BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 19:40, 02 Sty 2013 Temat postu: Polacy w Oceanii . |
|
|
Tomasz Augustyniak
Polacy na końcu świata
Dzieci z Pahiatua to najważniejsza i jedna z najbardziej zapomnianych fal polskiej emigracji do Nowej Zelandii. Teraz ostatnie z nich nie wiedzą, jak przekazać swoje tradycje innym Polakom na Antypodach.
- Ci, którzy przyjeżdżają tu teraz, chcą rozpocząć nowe życie i trzymają się jak najdalej od polskich spraw – wzdycha John Roy-Wojciechowski. Ten 79-latek przypłynął do Nowej Zelandii pod koniec II wojny światowej z grupą kilkuset Polaków, głównie dzieci. Dziś jest konsulem honorowym w Auckland i prowadzi tam polonijne muzeum. Wojenne losy rzuciły Wojciechowskiego najpierw ze wschodnich kresów II RP na Syberię, a później – razem z armią Andersa – do Persji. Stamtąd, wraz z innymi sierotami, dotarł na drugą stronę globu. Kiedy zaproszone przez nowozelandzki rząd dzieci dorosły, zapoczątkowały prężną polonijną działalność, ale być może wkrótce nie zostanie już nikt, kto mógłby je zastąpić.
Z Polski do Persji
Wojciechowski został deportowany z rodzinnego Polesia w lutym 1940 roku. O wywiezieniu go wraz z matką, starszym bratem i trzema siostrami na mroźny wschód zadecydowały sowieckie władze. Ojca rozstrzelano z polecenia NKWD. Podobny los spotkał wiele rodzin z Kresów Wschodnich. Ponad rok później pukanie do drzwi usłyszała Krystyna Skwarko. Jej mąż już wcześniej został wysłany do kopalni na północy Rosji. Teraz uzbrojeni w rewolwery funkcjonariusze kazali jej się spakować. Razem z dwójką kilkuletnich dzieci załadowano ją na ciężarówkę i nad ranem odwieziono na stację, a później towarowym pociągiem wyprawiono w drogę do jednego z kołchozów. Kobiety musiały tam pracować w polu, tłocząc się z dziećmi w niewielkich chatach. I tak było to znacznie lepsze, niż praca przy wyrębie lasu. John Roy-Wojciechowski zapamiętał, że jego matka miała lżejsze zajęcie, w piekarni. – Mieszkaliśmy w barakach, zupełnie nie było w nich prywatności, ale dzięki mamie mieliśmy trochę więcej jedzenia, niż inni – wspomina. Był za mały, żeby pracować, ale nie uniknął sowieckiej edukacji. – Uczyli nas, że Stalin jest bogiem – mówi. Krystyna Skwarko, która swoją tułaczkę opisała w książce "The Invited", wspomina, że zesłanym do łagrów zapowiedziano, że zostaną w nich do końca życia. Dlatego początkowo nie uwierzyli w postanowienia traktatu Sikorski-Majski. Kiedy hilterowskie Niemcy zaatakowały ZSRR, Stalin uznał, że polscy żołnierze mogą mu się przydać, dlatego postanowił uwolnić ich z obozów pracy. To samo dotyczyło cywilów. Tworzone przez generała Andersa polskie oddziały pomogły im w opuszczeniu Rosji i udaniu się do Uzbekistanu. Skwarko, nauczycielka z dwudziestoletnim stażem, zajęła się tam sierotami. Samotni ojcowie, którzy chcieli przyłączyć się do armii formowanej nad Morzem Kaspijskim zostawiali swoje dzieci w sierocińcu, w którym pracowała. Wielu z nich zginęło później pod Monte Cassino i w innych bitwach zachodniego frontu. Drogą morską, razem z żołnierzami, dzieci trafiły do Persji, gdzie zajęli się nimi Brytyjczycy. Ciągle przyjeżdżały kolejne transporty. W jednym z nich był Wojciechowski. Po przyjeździe do Persji jego matka trafiła do szpitala z zaawansowaną gruźlicą, której nabawiła się na Syberii. Wkrótce zmarła. Brat wstąpił do polskiego wojska, a przy małym Janku zostały tylko dwie starsze siostry. W irańskim Isfahanie mieli spędzić zaledwie osiemnaście miesięcy, bo wkrótce Anglicy nie byli już w stanie utrzymywać tam tysięcy dzieci.
Nowozelandzki eksperyment
Nowy dom dla części z nich znaleziono dzięki pomysłowi polskiej arystokratki. Hrabina Maria Wodzicka, żona polskiego konsula w Wellington, w 1943 roku odwiedziła grupę polskich uchodźców z Persji, płynących przez Nową Zelandię do Meksyku. Sprawą sierot wojennych zainteresowała żonę nowozelandzkiego premiera, który zaoferował pomoc dla kilkuset osób. W ten sposób grupa 733 dzieci i ponad stu opiekunów wsiadła na amerykański okręt USS General Randall i wypłynęła z perskiego Isfahanu w miesięczny rejs do Wellington. Młodzi podróżnicy, którzy w Iranie nabrali nowych sił, bardzo chcieli odkryć nieznany, fascynujący kraj. Słowo "Antypody" i wyczytane w książkach informacje o kulturze Maorysów stały się nagle bardzo popularne.
Był ciepły, słoneczny dzień, 1 listopada 1944 roku, kiedy statek wpłynął wreszcie do portu. Na południowej półkuli listopad oznacza późną wiosnę, a soczyście zielona Wyspa Północna w oczach przybyszów, przyzwyczajonych do pustynnego irańskiego krajobrazu, wyglądała jak baśniowa kraina. Zachował się materiał filmowy pokazujący małych Polaków schodzących po trapie na ląd. Taszczący wielkie torby kilkulatkowie byli zadbani. Mieli na sobie dziecinne płaszczyki, skautowskie mundurki i berety. Na filmie widać stos pakunków i kobiety pomagające dzieciom po zejściu na ląd. Wkrótce dwoma specjalnymi pociągami Polacy zostali przewiezieni do miejsca przeznaczenia. Na stację zwieziono kilkuset uczniów stołecznych szkół, którzy machali małym imigrantom polskimi i nowozelandzkimi flagami. Wreszcie nowoprzybyli dotarli ciężarówkami do specjalnego obozu koło miejscowości Pahiatua. Planowano, że po wojnie wraz z opiekunami wrócą nad Wisłę, ale obóz miał być ich domem dłużej, niż się spodziewali. Po konferencji jałtańskiej wschodnia część Polski, z której pochodziły dzieci, została przyłączona do ZSRR. Nie było już domu, do którego można byłoby wrócić. Chociaż rząd Polski Ludowej dwukrotnie domagał się przysłania dzieci do kraju, to Nowozelandczycy odmówili. Intensywnie przygotowywano dzieci do życia w nowym domu, kładąc nacisk na naukę angielskiego. Języka gospodarzy zaczęli się uczyć także dorośli opiekunowie, zwłaszcza, że nieporozumienia w sklepach i urzędach zdarzały się nierzadko. Mina pewnego sprzedawcy, którego zamiast o pół tuzina poproszono o pół tysiąca jaj, musiała być bezcenna.
Drugie dzieciństwo
Polski rząd na uchodźstwie szybko przestał współfinansować działalność obozu w Pahiatua. Trzeba było obniżyć koszty, więc opiekunowie zaczęli hodować własne warzywa, sami zajęli się także kuchnią i pralnią. Po szkolnych zajęciach dzieci sprzątały i zajmowały się roślinami. Ale rozrywek nie brakowało. - Stalin zabrał moje dzieciństwo – Roy-Wojciechowski mówi o tym, jak o najbardziej naturalnej rzeczy na świecie. – Ale w Nowej Zelandii znalazłem je znowu – dodaje. W weekendy Pahiatua odwiedzały setki Nowozelandczyków i potomkowie polskich imigrantów z XIX wieku. Mieszkańcy z ciekawością poznawali tradycje nowoprzybyłych i oglądali tańce ludowe, w zamian organizując koncerty i maoryskie pokazy taneczne. Czas wolny od lekcji wypełniały też zajęcia harcerskie i śpiewy przy ognisku, a niedziele i międzyszkolne zawody były dla dzieci okazją do sportowych zmagań z urodzonymi na tutejszych wyspach rówieśnikami. Chłopcy grali najpierw głównie w krykieta, ale później bardziej popularne stały się koszykówka i rugby. Boże Narodzenie 1944 roku mieszkańcy obozu spędzili w dobrych humorach. Wszyscy wychowankowie i opiekunowe dostali od Czerwonego Krzyża prezenty. W kolejnym roku część dzieci została przeniesiona do lokalnych szkół: państwowych i katolickich. Wcześniej mogły spędzić dwa tygodnie u nowozelandzkich rodzin. Zaczęło się to, co ostatecznie musiało się stać. Trzeba było stanąć przed trudnymi wyborami. Po wojnie niektórzy krewni mieszkańców obozu, w tym zdemobilizowani żołnierze, zaczęli z różnych stron świata ściągać do Wellington, by zabrać swoich bliskich. Co najmniej kilkadziesiąt osób opuściło w ten sposób gościnny kraj, ale większość związała się z nim na stałe. Ostatnia grupa dzieci opuściła obóz 15 kwietnia 1949 roku. Wkrótce większości przyznano nowozelandzkie obywatelstwo, z dumą opisując ich jako pierwszych uchodźców wojennych przyjętych przez Nową Zelandię. Niespełna dwumilionowy kraj potrzebował rąk do pracy, dlatego z otwartymi ramionami przyjął nowych obywateli.
Polonia na Antypodach
W latach sześćdziesiątych zrealizowano film dokumentalny, mający pokazać, jak polscy imigranci wrośli w nowozelandzkie społeczeństwo. Jego autorzy rozmawiali ze studentem ostatniego roku medycyny, kobietą pracującą w jednej z agend UNESCO, właścicielami firmy budowlanej, kasjerem i elektrykiem. Z zebranych później szczegółowych danych wynika, że wielu polskich mężczyzn znalazło pracę w portach i fabrykach, część została hydraulikami i urzędnikami. Znalazł się też introligator, geolog, dziennikarz i zegarmistrz oraz dwóch artystów-malarzy. Kobiety najczęściej znajdowały pracę w sklepach i fabrykach, ale również jako recepcjonistki i urzędniczki. Większość nie zapomniała o swoich korzeniach. Już w 1948 roku powstało pierwsze polskie stowarzyszenie, a dziś istnieje 11 polonijnych instytucji. Polonia zajmowała się organizowaniem spotkań i promocją swojej kultury. W 1975 roku z jej inicjatywy odsłonięto pomnik przypominający o Dzieciach z Pahiatua. Jednak peerelowski rząd o nich nie pamiętał. Dopiero od niecałych dwunastu lat Dzieci z Pahiatua mogły bez problemu dostać polskie paszporty, choć niektórym udało się to wcześniej. Stanisław Manterys, dziś 77-letni emerytowany księgowy, po opuszczeniu obozu w Pahiatua chodził do katolickich gimnazjów, najpierw w Oamaru, później w Wellington. Wziął ślub z Haliną Polaczuk, Polką z powojennej emigracji, z którą wychował trójkę dzieci. W 1994 roku para zdecydowała się na powrót do kraju i zamieszkanie w Warszawie, jednak więzy z nową ojczyzną okazały się zbyt silne: po siedmiu latach państwo Manterysowie wrócili na przedmieścia nowozelandzkiej stolicy, nadal redagowali jednak książki o historii polskiej emigracji w Nowej Zelandii. Więzów z Polską nie zerwał także John Roy-Wojciechowski. Został prawdopodobnie najbogatszym wśród imigrantów, ożenił się z Nowozelandką, która urodziła mu szóstkę dzieci. Pracował jako dyrektor w kilku dużych firmach, działał społecznie i sfinansował powstanie studium kultury i języka polskiego na uniwersytecie w Auckland. W 1999 roku został polskim konsulem honorowym w tym mieście. Co roku kilka letnich tygodni spędza w domu pod Lublinem, chętnie odwiedza też szkoły.
Daleko od Polski
W 2009 roku Dzieci z Pahiatua świętowały kolejną rocznicę swojego przybycia do nowego kraju. Zdaniem doktora Dariusza Zdziecha, prezesa towarzystwa naukowego badającego region, to najbardziej zjednoczona grupa nowozelandzkiej Polonii. Po 1989 roku do Nowej Zelandii zaczęli ściągać zupełnie inni Polacy. – Najnowsza emigracja nie czuje nadmiernej potrzeby tworzenia Polski w Nowej Zelandii – wyjaśnia doktor Zdziech. Dzięki internetowi kontakt z pozostawioną rodziną i informacje o kraju są o wiele łatwiej dostępne, niż dawniej. Badacz przyznaje, że spotkał się wśród nowych emigrantów z opiniami, że nie po to opuszczali Polskę z jej wadami i problemami, żeby przypominać sobie o nich w kręgu miejscowej Polonii. – Szukają głównie pracy, nowych możliwości, łatwiejszych i mniej biurokratycznych procedur, innego stylu życia – wylicza. Podczas spisu powszechnego w 2006 roku około dwóch tysięcy osób przyznało się do polskich korzeni. Liczba ta pozostaje niezmienna od kilkudziesięciu lat, a w masowej imigracji przeszkadzają ograniczenia prawne. Sławomir Stoczyński, konsul RP w Wellington: - Jeśli nawet przepisy imigracyjne uznamy za rygorystyczne, nie przeszkadza to w osiedlaniu się Polaków będących partnerami obywateli Nowej Zelandii. Dotyczy to głównie młodych Polek, przyjeżdżających z mężami, narzeczonymi i partnerami poznanymi w Anglii lub Irlandii.
To jednak nie wystarcza i Polacy są coraz mniej widoczni w ojczyźnie kiwi, a polskość staje się domeną starszych. - To duży problem – mówi Roy-Wojciechowski. Wkrótce może zabraknąć chętnych do prowadzenia muzeum i organizowania spotkań kulturalnych. Na razie polonijni działacze aktywnie pracują i planują kolejny zjazd Dzieci z Pahiatua na 2014 rok, w siedemdziesiątą rocznicę ich pojawienia się na Antypodach. – Nie wiem, ilu staruszków przyjdzie na uroczystości. Ja będę na pewno – uśmiecha się polski konsul honorowy.
>>>>
Polacy i tam dotarli niestety na skutek zbrodni podczas II wojny ...
Post został pochwalony 0 razy |
|