”
Roczne leczenie kosztuje ok. miliona złotych. Do tej pory przez portal SiePomaga.pl uzbieranych zostało 115 tysięcy złotych. – To ogrom pieniędzy, ale niestety wciąż za mało. Chciałabym przede wszystkim powiedzieć zwykłe „dziękuję”. Bo cóż mogę więcej. Nie sposób wyrazić swojej wdzięczności za ogrom pomocy, który dostaję od zupełnie obcych ludzi. Muszę to powiedzieć głośno i wyraźnie, żyję tylko i wyłącznie dzięki pomocy finansowej ludzi, którzy mnie nie znają, którym mój los nie był i nie jest obojętny. To najszczersza prawda. Gdyby nie wy, już dawno nie stąpałabym po tej ziemi – mówi.
Karolina pytana, o czym marzy, mówi, że m.in. o założeniu rodziny i tym by móc się zestarzeć. Sama nie wie, skąd bierze siłę do walki. – To nie jest tak, że chodzę codziennie uśmiechnięta, z podniesioną głową i krzyczę: uda się. To bardzo złożony proces. Przeszłam i przechodzę nadal przez różne etapy od totalnej niemocy, depresji, stanów złości po chwile niesamowitej siły. Moje motto to hasło z mojego bloga: „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą”. Modlę się, żeby nie zabrakło mi sił do tej walki – wyznaje. tvp.info
...
To jest walka.
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group cbx v1.2 //
Theme created by Sopel &
Programy
|
|