Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:43, 16 Gru 2011 Temat postu: Gdy nagle dotyka sstraszne cierpienie ... |
|
|
Modelka, której śmigło samolotu ucięło rękę, straciła również oko
Lauren Scruggs po tragicznym wypadku, w którym śmigło zmasakrowało jej rękę, przegrała walkę o uratowanie oka - informuje serwis nydaliynews.com
Poszkodowana pracowała kiedyś w Nowym Jorku jako aktorka w popularnym serialu "Gossip Girl". W wyniku wypadku zostało uszkodzone również oko, które w środę zostało usunięte w szpitalu Parkland Dallas. Zdruzgotany krewny Lauren, oznajmił, że "w oczodół została jej wszczepiona proteza oka."
Zarówno Lauren, jak również jej rodzina są bardzo wierzący i - jak mówią jej krewni - to właśnie wiara pomaga im przetrwać ten trudny okres leczenia. Ból jaki doświadczają spowodowany ranami ramienia i barku Lauren, zwielokrotnił się po wiadomości o dodatkowej stracie oka. Jej najbliżsi ponownie zwracają się do wszystkich o modlitwę za ich córkę. Zwłaszcza o to aby powrócił jej apetyt, który mógłby przyspieszyć proces leczenia.
Wypadek był dużym ciosem dla 23 letniej modelki i aktorki. - Dzięki wytrwałości i ciężkiej pracy już po kilku dniach po operacji była w stanie samodzielnie chodzić i jeść jej ulubione danie: słodkie ziemniaki i jajka na twardo - powiedział ojciec Lauren.
- To był cud, że przeżyła wypadek, mamy szczęście, że wciąż jest z nami. Przed Lauren stoi wielkie wyzwanie powrotu do nowej rzeczywistości - podsumowuje mama aktorki.
Do wypadku doszło 3 grudnia. Piękna blondynka, być może przez noc i słabą widoczność, źle oceniła odległość od śmigła wysiadając z dwumiejscowej awionetki przyjaciela. Odwróciła się by mu pomachać i podziękować za lot i właśnie w tym momencie doszło do tego tragicznego zdarzenia.
Wypadek spowodował obrażenia ramienia, głowy i mózgu. Mimo prób ratowania, lekarze byli zmuszeniu do amputacji ręki i, ostatnio, oka. Ojciec modelki powiedział dziennikarzom, że "córka jest w stanie podnieść obie brwi. Mimo, że ta informacja nie brzmi jak coś wielkiego to i tak są szczęśliwi ponieważ martwili się o unerwienie mięśni twarzy. Teraz wiemy, że może to zrobić więc jesteśmy bardzo wdzięczni i dziękujemy za wszystko" - powiedział.
>>>>
Kompletny szok . I kompletnie nie mozna temu zaradzic . No bo jak ??? Porady typu ,,uwazajcie'' przy pojazdach smiglowych sa dobre ale trudno jest zastosowac zawsze . Podobnie przy jakichs maszynach tnacych gdzie pracownicy tracili rece nogi itp .
Czyli kompletnie losowy wypadek ... Oczywiscie jest to atak diabla . Takie rzeczy nie dzieja sie bez niego . On rzuca mysl - pomachaj reka bo wie ze obok jest smiglo . Mysl niby ,,dobra'' . Wszak coz machanie to oznaka przyjazni . Ale diabel wszak wykorzystuje dobro dla zla ...
Tutaj ktos moglby zapytac . Dlaczego Bóg dozwala . Wszak moglby wszystkiemu zapobiec ?
Ale Bóg patrzy na zycie WIECZNE a nie tylko na to aby tu doraznie nic was nie bolalo .
A jak mowia ci w niebie mozna pozazdrosci kalekom ciezko chorym . Chorym psychicznie ktorzy dostaja sie do nieba . TAK IM JEST DOBRZE ! Po ,,bezsensownym'' zyciu kaleki okazuje sie ze w niebie nastaepuje tak wielkie szczescie ze ta ,,bezsensownosc'' staje sie najwyzszym sensem ...
Nie mozemy wiedziec wszystkiego . Ale jedno jest pewne . To wszystko jest dlatego ze ludzie czynia zlo . I sa to skutki tego zla . Nawet te ,,bezsensownei przypadkowe'' . Gdyby ludzie odwrocili sie od zla i one by znikly ...
Zreszta to juz niedlugo nastapi! Ostatania okazja aby pocierpiec i zasluzyc !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 15:23, 03 Lut 2012 Temat postu: |
|
|
Emma Little / The Sun
Niema śpiewaczka
Niewiele brakowało, a ta kobieta znalazłaby się w zespole Spice Girls. Wkrótce po tym zapadła na chorobę , która sprawia, że wprawdzie może śpiewać, lecz prawie nie mówi.
41-letnia obecnie Lianne Morgan pokonała setki innych kandydatek, gdy w wieku 23 lat w odpowiedzi na ogłoszenie w gazecie została wstępnie zakwalifikowana do zespołu obok Geri, Victorii, Mel B i Mel C. Jej marzenia zostały jednak brutalnie zniszczone, gdy nie włączono jej do ostatecznego składu grupy. Cztery lata temu pojawiły się u niej pierwsze objawy rzadkiej choroby neurologicznej o nazwie dysfonia spastyczna, która paraliżuje jej krtań – ale tylko wtedy, gdy mówi.
Lianne, matka dwójki dzieci, mieszka pod Cardiff w południowej Walii z 37-letnim mężem Martinem. Jej choroba, która została zdiagnozowana tuż przed Bożym Narodzeniem, powoduje, że jeśli Lianne w ogóle mówi, jej głos może brzmieć jak chrapliwe skrzeczenie.
– Kiedy to się zaczęło, przechodziłam przez bardzo bolesny okres w życiu – opowiada. – Opiekowałam się ojcem, który był bardzo chory. Mój lekarz rodzinny uważał, że objawy te mają związek ze stresem. Poszłam do laryngologa, który z kolei sądził, że powodem moich dolegliwości jest operacja woreczka żółciowego, jaką przeszłam.
Tymczasem mój głos stawał się coraz słabszy. Teraz trzęsie się i raz jest, a raz zanika. Nigdy nie wiem, kiedy całkiem zamilknie i każda próba rozmowy przez telefon to dla mnie koszmar. Ruszam ustami, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Nie wiem, czy kiedykolwiek mi się poprawi. Ale, co zaskakujące, po tych problemach nie ma śladu, gdy śpiewam.
Choroba ta jest często powodowana przez wirus. Sprawia, że struny głosowe i krtań doznają skurczy, gdy mózg nakazuje im mówić.
Lianne, która pracuje obecnie jako nauczycielka śpiewu dla dzieci wymagających specjalnej opieki, ma wkrótce wydać swój pierwszy album. Zamierza też utworzyć grupę wsparcia dla innych osób cierpiących na to samo schorzenie.
Wspominając swój epizod związany ze Spice Girls, gdzie w końcu trafiła Emma Bunton, mówi: – Wcześniej wielokrotnie brałam udział w przesłuchaniach bez sukcesu, dlatego nie mogłam uwierzyć, gdy mi powiedzieli, że zostałam wybrana. Wróciłam do domu w siódmym niebie i opowiedziałam o swoim szczęściu wszystkim przyjaciołom, ale potem dostałam list, gdzie było napisane, że wyglądam “za staro” w porównaniu z pozostałymi dziewczynami. Miałam 23 lata, tyle samo co Geri, więc nie wiem, jak to możliwe – mówi Lianne, mama 9-letniego Jacoba i 5-letniego Aleda. I dodaje: – Pewnie byłoby wspaniale, gdybym miała miliony jako jedna ze Spice Girls, ale źle bym się czuła żyjąc w świetle reflektorów.
A co na to lekarz? – Dysfonia spastyczna jest rzadką i kłopotliwą chorobą, w której pacjent nie może lub ledwo może mówić, niezależnie od tego, jak mocno się stara – wyjaśnia doktor Carol Cooper. – Generalnie panujemy nad swoim głosem. Mówimy wtedy, gdy mózg wysyła nerwami sygnały do strun głosowych, ust i płuc. Te nerwowe szlaki są omijane, gdy wydajemy z siebie dźwięki wyrażające emocje, takie jak radosny śmiech czy pełen przerażenia krzyk.
Tak jest ze śpiewem u Lianne, gdyż śpiew ma w sobie dużą dozę emocji. Podobne problemy występują u jąkałów, takich jak Gareth Gates (brytyjski piosenkarz pop – przyp. Onet). Gdy mówi, zawsze się jąka, ale gdy śpiewa, nie ma po tym śladu.
>>>>>
Kolejne zdumiewajace cierpienie . A wiemy jakim koszmarem jest utrata glosu dla spiewajacego . Nie da sie tego opisac !!! Ale jak widzimy radzi sobie . A oczywiscie nad tym wszystkim czuwa Bóg i On wszystko wynagrodzi ! Nie trzeba sie martwic . Oczywiscie latwo powiedziec ale taka jest prawda . Kazdy pozna sens tego co go spotkalo po ,,smierci'' czyli po przejsciu do PRAWDZIWEGO ZYCIA :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 15:20, 03 Mar 2012 Temat postu: |
|
|
Dramat modelki. Zachorowała na ataksję móżdżkowo-rdzeniową
Była modelką. Choruje na ciężką chorobę
Jest śliczna, młoda. Pracowała jako modelka. Wydawało się, że świat stoi przed nią otworem. Cierpi na rzadkie schorzenie - ataksję móżdżkowo-rdzeniową. - Mam 30 lat, od 5 lat choruję. Ludzie podchodzą do mnie i mówią "od rana pijana" - mówi o swojej chorobie.
- To bardzo ciężka choroba. Doprowadza do całkowitego kalectwa u pacjenta - mówi neurolog na temat tego schorzenia. - Chciałam popełnić samobójstwo, jednak postanowiłam, że powalczę - mówi kobieta. Była modelka nie ma rodziców, musi walczyć z chorobą sama. Na wyjazd na leczenie do Chin potrzeba 80 tysięcy złotych, a kurację trzeba powtarzać.
>>>>
I znow probllem cierpienia . Zwazmy ze dla modelki jest to dramat szczegolny bo tu wszelkie mankamenty urody czy ciala niszcza cale zycie ! Bo kobieta w zakladzie moze pracowac z bliznami czy z deformacjami czy sladami po wrzodach . Dla modeliki jest to koniec swiata ...
I pojawil sie diabel zeby zrobila sobie eu-tanazje ... Ale tez i aniol bo postanowila WALCZYC . Zycie na tej ziemi to walka . Tak anucza Kościół i to dotyczy wszystkich nawet nie majacych pojecia . A takie :
,,Postanawiam powalczyc'' to ogromna zasluga w niebie :O))) Bóg wszystko widzi !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 18:47, 23 Mar 2012 Temat postu: |
|
|
Jenny Francis / The Sun
Córka z zespołem Downa: radość i duma
Aktorka Sarah Gordy, która urodziła się z zespołem Downa, stanowi dowód na to, że osoby dotknięte upośledzeniem mogą prowadzić pełne, satysfakcjonujące życie
34-latka, odtwarzająca obecnie rolę Lady Pameli w serialu BBC "Upstairs Downstairs", występowała już w wielu programach telewizyjnych, sztukach i filmach. Jej 63-letnia mama, Jane, nie wyobraża sobie, by mogła być bardziej dumna z córki. Opowiadając o chwili, w której dowiedziała się, że jej pierworodna córka przyszła na świat z syndromem Downa, Jane przyznaje jednak: – Mówiąc szczerze, gdybym wcześniej dowiedziała się, że moje dziecko ma zespół Downa, pewnie zdecydowałabym się na aborcję. Myślę, że byłabym zbyt przerażona tym, że nie dam sobie rady z opieką nad takim dzieckiem. Dziś zasmuca mnie, że mogłam tak myśleć.
– Kiedy zaszłam w ciążę, nie byłam jeszcze dojrzała do roli matki – dodaje. – Nie skończyłam jeszcze 30 lat. Nigdy nie miałam nawet okazji zmienić dziecku pieluchy – nic dziwnego, że czułam się kompletnie nieprzygotowana. Ale kiedy urodziła się Sarah, nie mogłam uwierzyć, że może być aż tak śliczna.
Kiedy Jane zaszła w ciążę, miała zaledwie 28 lat, nie zaproponowano jej więc żadnych dodatkowych badań. Obecny przy porodzie lekarz nie miał jednak żadnych wątpliwości. – Zawołał na bok mojego męża, Jerry’ego – wspomina dziś Jane – i powiedział mu o schorzeniu, jakim dotknięta jest Sarah. Co więcej, poprosił go, by zachował tę wiadomość dla siebie – bardzo ważne okazało się wytworzenie się między mną a Sarah szczególnych, rodzicielskich więzi.
– Do dziś nie wiem, jak biedny Jerry zdołał udźwignąć tę wiedzę w pojedynkę – wzdycha.
Jane dowiedziała się o upośledzeniu córki dopiero cztery dni później. – Byłam zrozpaczona – wspomina – i przerażona na myśl, że moje dziecko może umrzeć. Jerry powiedział mi o wszystkim: o ryzyku wad serca i o wszystkich operacjach, jakie ją czekają. Z drugiej strony – zastanawia się – dopiero ta świadomość sprawiła, że z młodej dziewczyny stałam się dojrzałą matką.
Jak się z czasem okazało, Sarah nie potrzebowała żadnych operacji. – Żałuję, że nie wiedziałam wówczas tego, co wiem teraz – wzdycha Jane. – Tego, jak wspaniałe i barwne życie staje przed nią otworem.
W rok i cztery miesiące po przyjściu na świat Sarah Jane urodziła drugą córkę, 32-letnią dziś Catherine, i przyznaje się do wielkiej ulgi, z jaką przyjęła wyniki testów: jej drugie dziecko nie miało zespołu Downa. – Obawiałam się, że dwoje dzieci z tym schorzeniem to zbyt wielkie wyzwanie – wspomina. – Myślę, że pary spodziewające się dziecka powinny być bardziej szczegółowo informowane o zespole Downa i jego konsekwencjach, zanim podejmą ewentualną decyzję o aborcji.
– Nikt nie powinien czuć się do niczego zmuszany – dzieli się swoim przekonaniem Jane – myślę jednak, że przy podejmowaniu tak ogromnie trudnej decyzji każdy powinien zdawać sobie dokładnie sprawę, co pociąga za sobą każdy wybór.
Codzienna opieka nad Sarah była bardziej czasochłonna niż w przypadku innych dzieci, Jane wspomina jednak, że rychło zdała sobie sprawę ze szczególnego daru jej córki do współodczuwania nastrojów innych ludzi. Jeśli zdarzy mi się, że jestem zmartwiona czy zdenerwowana, i próbuję powiedzieć Sarah, że wszystko jest w porządku, natychmiast słyszę odpowiedź "Nie jest w porządku" i muszę przyznać jej rację. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko i żadne emocje nie przechodzą niezauważone.
Jak mówi Jane, aktorzy z zespołem Downa pracują z rolą w zupełnie inny sposób niż ludzie wolni od tego schorzenia. – Moja córka tak naprawdę nie gra – zdradza nam sekret. – Na scenie bardzo żywo przeżywa to, co dzieje się w sztuce. Nie jest w stanie udawać jakichkolwiek emocji – wierzy natomiast we wszystko, co związane jest z odtwarzaną przez nią postacią.
– Kiedyś zdarzyło jej się wystąpić w roli źle traktowanej żony – wspomina Jane. – Bardzo wyraźnie widziałam, jak ranią ją wszelkie ostre czy pogardliwe zwroty pod jej adresem. Kiedy zeszła już ze sceny, powiedziałam jej: "Sarah – jesteś wspaniałą, piękną aktorką" i widziałam, jak stopniowo "wraca" do swojej zwykłej skóry. – Mam nadzieję – kończy swoją opowieść Jane Gordy – że widok Sarah na małym ekranie może dać rodzicom, którzy spodziewają się narodzin dziecka z zespołem Downa siłę i nadzieję, że ich dziecko czeka dobre, radosne życie.
>>>>
A najwieksza radosc bedzie po smierci gdy Bóg nagrodzi za tak trudne ale wartosciowe zycie . Bo cierpienie niesie tez ODKUPIENIE ! :O)))
Sarah Gordy, fot. BIGPICTURESPHOTO.COM
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 19:30, 18 Kwi 2012 Temat postu: |
|
|
Dramat 31-latki. Potrącił ją rozpędzony radiowóz
Podczas protestów przeciwko budowie kopalni mieszkańców Cajamarca w Peru. To właśnie tam film z jednej z przemysłowych kamer nagrał dramatyczne chwile, kiedy policyjny radiowóz wypadł z drogi i uderzył w 31-letnią Juanę Ponce Beatriz Garcię i jej dwie córki. Kobieta została natychmiast przewieziona do szpitala, a rozjuszony tłum przewrócił i podpalił samochód.
>>>>
Niestety . Przy takich napieciach zadarzaja sie wypadki .
Zreszta nie tylko wtedy . Jedziesz samochedm dziecko wybiega i zabite ...
Wtedy to nie jest twoja wina ...
Niestety czlowiek sie zadrecza bo fizycznie niby on w tym uczestniczyl .
Pokazuje to jak zawodne sa uczucia . Nigdy nie wolno nimi sie kierowac .
Ludzie ktorzy jechali i ktos im wpadl pod kola zadreczaja sie cale zyc choc zadnej winy w tym nie ma . Tymczasem psychopatyczni zwyrodnialcy nawoluja do aborcji publicznie i nie maja zadnych wyrzutow . Przeciez nikogo nie zabili . Nie . Hitler tez osobiscie nikomu gardla nie poderznal zreszta podobno nie lubil krwi byl za delikatny ...
Rozum musi rzadzic . Wypadek to wypadek . To ze przy tym bylem nie oznacza winy . Nie zabijaj przykazanie Boga dotyczy SWIDOMEGO I DOBROWOLNEGO MORDU . Nigdy nie oznaczalo ono nic innego . A z wypadkami to juz naprawde nic nie ma wspolnego ...
Oczywicie jest w tym diabel . Jak Papiez cierpial na parkinsona . Tak ci co sie decza takim wypadkiem sa jakby chorzy do konca nieraz zycia . BEZ WINY . Ich tez trzeba pocieszac jak obloznie chorych . To tez forma cierpienia odkupienczego czyli udzialu w cierpieniu Jezusa . Owszem ktos powie ale dlaczego ja dlaczego Bóg dopuscil ? Tego dowiemy sie po smierci . Ale co za roznica czy Bóg dopusci smierc na zawal czy pod kolami waszego samochodu ? To i tak jest niezalezne od nikogo . Nie ma zatem po co sie dreczyc . Lepiej pomyslcie o faktycznych grzechach czyli swiadomie i dobrowolnie z checia czynionemu zlu a nie wypadkom ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 14:55, 24 Kwi 2012 Temat postu: |
|
|
"Nas nie można zablokować. Kobieta może wszystko"
Od lat zmaga się z chorobą własną i swojego syna. Aby przetrwać, szyje i sprzedaje zabawki dla dzieci. Serca internautów podbiła wzruszającym blogiem, który jest opowieścią o potrzebie humoru i optymizmu w ciężkich chwilach. Laureatką plebiscytu Onetu - Kobieta Roku 2011 - została Jolanta Radomska, znana w internecie jako Pani Niteczka.
>>>>>
Kolejny przyklad cierpienia i zmagania . Tutaj musze dodac ze dla Boga to nawet jest wieksze bohaterstwo niz pole bitwy . No bo ci by kazdy wolal ? Zginac bohatersko raz i isc do nieba . Czy ciezkie zycie z dnia na dzien bez chwaly bohatera ? Oczywiscie wiekszosc powie ze widowiskowo zginac . No wlasnie zatem skoro trudniej zyc to i nagroda musi byc wieksza ! :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 16:26, 08 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
"Nie mam pretensji do tego złodzieja, ocalił mi życie"
Zdjęcie rentgenowskie ramienia Paula Forda ujawniło guz złośliwy. Mężczyzna złamał rękę, szarpiąc się ze złodziejem, którego nakrył w sklepie podczas zakupów. Nie spodziewał się, że to będzie najlepsza rzecz, jaka kiedykolwiek mogła mu sie przydarzyć. O sprawie pisze mirror.co.uk.
Lekarze odkryli bowiem, że odważny mężczyzna cierpi na nowotwór. Dzięki złodziejowi diagnozę postawiono jednak w idealnym momencie.
Paul, 50-letni ojciec małej Destiny, powiedział: "To było zamaskowane błogosławieństwo. Nie mam pretensji do tego złodzieja, ocalił mi życie".
Dramat rozpoczął się, kiedy odważny Paul został kopnięty przez przestępcę, który próbował uciec ze sklepu na lotnisku Gatwick w Londynie z parą ekskluzywnych okularów przeciwsłonecznych. - Policja poprosiła mnie o pomoc, więc złapałem go za nogi. Nadepnął na moje ramię, kość pękła pod jego ciężarem.
Na prześwietleniu ręki lekarze zauważyli cienisty kształt w okolicach prawego łokcia. Okazało się, że to 20-centymetrowy guz, będący przerzutem z prawej nerki. Co niewiarygodne, Paul nie odczuwał żadnych symptomów choroby.
- Lekarze powiedzieli, że kiedy już bym się zorientował, co złego się dzieje, nerka zdążyłaby już pęknąć. Byłem w szoku.
Chirurdzy natychmiast usunęli zainfekowany organ. Usunięto również guz z ramienia i wstawiono metalowe implanty. - To było przeznaczenie. Ktoś zadbał o to, żeby uszkodzono mi ramię - powiedział mężczyzna.
Paul uczcił swoje 50. urodziny, przebierając się za swego ulubieńca, Elvisa Presleya. - Otrzymałem nowe życie, nie mam zamiaru go zmarnować.
Złodziej, 41-letni Gary Phillips, został skazany na dwa lata więzienia za kradzież i poważne uszkodzenie ciała.
>>>>
Tutaj blad logiczny . ,,Bandyta uratowal zycie'' . Tak ,,uratowal'' ze zlamal reke i trzeba bylo sie przebaac i wyszedl rak ...
Absurdem jest mowic ze uratowal poniewaz nie mial zadnej woli dobra a wrecz zla . Jest to po prostu wydarzenie z zycia ktore Bóg dopuszcza dla naszego dobra . I Bogu zawsze badzcie wdzieczni . Na zachodzie starcili juz sens zycia skoro wdzieczni sa bandytom . Skutek odejscia od Boga . Zli sa tylko narzedziem w imie dobra . O tym mowi nieustannie Biblia . Wszak sam diabel jest narzedziem ! Czyz Bóg nie wygnal by go ze swiata gdyby tak naprawde szkodzil ? Kuszac zmniejsza wasza wine a jak odrzucicie pokuse to zwieksza wasza nagrode ! TAK ! Tak czy tak Bóg wygrywa :O))) To jest piekne !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:02, 08 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Ciężka choroba mężczyzny. "Człowiek jest bezsilny"
Z zawodu jest informatykiem. Z projektowaniem stron radzi sobie bez problemu, bo pracę może wykonać siedząc przy biurku. O wiele trudniej jest, kiedy chce się przemieścić. Na pytanie, co jest w tej chorobie najgorsze, pan Sylwester ze Zgierza odpowiada: "całe życie".
- Jak się przejdę, to się po prostu męczę - dodaje mężczyzna. - Nie można sobie radzić. To wtedy najbardziej denerwuje, bo człowiek jest bezsilny - mówi jego babcia. Na ataksję móżdżkowo-rdzeniową, na którą cierpi, zmarł jego dziadek i matka.
>>>>>
Bezsilny jak Jezus na krzyżu ! Tak to ta sama tajemnica cierpienia . Widzicie tutaj najwyzsza prawde Ewangelii . Mozemy jej nie rozumiec ale to ze jest prawda widac od razu !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 13:03, 09 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Tragiczny finał wesela w Afganistanie. Część weselników zginęła
Tragiczny finał wesela w północnym Afganistanie. Nagła niedzielna powódź w tamtym regionie pogrzebała 27 osób. 80 nadal uznaje się za zaginione. W poniedziałek odbył się masowy pogrzeb weselników.
>>>>
Katstrofa naturalna . Ztem diabel . Ale Bóg dopuscil zatem byl to najlepszy sposob ich smierci . Bóg wie dlaczego . My przeciez nie rozumiemy wszystkiego a On tak ! Rozum ludzki ma pojmowac sytuacje na ziemi . Ale decyduje miejsce czlowieka w niebie . To jest najwazniejsze ! A o tym przeciez nie mamy pojecia . Stad potrzeba zaufania Bogu !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 13:19, 10 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Sparaliżowana biegaczka ukończyła maraton
Claire Lomas jest sparaliżowana od pasa w dół w wyniku wypadku podczas jazdy konnej, którego doznała cztery lata temu. Nie może chodzić, ale dziś, dzięki specjalnemu kostiumowi podjęła się największego sportowego wyzwania – maratonu.
- Nie czuję swoich nóg i muszę zaufać technice. To bardzo dziwne uczucie - mówi.
Claire Lomas przekroczyła linię mety po 16 dniach od momentu rozpoczęcia Maratonu Londyńskiego. Nie dostanie oficjalnego medalu, ponieważ przepisy stanowią, że bieg trzeba ukończyć tego samego dnia, ale i tak setki ludzi oczekiwały na nią na mecie w Hyde Parku.
>>>>
I znow problem cierpienia . Juz samo radzenie sobie z nim jest oznaka mestwa . I choc osoby tym dotkniete nie maja najczesciej pojecia to uczestnicza w zbawieniu i Krzyżu Jezusa . O czym dowiedza sie po smierci i docenia !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 15:50, 12 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
Koszmar młodej kobiety. Zaatakowana przez bakterię . Tajemnicza choroba zjada ciało
Dramat 24-letniej Aimee Copeland rozpoczął się niewinnym skaleczeniem w nogę. To wystarczyło, żeby niezwykle groźna bakteria zjadająca ciało zaatakowała jej organizm. Kobieta jest w stanie krytycznym i walczy o życie, bo zanim lekarze zdali sobie sprawę z przyczyn jej choroby, bakteria pożarła już mięśnie jej nogi i zaczęła atakować inne części ciała.
- Letnia zabawa i skaleczenie w nogę – tak to wszystko się zaczęło. Skaleczenie wystarczyło bakterii zjadającej ciało, by zaatakować organizm 24-letniej Aimee Copeland. Absolwentka Uniwersytetu Zachodniej Georgii jest teraz w stanie krytycznym i walczy o życie. Zanim lekarze zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje, bakteria pożarła już mięśnie jej nogi i zaczęła atakować inne części ciała, więc chirurdzy byli zmuszeni amputować nogę aż do wysokości biodra i usunąć fragmenty jej brzucha.
>>>>>>
Kolejny rodzaj cierpienia . Jest ich wiele rozmaitych . Ale nigdy Bóg nie dopuszcza takiego ktore byloby niedobre badz niepotrzebne . Dopuszcza bo choroby sa od diabla jak macie w ksiedze Hioba . Choroba jest zasluga tak jak walka na wojnie o ile czlowiek nie tchorzy . Bo trudno mowic o zaslugach na wojnie gdy ktos uciekal czy tchorzyl . Musi to byc godna postawa .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 16:08, 16 Maj 2012 Temat postu: |
|
|
W. Brytania: dziewczyna z guzem mózgu cudownie wyleczona
Patrząc na zdjęcie zdrowej, cieszącej się życiem Hannah Jones z Chester, trudno uwierzyć, że jeszcze kilka lat temu nie potrafiła ona chodzić, mówić, ani nawet jeść. Lekarze straszyli Hannah (teraz 18-letnią), że może zostać całkowicie niesprawną osobą, po tym jak dziewczyna dostała udaru na stole operacyjnym podczas zabiegu usunięcia jej guza mózgu. Dziewczynie udało się jednak przeciwstawić przeciwnościom losu i obecnie podjęła studia, aby zostać nauczycielką szkoły podstawowej – podaje The Mirror.
- Wiem, że jestem prawdziwą szczęściarą, że wciąż żyję. Nowotwory mózgu są najczęstszym rodzajem raka, który zabija dzieci. – opowiada Hannah – Mówiono mi, że radioterapia, chemioterapia i operacje spowodują tak duże zniszczenia, iż nigdy nie będę mogła iść na uniwersytet i najprawdopodobniej będę wymagała specjalnej opieki.
Lekarze zorientowali się, że Hannah ma raka po tym, jak cztery lata temu dziewczynka zaczęła wykonywać "śmieszne ruchy". Zanim lekarze potwierdzili, że ma raka przeszła dwie operacje by zapobiec tym odruchom. Powiedziano jej, iż dalsze zabiegi medyczne, mające na celu usunięcie komórek rakowych z tętnicy prawie na pewno wywoła udar, ale Hannah podjęła wyzwanie.
Kiedy Hannah przybyła w 2009 roku do szpitala Alder Hey Children’s w Liverpoolu, aby zacząć swoją długą drogę do zdrowia, nie mogła stać, jeść, ani mówić. – Nie namyślałam się długo nad tym, czy powinnam mieć operację. – mówi Hannah – Potrzebowałam jej, aby ocalić życie. Ufałam swoim lekarzom. Myślę, że nie ma sensu siedzieć i zadawać sobie pytanie: "dlaczego ja?", ponieważ ktoś musi zachorować na raka i tym razem to byłam ja. Dojście do zdrowia po operacji było bardzo trudne, ale ja byłam zdeterminowana.
W trakcie chemioterapii, Hannah przystąpiła do egzaminów GCSE (General Certificate of Secondary Education) i wracając do zdrowia po udarze zdała go na z najlepszą notą. Obecnie studiuje pedagogikę na Uniwersytecie w Chester.
Jej ojciec, Steve, wykładowca akademicki mówi: "Gdy lekarze powiedzieli, ze Hannah miała raka, ta wiadomość spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Wcześniej przez kilka miesięcy miała zabawne zachowania. Przypuszczaliśmy, że to wynika z jej wieku. Nasza rodzina jest dumna z Hannah. Ona jest taka dzielna".
Hannah zebrała także na badania dotyczące nowotworów L160,000. Sarah Lindsell, z The Samantha Dickson Brain Tumour Trust mówi: "Duch Hannah i jej upór w pokonaniu raka jest inspirujący".
>>>>
Tak to piekne . To jest walka . Wszak niby czym rozni sie zadanie przezycia przez czlowieka w rodzinie i wychowania dzieci od zycia z choroba ? Wszak zycie codzienne to jest udreka . A wychowanie dzieci tez jest trudne . Tym samym jest choroba dla czlowieka . Tez trudnym zadaniem . Bóg jednak wszystko nagrodzi ! :O)))
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 14:35, 01 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Niepełnosprawny sportowiec przemierzy USA?
Niepełnosprawny sportowiec Krzysztof Jarzębski chce przemierzyć na trójkołowym rowerze Stany Zjednoczone. Trasę z San Francisco do Nowego Jorku, liczącą prawie 4700 km, zamierza pokonać w dwa tygodnie.
W czwartek na rynku Manufaktury Jarzębskiego pożegnali m.in. prezydent Łodzi i prezydent Pabianic, gdzie mieszka sportowiec. Jak powiedział, będzie pierwszym niepełnosprawnym kolarzem, który przejedzie przez USA.
Krzysztof Jarzębski w przeszłości uprawiał w Łodzi dziesięciobój. W 1990 roku w wyniku choroby nowotworowej stracił obie nogi. Nie poddał się jednak. Najpierw trenował koszykówkę na wózkach. Potem jego pasją stało się ściganie na wózku inwalidzkim. Właśnie w ten sposób pokonał trasę pierwszego maratonu, potem przejechał m.in. z Łodzi do Warszawy. W 2007 roku udało mu się kupić hand-bike (wyczynowy, trójkołowy wózek napędzany siłą rąk) i na nim przejechał m.in. trasy Ateny-Warszawa oraz Łódź-Londyn.
Teraz wyrusza na podbój Stanów Zjednoczonych. Do USA wylatuje 3 czerwca; dwa dni później rozpocznie wyprawę na zachodnim wybrzeżu - trasa prowadzi przez San Francisco, Salt Lake City, Lincoln, Chicago. Dziennie chce pokonywać 350-370 km. Podróż ma zakończyć 19 czerwca w Nowym Jorku.
Przygotowania do wyprawy niepełnosprawny sportowiec rozpoczął w lutym, ale pomysł nabrał realnych kształtów, gdy w kwietniu, dzięki m.in. pomocy polskiego MSZ, uzyskał amerykańską wizę.
- Moja codzienność to 1,5 godziny jazdy rano, dwie godziny siłowni i trzy godziny jazdy wieczorem. Przed tą wyprawą, ze względu na przejazd przez góry, pokonywałem pewne odcinki z dodatkowym obciążeniem rąk. Tej dyscypliny nie da się uprawiać bez siłowni - mówił w czwartek Jarzębski na spotkaniu z dziennikarzami.
Sportowiec nie boi się amerykańskich gór. - Pokonałem Alpy, to jakoś mi też w Stanach pójdzie - przekonuje. Bierze pod uwagę, że podczas wyprawy może go dopaść kryzys. - Każdy sportowiec, który uprawia wyczyn, doskonale wie, że zdarzają się kryzysy, ale każdy wyczynowiec ma opanowane przechodzenie przez kryzys - dodał.
Sportowiec nie będzie sam. - Z Krzysztofem jedzie lekarz, który brał udział w poprzednich wyprawach, oraz samochód, który będzie przewoził rower, odzież, żywność i części zamienne - powiedział sponsor wyprawy, właściciel jeden z pabianickich firm Wojciech Jędraszek. Sponsorzy nie chcą mówić o kosztach wyprawy, ale przyznają, są one wyższe niż się spodziewali.
Jarzębski ma pokonać trasę, jadąc autostradą, ale nie wyklucza problemów natury prawnej w niektórych amerykańskich Stanach. Liczy się z tym, że na niektórych odcinkach trasy będzie musiał zejść z autostrady, a przez to dystans może się wydłużyć - w pesymistycznym wariancie nawet o tysiąc kilometrów.
Jak mówi sportowiec, swoim wyczynem chce pokazać, że osoba niepełnosprawna też jest kolarzem pełnowartościowym. - Po to sportowiec trenuje, żeby osiągać jakieś konkretny wynik czy bić rekordy. Ja to robię. Przejechałem przez Europę, to co mogę zrobić więcej - jadę przez Stany. Poprzeczka musi iść w górę, po to się trenuje - dodał.
Stany Zjednoczone przemierzy, jadąc w koszulce w barwach narodowych z orzełkiem na piersi i - jak podkreśla - to zobowiązuje. - Mam orzełka na piersi, dam radę, obiecuję - zapewnia.
>>>>
Jak widzicie cierpienie stalo sie tu wyzwaniem i okazja do rozwoju wewnetrznego . Bo niczemu innemu ono nie sluzy jak dobru ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 14:57, 16 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Straciła ręce i nogi. Rodzice są wdzięczni Bogu
Dramat 24-letniej Aimee Copeland rozpoczął się niewinnym skaleczeniem w nogę. To wystarczyło, żeby niezwykle groźna bakteria zjadająca ciało zaatakowała jej organizm. Była krok od śmierci, a lekarze, którzy dawali jej 1 proc. szansa na przeżycie, musieli amputować jej ręce i nogi. Po tym zabiegu czuje się lepiej i już bardzo dobrze sobie radzi. Rodzice nie kryją szczęścia. - Każdego dnia jesteśmy niesamowicie wdzięczni za cud, jakiego doświadczyliśmy, i za wracanie Aimee do zdrowia. Możemy tylko powiedzieć, że Bóg udzielił nam błogosławieństwa na cały czas trwania tej historii - mówi ojciec dziewczyny.
>>>>
A jeszcze wieksze blogoslawienstwo bedzie w niebie . Nie da sie go opisac . Piekna jest postawa tych ludzi wobec cierpienia i godna nasladowania ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 19:24, 21 Cze 2012 Temat postu: |
|
|
Karin Steinberger / Süddeutsche Zeitung
Mam gdzieś wasze współczucie
Nieuleczalna choroba zamieniła ciało Marii Langstroff w wegetującą roślinę. Sparaliżowana dziewczyna uważa, że nadal jest ludzką istotą i żąda, aby zdrowi nie traktowali niepełnosprawnych bliźnich jak półgłówków i debili. Napisała o tym książkę.
Maria Langstroff zna na pamięć przerażenie ludzi przekraczających próg jej mrocznej samotni. Poruszają się po omacku wzdłuż ściany niczym ślepy kret drążący podziemne korytarze. Uderzają głową o drzwi do toalety, potykają się o stertę pluszowych zabawek. Rozpaczliwie szukają jakiegoś punktu orientacyjnego. W nieprzeniknionym mroku są podobnie jak ona - całkowicie bezradni.
Ważne, aby intruz szybko usiadł na krześle i nie potrącił łóżka. W przeciwnym razie ciało Marii zbuntuje się i powita gościa skurczami, omdleniem albo bezdechem. Nic na to nie poradzi, że jej organizm posługuje się własnym, niezależnym językiem.
Maria nosi okulary przeciwsłoneczne, bo czasami mrok panujący w pokoju nie jest wystarczający mroczny. Specjalny kołnierz i poduszka ergonomiczna utrzymują jej głowę w pozycji pionowej. Lewa ręka, bezwładna niczym kłoda leży na poszwie w serduszka, przyniesionej z domu przez matkę. Obok telefon komórkowy i spluwaczka. Wokół łóżka stoi mnóstwo urządzeń wydających ciche odgłosy. One podtrzymują Marię Langstroff przy życiu. (...)
Do pokoju wchodzi pielęgniarka, zapala światło w łazience i uchyla drzwi, aby do pomieszczenia wpadło nieco światła. (…) Pielęgniarka uśmiecha się i karmi Marię za pomocą sondy żołądkowej. Obiecuje, że za chwilę znowu zajrzy, gasi światło w łazience i śpieszy do świetlicy do pacjentów pogrążonych w śpiączce. Z głowami opuszczonymi na piersiach wyglądają jak nadmuchiwane lalki, z których uszło powietrze.
Od kiedy Maria Langstroff sięga pamięcią, zawsze była chora. Skolioza, astma, niezliczone operacje i pobyty w szpitalach, potem wielomiesięczne rehabilitacje. Maria cierpi na dystrofię mięśniową. Nieuleczalne schorzenie powoli, lecz nieubłaganie prowadzi do zaniku kolejnych partii mięśni. Maria nie oczekuje ckliwego współczucia, lecz odrobiny szczerego zrozumienia. W trakcie długich rozmów z księdzem pogodziła się ze śmiercią. - Jestem, dopóki żyję - stwierdza.
Maria Langstroff ma tylko jeden cel. – Otwieram usta jedynie po to, żeby stanąć w obronie... Nagle dziewczyną wstrząsają konwulsje, łóżko drży, głowa chwieje się tam i z powrotem. Potem ciało nieruchomieje. Maria kontynuuje przerwane w połowie zdanie, jakby nic się nie stało: ... tych wszystkich, którzy nie mają siły mówić swoim własnym głosem. Walczę o prawa wykluczonych.
Maria podnosi prawą rękę i po omacku błądzi po kołdrze w poszukiwaniu telefonu. Do pokoju dochodzą głosy ludzi rozmawiających na ulicy. Maria ma wyostrzony słuch. Jesienią słyszy chrzęst suchych liści, zimą - śnieg skrzypiący pod stopami, wiosną - śpiew ptaków, a latem - krople deszczu, uderzające o chodnik. (...) Pod koniec tygodnia odwiedzają ją rodzice. Przynoszą ze sobą laptopa, aby światło ekranu rozświetliło mrok panujący w pokoju. Dla rodziców Maria jest ciągle ich małą dziewczynką. Często przynoszą jej lody albo czekoladę, coś co może ssać jak małe dziecko. Na korytarzu zdejmują papier. - W pokoju to niemożliwe, bo prawie nic nie widać - wyjaśnia ojciec.
Czasami w ogrodzie pod jej oknem jacyś ludzie rozmawiają, że w pokoju za czerwonymi, opuszczonymi żaluzjami mieszka sparaliżowana pensjonariuszka domu opieki, która napisała książkę o dyskryminacji osób niepełnosprawnych. Pewnej grudniowej nocy Maria poprosiła pielęgniarki, aby wywiozły ją na łóżku na świeże powietrze. Po kilku minutach nie mogła wytrzymać hałasu, obecności ludzi, zapachów unoszących się w powietrzu. Jej ciało buntowało się. Wtedy Maria po raz ostatni była na dworzu.
Przy wejściu do domu opieki wisi plakat, reklamujący jej książkę: ”Maria Langstroff - Zasznurowane usta!?” (”Mundtot!?) Z okładki spogląda drobna, szczupła dziewczyna na wózku inwalidzkim. Grzywka lekko opada na prawą stronę, żeby zasłonić znamię na prawej powiece. Zdjęcie zrobiono w czasach, gdy Maria mogła jeszcze siedzieć o własnych siłach. To szalone, że człowiek może tęsknić za wózkiem inwalidzkim.
Czasami nie wierzy, że zdołała napisać książkę skoro jest niemalże całkowicie sparaliżowana i potrafi poruszać jedynie głową i troszeczkę prawą ręką. Maria nie może siedzieć ani leżeć na boku. Może tylko słuchać filmów, tolerować przytłumione dźwięki. Nie potrafi ssać cukierów, żuć gumy. Czasami nawet nie potrafi przełknąć odrobiny soku. Nie ma siły, aby utrzymać w ręku książkę, a mimo to udało się jej napisać własną.
Napisać, to za dużo powiedziane. Początkowo Maria pracowała na komputerze z programem do rozpoznawania mowy. Gdy na kilka miesięcy straciła głos, wysyłała ojcu i przyjaciołom kilka razy w ciągu dnia krótkie smsy. Potem zaczęła tracić wzrok, a prawa ręka stawała się coraz słabsza. Wtedy dyktowała ojcu książkę przez telefon, często do późna w nocy. (…) Ojciec początkowo bardzo powoli, a póżniej z coraz większą wprawą wystukiwał tekst dwoma palcami na klawiaturze. Napisanie książki zajęło Marii dwa lata. Postanowiła przerwać milczenie, bo uznała, że miarka się przebrała, a nietolerancja ludzi wobec osób niepełnosprawnych stała się nie do zniesienia.
Początkowo pobudką do pisania była wściekłość. Teraz Maria domaga się od zdrowych większego zrozumienia, wczucia się w położenie osób dotkniętych nieuleczalną chorobą. Od 2006 roku zdrowie Marii uległo dramatycznemu pogorszeniu i musiała się nauczyć życia na wózku inwalidzkim. Ozdabiała go kolorowymi światełkami, które migały, gdy jechała ulicami Gießen. Wszystko było dobrze, dopóki na jej drodze nie pojawiali się ludzie albo jak mówi z wściekłością - piesi.
Raz jakiś staruszek na jej widok warknął: ”Niewiarygodne, że coś takiego chodzi po ziemi. Dawniej nie miałoby prawa bytu”. Pewien kierowca o mało nie potrącił jej na przejściu dla pieszych, a kiedy wypadła z wózka oświadczył: ”Ani myślę dotykać tej tam”. Pamięta kierowcę autobusu, któremu nie chciało się podstawić rampy i odjechał zostawiając Marię na przystanku. Pamięta grupę nastolatków, obrzucających ją dla zabawy śnieżkami, a kiedy wypadła z wózka, zostawili ją na pastwę losu. Nie pamięta, ile razy pracownicy kolei nie pomogli jej wsiąść do pociągu, choć wcześniej zamówiła pomoc dla osoby niepełnosprawnej. ”Na drugi raz ubierz się cieplej” - burknął konduktor do skostniałej z zimna dziewczyny. Ma przed oczami matkę, która siłą odciągnęła biegnącego do Marii malucha ze słowami: ”Odejdź, bo jeszcze się czymś zarazisz“. Była też pewna opiekunka, która nie potrafiła zrozumieć, po co kaleka używa drogich kremów do twarzy. A pielęgniarka w domu opieki na widok Marii wykrzyknęła z przerażeniem: ”Mój Boże, cóż nam przywieźliście?“. Był jeszcze spotkania z rowerzystą, lekarzem. Takie przykłady Maria może mnożyć bez końca.
Maria Langstroff pisze w swojej książce: "Żaden człowiek nie rodzi się inwalidą. To społeczeństwo robi z nas kaleki".
Ojciec dodaje: – Najbardziej bolała reakcja otoczenia na widok córki. Czasami zachowanie ludzi było gorsze od samej choroby.
Książka pomogła Marii wyrzucić z siebie gromadzony przez lata gniew, niczym papkę wtłaczaną je codziennie do żołądka. (...) Obecnie jej świat ogranicza się do małego pokoju w domu opieki. Po raz ostatni była w domu na święta Bożego Narodzenia. Towarzyszył jej cały sztab opiekunek. Rodzina nie jest w stanie opiekować się Marią 24 godziny na dobę. Ona także chciała zaoszczędzić matce, ojcu i bratu widoku, gdy trzeba było reanimować jej ciało wyniszczone chorobą. O zapachu domu przypomina tylko bielizna prana przez matkę.
W pokoju słychać tykanie zegara, szum aparatury tlenowej i sondy, pomującej pokarm do żołądka Marii. Dziewczyna podniecona opowiada: – Wydawnictwo założyło mi stronę internetową. Może ją obejrzymy? (...) Światło padające od komputera oświetla kartkę powieszoną na ścianie. Widać na niej trzy słowa: wiara, nadzieja, marzenia. – Słowa te trzymają mnie przy życiu. Choroba zabrała mi wszystko poza rodziną i przyjaciółmi.
Naturalnie jest jeszcze książka, która trafiła na listę bestsellerów ”Spiegla”. Maria nie rozumie, jak politycy mogą nie dostrzegać problemu dyskryminacji osób niepełnosprawnych. Przecież minister finansów Wolfgang Schäuble sam jeździ na wózku inwalidzkim. (...) Maria Langstroff nie poddaje się postępującej chorobie. Dopóki mogła studiowała - anglistykę, germanistykę, pedagogikę i psychologię. (...) Organizm coraz częściej przegrywa nierówną walkę. Jak na ironię losu tylko umysł pozostaje jasny i czujny. Dlatego tak bardzo bolało, gdy jakaś durna pracownica kolei zwracała się do Marii, jakby miała przed sobą bezmyślną kukłę: ”Hej, ty tam, siedź spokojnie”. Wtedy Maria odpowiadała z wściekłością: ”Posłuchaj dobra kobieto, właśnie wracam z zajęć na uczelni”. (...)
Maria zapada w płytki sen, po chwili budzi się i kontynuuje opowieść. (...) – Wiele razy zastanawiałam się nad tym, skąd bierze się w zdrowych ludziach tyle niechęci na widok osób niepełnosprawnych? Może odczuwają awersję do osoby poruszającej się na wózku inwalidzkim albo wymagającej pomocy przy wykonywaniu najprostszych czynności życiowych? (...) Maria sprawną ręką chwyta różaniec, wiszący przy łóżku. Ma coraz mniej siły w dłoni i nie potrafi jej unieść nawet na czas odmawiania modlitwy. – W mojej książce starałam się pokazać, że nie wszyscy ludzie zdrowi są z gruntu źli. Jedni nas się boją, inni są objętni. Nic ich nie obchodzi, że osoba niepełnosprawna nie może dosięgnąć torebki cukru, ustawionej na wysokim regale.
Maria ponownie zapada w drzemkę. Senność wywołuje bateria silnych leków przeciwbólowych - fentanylu, gabapentinu i Bóg wie co tam jeszcze. - Nie byłbym w stanie ruszyć ręką ani nogą, czy też zebrać własnych myśli, gdybym zażywał tak silne leki opioidowe - stwierdza ojciec.
Maria ma przyklejone na piersiach dwa plastry przeciwbólowe z fentanylem, zmieniane co 72 godziny. Czasami jest wściekła na samą siebie, że zasypia w środku rozmowy telefonicznej albo podczas odwiedzin rodziców. Medycyna opracowała wiele leków na ból fizyczny, ale wymyśliła środka na cierpienia duszy.
Maria bierze leki przeciwbólowe od 13 roku życia. Od dwóch i pół lat nie wyobraża sobie życia bez morfiny. Jej ciało jest jednym wielkim cierpieniem: plecy, biodra i nogi przeszywa dojmujący ból. Najbardziej dokucza prawe udo. Czasami ma wrażenie, jakby ktoś przypalał nogę rozgrzanym do czerwoności żelazem. (...)
Najpierw pojawiła się skolioza. Potem przyplątała się astma i różne alergie. - Na początku pocieszałam się, że skolioza to nic groźnego. W końcu wiele osób choruje na deformację kręgosłupa - wspomina Maria. Była coraz wyższa, a kręgosłup wykrzywiał się coraz bardziej. W wieku 13 lat nie mogła chodzić na zajęcia z wuefu. W wieku 15 lat zaczęła nosić specjalny gorset, a dwa lata później przeszła pierwszą z dwóch operacji kręgosłupa. Miała 17 lat i mierzyła 189 centymetrów. Po operacji urosła o dziewięć centymetrów. - Chirurdzy wzmocnili kręgosłup córki dwoma tytanowymi prętami przymocowanymi do kręgów za pomocą śrub - opowiada ojciec. - Robi mi się zimno, jak sobie o tym pomyślę.
Na skoliozie się nie skończyło. Potem przyplątały się złamania miednicy, wypadnięte dyski, postępujący paraliż nóg i rak. Pod koniec 2009 roku Maria wyszła zwycięsko z dwustronnego zatoru tętnicy płucnej. Przeszła długotrwałą rehabilitację, zaliczyła pobyt w wielu szpitalach aż w końcy znalazła się w domu opieki. Diagnoza lekarska brzmi: bliżej nieznana, postępująca dystrofia mięśniowa. Choroba jest całkowicie nieznana i lekarze są praktycznie bezradni. Maria ma 25 lat i cierpi paraliż kończyn dolnych i górnych oraz tułowia. Od kilku miesięcy coraz częściej traci władzę w prawej ręce.
- Dawniej myślałam, że już się dosyć nachorowałam, jak na swój wiek. Pocieszałam się, że kiedyś musi się to skończyć. Teraz wiem, jak bardzo się myliłam - opowiada Maria. (…)
Dochodzi godzina dwudziesta - czas wieczornej toalety. Pielęgniarki rozpuszczają w wodzie leki, smarują twarz Marii drogim kremem, szczotkują włosy, poprawiają ułożenie ciała, zakładają piżamę, dają sok do picia. Maria ksztusi się, kaszle, pluje, ciałem wstrząsają konwulsje, a potem zapada w omdlenie. Po chwili odzyskuje przytomność i chwyta za koszulę na piersiach, bo brakuje jej powietrza. Potem powoli dochodzi do siebie. Pielęgniarka myje Marii zęby, a dziewczyna z ustami pełnymi piany, ciuchutko podśpiewuje: ”Raz, dwa, trzy, raz dwa trzy, kupką nieszczęścia jesteś ty”.
>>>>
Dotknieci nieszczesciem tez maja prawo do nerwow ktorego tlumaczyc nie trzeba . Generalnie jednak nie mozna reagowac agresja na wspolczucie chyba ze flaszywe . Bez swiadomosci Boga cierpiec trudno choc On ZAWSZE JEST !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 17:30, 05 Lip 2012 Temat postu: |
|
|
Lynsey Haywood / The Sun
Mam stwardnienie rozsiane. I co z tego?
Można się załamać, oddać życie walkowerem. Ale większość chorych nie poddaje się: ci ludzie pracują, wychowują dzieci, realizują marzenia. W gronie tych dzielnych pacjentów jest matka tragicznie zmarłej piosenkarki Amy Winehouse.
Dla Janis Winehouse każdy dzień jest jak walka. Matka Amy zmaga się z chorobą, która utrudnia jej chodzenie, rozmowę, koncentrację. W kolejnych latach czeka ją zapewne wózek inwalidzki i biała laska. Jednak dla 57-letniej Janis stwardnienie rozsiane jest niczym w porównaniu z cierpieniem, jakie wywołała przedwczesna utrata córki. Dziś, w poruszającym wywiadzie matka w żałobie opowiada, dlaczego stara się ze wszystkich sił żyć pełnią życia: dla siebie i dla swojego zmarłego dziecka.
– Czy mam usiąść i zmarnować życie tylko dlatego, że wcześniej zrobiła to Amy? – pyta. – Czuję potrzebę, by żyć teraz za nas obie. Śmierć mojej córki była straszliwym ciosem i nie mogę mówić o tym nie roniąc łez. Żadna matka nie powinna opłakiwać swojego dziecka. Pod koniec stycznia straciłam ojca i to też bardzo mnie poruszyło. W mojej rodzinie są teraz puste miejsca, których nic nie zapełni.
Niestety stres sprawia, że moja choroba się nasila, a do tego cierpię teraz na depresję. Nie zachorowałam z powodu śmierci Amy – już wcześniej chorowałam. Teraz staram się skupić na fundacji imienia mojej córki. Działalność charytatywna pochłania mi mnóstwo czasu i sprawia, że mogę zająć myśli czymś pozytywnym. Dla mnie to prawdziwe wybawienie: przekonałam się, że mogę zrobić wiele dobrego.
Pierwsze objawy choroby pojawiły się u Janis, gdy miała zaledwie 20 lat, wkrótce po tym jak na świat przyszedł starszy brat Amy, Alex. Jednak diagnozę usłyszała dopiero 20 lat później, gdy w 2001 roku straciła przytomność w czasie rodzinnych wakacji. Przyznaje, że wpływ na chorobę miały niewątpliwie kłopoty z córką: z jej nałogami, które doprowadziły do tragicznego końca. Jednak Janis robi wszystko, by żyć aktywnie – jak większość ludzi ze stwardnieniem rozsianym, choć w powszechnej opinii chorzy po diagnozie wyłączają się z życia.
Tylko czwarta część ludzi ze stwardnieniem rozsianym jeździ na wózku, choć ankieta wykazała, że w przekonaniu Brytyjczyków większość pacjentów z SM (od łac. sclerosis multiplex) to osoby niepełnosprawne ruchowo. Większości udaje się utrzymać po diagnozie zatrudnienie na pełen etat. To zajęte osoby, oddane swym rodzinom. Jak Janis.
– Miałam chyba 24 lata, kiedy to wszystko się zaczęło – wspomina. – Pamiętam uczucie drętwienia i mrowienia w kończynach. Ale bagatelizowałam to. Urodziłam pierwsze dziecko, Aleksa, sądziłam, że uczucie przemęczenia jest w mojej sytuacji zupełnie naturalne. (…) Dużo pracowałam i starałam się wieść normalne życie. Jednak lata mijały, a niepokojące objawy przybierały na sile. To wtedy usłyszałam, że “to może być to”, “prawdopodobnie wygląda to na to”, itp., itd.
Kiedy Janis miała 29 lat, na świat przyszła jej córka Amy. Choroba wciąż dawała o sobie znać w dyskretny sposób. – W ciąży dobrze się czułam, poród zniosłam dobrze – opowiada. – Podjęłam pracę w szkolnym laboratorium jako technik, a w wieku 36 lat wróciłam na studia. Po sześciu latach byłam już wykwalifikowaną farmaceutką. Jednak praca, studia i wychowywanie dwojga dzieci dawało mi się we znaki. Coraz gorzej się czułam. Później rozstałam się z Mitchem. Przeprowadziliśmy postępowanie rozwodowe, wszystko odbyło się spokojnie, lecz teraz miałam jeszcze więcej pracy z dziećmi. Nie jest łatwo być samotną matką. Moja teściowa Cynthia okazała mi wtedy duże wsparcie. Mieszkała w okolicy i przyjeżdżała, żeby pomóc przy dzieciach. A mimo to w pewnym momencie ilość zadań, jakie musiałam wykonać, mnie przerosła.
W 2001 roku Janis wracała właśnie z rodzinnych wakacji we Włoszech, gdy zasłabła schodząc po stopniach samolotu, już po wylądowaniu w ojczyźnie. Same wczasy też nie należały do udanych. – Kręciło mi się w głowie – opowiada. – Przez całe dziesięć dni pobytu źle się czułam, miałam kłopoty z utrzymaniem równowagi. Wydawało mi się, że kompletnie nie kontroluję swoich kończyn, wróciło uczucie mrowienia. Podejrzewałam, że to stwardnienie rozsiane i kiedy wróciłam do domu, zgłosiłam się do lekarza. Tam potwierdziły się moje obawy. Na diagnozę czekałam długie dwadzieścia lat. Wpadłam w panikę, wyobrażałam sobie, że teraz będę skazana na życie na wózku, martwiłam się o przyszłość. A jednak kilka dni w szpitalu wystarczyło, by postawić mnie na nogi.
Odtąd Janis na poważnie zajęła się swoją chorobą: chciała wiedzieć o niej wszystko. – Bardzo pomocni okazali się pracownicy brytyjskiego MS Society, wyjaśnili mi, skąd biorą się moje dolegliwości i co robić, by trzymać chorobę w ryzach. Uczciwie powiedzieli, czego mogę spodziewać się w przyszłości.
Oprócz tego, że wspiera chorych, MS Society walczy również ze społecznym piętnowaniem, jakie powoduje choroba. Stwardnienie rozsiane najczęściej uderza w ludzi młodych, 20-, 30-letnich. Destruktywnie wpływa na układ nerwowy, powoduje problemy z poruszaniem się i zachowaniem równowagi, kłopoty ze wzrokiem, pamięcią i pęcherzem moczowym. Statystycznie choruje dwa razy więcej kobiet niż mężczyzn.
– Wszyscy liczymy, że pewnego dnia stwardnienie rozsiane będzie chorobą uleczalną – mówi Janis. – Trzeba znaleźć lek, który zahamuje chorobę i odmieni życie setek tysięcy chorych.
Ale póki co Janis robi, co w jej mocy, by zachować jak najlepszą formę. – W przyszłym tygodniu lekarze zaaplikują mi zastrzyki z botoksu w pęcherz, co poprawi jego funkcjonowanie – mówi. – Nie biorę w tej chwili dużo leków. Jako farmaceutka mam w tym rozeznanie. Na razie wystarczają mi tabletki na nudności i poprawiające równowagę. Co wtorek chodzę na jogę i regularnie zgłaszam się na fizjoterapię i refleksologię. Dbam o kondycję fizyczną i staram się wzmocnić ciało, by lepiej radziło sobie z chorobą.
Chcę wieść tak normalne życie jak to tylko możliwe. Nie sądzę, że koniecznie muszę skończyć na wózku. Prawdę mówiąc przypuszczam, że mnie to ominie – jestem zbyt uparta, by sobie na to pozwolić. A jeżeli utracę zdolność poruszania się, mam nadzieję, że nie będę długo cierpieć.
Oczywiście, że pewnym rzeczy nie mogę już zrobić. Nie pobiegnę w maratonie. Nie wybiorę się na wycieczkę objazdową. Ale jeśli wszystko dobrze zaplanuję, mogę mieć naprawdę udane życie. Nie zgadzam się, by choroba odebrała mi moje marzenia. Chcę, żeby rodzina była jeszcze ze mnie dumna.
>>>>
Jakaz pocieszajaca wiadomosc . Niewatpliwie corka z tamtego swiata pomaga jej jak moze bo to tez jest forma pokuty za jej zycie ...
Mozna powiedziec ze matka walczy o niebo dla corki ! To sa sprawy ostateczne !!!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 16:13, 17 Lip 2012 Temat postu: |
|
|
Gwiazdy, które straciły dziecko
Aktorzy, sportowcy, muzycy z pierwszych stron gazet nie tylko świetnie się bawią i dużo zarabiają - jako rodzice przeszli gorzkie chwile, które były ich największymi dramatami. Dramatami po stracie najukochańszych dzieci.
Sylvester Stalone - gwiazda kina akcji pogrążyła się w smutku po śmierci najstarszego syna - Sage Stallone, który zmarł najprawdopodobniej po przedawkowaniu leków. Jego ciało zostało znalezione 14 lipca 2012 roku.
Aktor Paul Newman musiał się pogodzić ze stratą dziecka. Jego syn Scott nie potrafił sobie poradzić z trudami życia pragnąc zostać tak dobrym aktorem, jak ojciec. Scott popełnił samobójstwo w hotelowym pokoju
Najbardziej rozpoznawalny bokser na świecie, Mike Tyson ma za sobą kilka skandali. Poza tym w jego życiu wydarzyła się tragedia - czteroletnia córka w siłowni sportowca miała wypadek - udusiła się kablem. Tragedia miała miejsce w maju 2009 roku.
Syn aktorki i modelki Anny Nicole Smith, Daniel zmarł w 2006 roku z powodu przedawkowania narkotyków. 5 miesięcy później odeszła sama Nicole...
Znany aktor John Travolta musiał się pogodzić ze stratą 16-letniego syna. Nastolatek chorował między innymi na epilepsję - Travolta znalazł jego ciało w łazience w styczniu 2009 roku.
Bill Cosby na życie zarabiał jako komik. Tragiczne koleje losu nie ominęły gwiazdy amerykańskiej rozrywki. Jego 27-letni syn, Amis został zamordowany, gdy zmieniał koło na autostradzie. Napastnik, który miał zamiar obrabować mężczyznę odsiaduje wyrok dożywotniego więzienia.
O. J. Simpson długo nie mógł się pogodzić z bolesną stratą. Córka sportowca Aaren poniosła śmierć w 1979 roku, topiąc się w basenie.
Znany amerykański raper Dr Dre miał trudne chwile w życiorysie, jego syn Andre zmarł w 2011 roku z powodu przedawkowania narkotyków.
Amerykański aktor Gregory Peck przez ponad dwa lata nie mógł się otrząsnąć po śmierci najstarszego syna -Jonathana, który w 1975 popełnił samobójstwo.
"Łzy w niebie" to jedna z najpiękniejszych ballad w historii muzyki rockowej - napisał ją Eric Clapton po stracie ukochanego syna. 20 marca 1991 roku 4-latek pozostawiony na chwilę bez opieki wypadł z okna apartamentu.
>>>>>
Tak . To jest cierpienie . Przy czym jednak co innego wypadek a co innego samobojstwo ( przedawkowanie narkotykow to tez samobojstwo - to czyn tego samego typu tylko NA RATY ) ...
Szolbiznes dziala bardzo destrukcyjnie na czlowieka . Wmawiajac mu ze jest kims wielkim tylko z tego tytulu ze o nim mowi . Znany z tego ze jest znany ! A jednak z takiej bzdury ludzie robia sobie korone i sie pysznia . Nie baczac na to ze mamy ,,slawne'' psy osmiornice koty itp. I co z tego ?
Jest to swiat zludzen .
Nie ma innej drogi niz ta pokazywana przez Kościół a zatem SKROMNOSC POKORA POKUTA bo grzeszy kazdy ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 12:45, 20 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
Drugie życie naznaczonych - historia żołnierza z PTSD.
Polska Zbrojna
Misja w Iraku miała być przepustką do długoletniej służby. Niestety, okazała się początkiem jej końca. Na Bliskim Wschodzie widział śmierć swoich kolegów, a po powrocie do Polski wydawało mu się, że spotyka żołnierzy z misji. Pojawiły się napady paniki i strachu. W końcu zapadła diagnoza: PTSD - zespół stresu pourazowego. Musiał zamienić mundur na garnitur. Ale teraz stara się pomagać innym żołnierzom.
Na ulicach miasta widział kolegów, których poznał na misji w Iraku. Spotykał ich spacerujących głównymi ulicami Jarosławia, byli też w przejeżdżających obok samochodach i autobusach. Nie sypiał, dużo pił. Czuł, że pogrąża się coraz bardziej.
Służba przed zmianą
Edward Zalewski był towarzyskim, otwartym człowiekiem. Ambitnym, upartym, z planami na przyszłość. Misja w Iraku zmieniła go nie do poznania. Stał się nerwowy, nadpobudliwy, nie radził sobie z problemami. To jeden z pierwszych żołnierzy, u których zdiagnozowano PTSD, czyli zespół stresu pourazowego.
Służył w 21 Brygadzie Strzelców Podhalańskich, w dywizjonie artylerii rakietowej w Jarosławiu. Zajmował różne stanowiska: od dowódcy załogi po szefa eksploatacji sprzętu uzbrojenia. Miał za sobą roczną misję w Syrii.
Jako jeden z dwóch żołnierzy ze swojej jednostki dołączył do składu III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Poszukiwano wówczas specjalistów do ruchomych węzłów łączności (RWŁ), a ponieważ miał odpowiednie kwalifikacje, zgłosił swój udział. Decyzję o wyjeździe podjął sam, nie skonsultował tego z żoną. Kierowały nim głównie względy finansowe. Rodzina miała problemy mieszkaniowe, na utrzymaniu było czworo dzieci, misja stała się więc szansą na zarobek.
- Pojechałem na rozmowy do Elbląga. Zaproponowano mi etat starszego operatora RWŁ przy sztabie dywizji, który przyjąłem - opowiada. - W Jarosławiu coraz częściej mówiło się o rozformowaniu naszej jednostki. Zapewniano nas jednak, że dla uczestników misji praca na pewno się znajdzie. Nie miałem się więc nad czym zastanawiać - dodaje. O swoich planach poinformował najbliższych, gdy rozpoczynał już szkolenie przedmisyjne. Wyjaśniał, że będzie miał spokojną, sztabową pracę, więc na pewno nic mu nie grozi.
Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. De facto ani godziny nie przepracował w węźle łączności cyfrowej. - Chodziłem na tak zwane dragony, pełniłem ośmiogodzinne służby jako wartownik na wieży. Z czasem wyznaczano nas też do sprzątania sztabu dywizji. Buntowałem się - wspomina. - Pojechałem na misję jako dwugwiazdkowy chorąży, a zadania miałem na poziomie szeregowego - mówi.
W negatywnym nastawieniu do misji utwierdził chorążego Zalewskiego wypadek, który przytrafił się jednemu z żołnierzy. Otóż któregoś ranka w rozmowie z sanitariuszem zażartował, żeby ten nie przyzwyczajał się do jeżdżenia na noszach w sanitarce, bo do Polski też wróci na leżąco. - Dwie godziny później chłopak już nie żył. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Nie byliśmy bliskimi kolegami, ale te ostatnie zdania dźwięczały mi w uszach. Załamałem się - przyznaje chorąży.
Ze względu na nie najlepszą kondycję psychiczną został odsunięty przez przełożonych od pełnienia wart i przeniesiony do batalionowego Centrum Operacji Taktycznych (TOC). Kolejne miesiące służby były dla niego coraz trudniejsze. Ostrzały bazy i śmierć innych żołnierzy pogrążały go jeszcze bardziej. Odsunął się od kolegów, nie zwierzał się żonie, pochłonięty był "przeprowadzką" bazy Babilon do nowej siedziby. Cierpliwie czekał na koniec swojej zmiany.
Kiedy wrócił do kraju, okazało się, że jego jednostka wyrusza do Iraku na V zmianę. A ponieważ on dopiero wrócił, jechać ze swoimi już nie mógł. W pracy zaczęły się kłopoty.
Świat "po"
W domu czekali na niego stęsknieni żona, dwie córki i dwóch synów. Chciał wynagrodzić im swoją nieobecność, postanowił więc wykorzystać zaległy urlop. Tego czasu nie wspomina jednak najlepiej. Chodził ulicami miasta, miał wrażenie, że wśród spacerujących ludzi widzi kolegów z misji. - Na początku tłumaczyłem sobie, że to na pewno przez emocje. Myślałem, że minie. Z czasem sytuacja stawała się bardzo uciążliwa. Potrafiłem jechać za samochodem, bo wydawało mi się, że siedzi w nim kolega. Okazywało się jednak, że to wcale nie żołnierz z mojej zmiany, lecz jakaś obca kobieta - mówi.
Wtedy też pierwszy raz zgłosił problem swojemu przełożonemu i pani psychoprofilaktyk z jednostki. Dostał skierowanie na turnus rehabilitacyjny do Krynicy. Tam niestety nie potrafiono mu pomóc. Całymi dniami przesiadywał w pokoju, nocami nie wyłączał światła. Po dwutygodniowym pobycie wrócił do domu w jeszcze gorszej kondycji.
Był przewrażliwiony i sfrustrowany. Sypiał źle albo wcale. Zaczął sięgać po alkohol, wpadał w ciągi. Wódka pomagała mu zasnąć. - Jak nie piłem, to nie spałem, a jak nie spałem, to byłem nerwowy. Żona czuła się zastraszona, bała się mnie. Zdarzało mi się uderzyć dzieci - przyznaje. Wstydził się iść do psychiatry. Nie chciał, żeby ktoś powiedział mu, że jest wariatem. W końcu się przełamał i zgłosił do emerytowanego wojskowego specjalisty.
W 2005 roku niewiele mówiło się jeszcze w Polsce o PTSD, więc rozpoznanie lekarza, do którego trafił, nie było właściwe. Dostał leki, ale jak się później okazało, źle dobrane. - Dla mnie najważniejsze było to, że w końcu mogłem zasnąć - wyznaje. Jego złe samopoczucie pogłębiała nie najlepsza sytuacja w pracy. Ostatecznie w rozkazie dziennym jednostki ukazał się zapis mówiący o tym, że w związku z leczeniem psychiatrycznym starszy chorąży Zalewski zostaje odsunięty od wszystkich zajęć z bronią. - Nie przeszkadzało to jednak moim przełożonym wyznaczać mnie na służby, w których czasie przecież miałem pistolet. To był cios - przyznaje. - Rozkaz dotarł do wszystkich pododdziałów, każdy wiedział, że się leczę. Odsunęli się ode mnie jak od trędowatego - wspomina.
Wspominając chorobę, Zalewski opowiada o napadach paniki i strachu. Przywołuje historię z pewnej podróży do Rzeszowa, w której czasie w budynku dworca kolejowego wpadł w histerię, bo nie mógł znaleźć wyjścia. - Znam ten dworzec doskonale, często tam bywałem. Stałem na środku hali, rozglądałem się dookoła, bałem się, bo nigdzie nie widziałem drzwi - opowiada.
Przez przypadek przeczytał w "Polsce Zbrojnej" artykuł o tym, że w Dowództwie Wojsk Lądowych powstaje zespół do spraw rannych i poszkodowanych w misjach. Zadzwonił pod wskazany w tekście numer telefonu. Opowiedział swoją historię. Niemal od razu otrzymał zaproszenie do nowo powstałej Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie.
Trafiona diagnoza
Pojechał na organizowane tam dwutygodniowe warsztaty. Od razu po nich został przyjęty na stacjonarne, czteromiesięczne leczenie. Był szczęśliwy, że ktoś go rozumie, a co więcej - że zdaje sobie sprawę, co się z nim dzieje. Uczył się rozmawiać, uczestniczył w zajęciach z psychologami. Poprawę było widać już po dwóch tygodniach. - Wreszcie normalnie funkcjonowałem. Nie czułem się już wariatem. Znów miałem po co żyć. Określiłem priorytety. Miałem 35 lat, żonę i małe dzieci. Wszystko było przede mną - mówi. Przyznaje, że bardzo pomogła mu świadomość, że nie tylko on ma podobny problem. Z żołnierzami, którzy mu towarzyszyli w szpitalu, wymieniał doświadczenia, dużo rozmawiał.
Powrót do Jarosławia mocno go rozczarował. Jego jednostka była wówczas likwidowana i to właśnie jemu powierzono obowiązki szefa logistyki rozformowywanego dywizjonu z zadaniem rozliczania i przekazywania sprzętu. Zaczął szukać sobie wolnego etatu. - Nigdzie mnie nie chcieli. A ja przecież walczyłem o miejsce w wojsku i nigdy nie zakładałem, że odejdę ze służby. Myślę, że po prostu nikt nie chciał mieć u siebie w jednostce wariata - mówi.
Szybko przyszło kolejne załamanie. Wrócił na Szaserów. Kiedy zobaczył na oddziale nowe twarze, zdał sobie sprawę, że PTSD to nie tylko jego problem. - Do profesora Ilnickiego wracałem jak do domu. Wiedziałem, że jestem chory i muszę się leczyć. A klinika dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Miałem do lekarzy stuprocentowe zaufanie. Wiedziałem, że postawią mnie na nogi - wspomina.
Wrócił do domu. Naprawił relacje z rodziną i w końcu był szczęśliwy. Ówczesny pełnomocnik dowódcy Wojsk Lądowych do spraw rannych i poszkodowanych w misjach pułkownik Jan Patoka zadbał o jego służbę. Zalewski otrzymał propozycję pracy w rzeszowskim dywizjonie przeciwlotniczym. Tuż przed wyznaczeniem na nowe stanowisko poszedł na zaległy urlop. Wypoczynek nieszczęśliwie zbiegł się z egzaminem z wuefu. - Myślałem, że skoro jestem na urlopie, to mogę zdawać w innym terminie. Okazało się, że wszystkich, którzy nie przystąpili do egzaminu, dowódca skierował na wojskową komisję lekarską - opowiada. Stawił się w Przemyślu, ale kiedy przewodniczący zobaczył historię jego choroby, odesłał go z powrotem na obserwację do kliniki stresu WIM. Gdy wrócił po dwóch tygodniach, otrzymał kategorię zdrowia N, czyli niezdolny do zawodowej służby wojskowej. Został cywilem.
Jak skrzynka kontaktowa
Przecież miesiącami walczył o siebie, rodzinę i możliwość dalszej służby, a wojsko nie dało mu szansy. - Wszystko co miałem w związku ze służbą wojskową, w ciągu tygodnia sprzedałem, a za pieniądze kupiłem garnitur - opowiada.
Próbował odnaleźć się w nowej, niewojskowej rzeczywistości. Początki nie były łatwe. Najpierw starał się zarabiać na dmuchanych zabawkach dla dzieci - zjeżdżalniach, trampolinach. Ostatecznie odprawę, którą dostał po odejściu z armii, zainwestował w małą gastronomię. Ten biznes prowadzą z żoną do dziś. - Do końca życia będę brał leki, ale stoję już twardo na nogach. Nie mam do nikogo żalu - widocznie tak musiało być. Ale ponieważ ktoś kiedyś pomógł mnie, teraz ja mogę spłacić ten dług - wyznaje.
Koledzy z 21 BSP traktują go jak skrzynkę kontaktową. Piszą e-maile, dzwonią, przyjeżdżają. Bywa, że w ciągu jednego miesiąca kilku wojskowych przychodzi do niego, by się wyżalić. Pytają o jego historię, opowiadają o swoich przeżyciach. Zalewski podpowiada, co mają zrobić, gdzie się zgłosić, jak rozpocząć leczenie. - Mam nadzieję, że kiedyś w jednostkach wojskowych powstaną etaty dla pełnomocników do spraw rannych i poszkodowanych. Myślę, że z moim doświadczeniem pomógłbym wielu żołnierzom mówi.
Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"
>>>>
Niestety ale nie tylko taka praca wykancza . A w kopalni ? W hucie ?
W roznych cementowniach ??? N abudowie ? Tez zdrowie sie traci .
Ale tu jest cos innego . Wielu dreczy to ze sie strzela do ludzi .
To jest wlasnie to co boli w wojsku . Ale jest wiele nieprzyjemnych prac . A lekarz ? Leczy a pacjent umiera ... I co ? I to niejeden ...
Na wojnie sie strzela i nie jest to zlo ale dobro . Wystarczy poczytac Biblie .. A tutaj walka z bandyckim wrogiem . Z islamizmem jak z bolszewizmem . To nie jest ,,bez sensu'' . Wiem ze ludzie nie pojmuja .
Ale to ze goscie chodza w turbanach i mowia niezrozumialymi jezykami nic nie zmienia . To tacy sami ludzie i takie same zbrodnicze ideologie ...
Jak tylko pojawia sie taki walisz czym popadnie w łeb aby zabic . To wojna wszak nie bede sie zastanawial . On chce mordowac . Trzeba go powstrzymac . To takie proste . Wyjatkowo czysta wojna . To juz bardziej mogli miec wyrzuty uczestnicy jakichs wojen francusko-angielskich gdzie podobni ludzie byli po obu stronach i w zadnym razie nie byli to zbrodniarze ludobojcy ...
I oczywiscie diabel dreczy . Ze zabijales ze jestes zly . Ale to od diabla . Bo przykazanie ,,nie zabijaj'' brzmi faktycznie ,,nie morduj'' . Nie dokonuj morderstw . Czyli zaplanowanych zamachow na zycie ludzi aby osiagnac korzysc . Nie oznacza to ze nigdy i nigdzie nie mozna zabic . Zabic bandyte to czynic dobro . Stad policja stad wojsko ...
Oceniajac moralnie czyn nie kierujemy sie psychika ,nastrojem ,uczuciem ale rozumem ...
Zadni ,,psychologowie'' jak widac nie pomoga tylko Bóg . Nie mozna dac sie diablu wciskac w bagno bo chce on czlowieka zniszczyc .
A to ze ktos zartowal na wojnie o smierci a potem ktos zginal ? NA WOJNIE PELNO JEST TAKICH ZARTOW . To jest taka atmosfera ... Zreszta co tu mamy za straty ? O czym mowa . Gdy dawniej ginelo 25 % zolnierzy !!!! To byly straty . A teraz 2 czy 5 . To naprawde sa luksusowe wojny .
A co mieli powiedziec dawniej gdy rabali toporami mieczami . Siekli na kawalki . Albo bagnetem w brzuch ! To byly bitwy ! Teraz puk i nie zyje z karabinu . Nawet psychologicznie jest latwiej .
Tylko zla sie trzeba obawiac . Tacy goscie z Sejmu - glosuja niszcza narod ,albo schaldazaja gospodarke . Miliony ofiar i nic . Bo przeciez do nikogo nie strzelali . A to sa najwieksi zbrodniarze . A zolnierze sa ZASLUZENI . Ci co byli na wojnie ...
Psychika powinna PODLEGAC rozumowi . Przeciez hirurg nie moze mdlec na widok krwi czy odcietych konczyn bo ,,psychicznie nie wytrzymuje'' to absurd ... Podobnie zolnierz . Wszak tez chodzi o dobro . Polacy nie walcza w wojnach zbrodniczych bandyckich agresywnych i naprawde akurat w Polsce w tym temacie nie powinno byc problemow ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 18:35, 06 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Rady skruszonego maklera
Nick Leeson był pierwszym, a zarazem najsłynniejszym ”maklerem-łajdakiem”. W 1995 roku stracił na giełdzie 862 miliony funtów i doprowadził do upadku najstarszy brytyjski bank inwestycyjny, działający od 233 lat Barings. Następne cztery lata odsiedział w singapurskim więzieniu, z którego został zwolniony przedterminowo, gdy wykryto u niego groźny nowotwór.
Kiedy likwidatorzy zażądali od niego zwrotu 100 milionów funtów, musiał ograniczyć swoje zarobki do niecałych 3 tysięcy funtów miesięcznie, by nie mogli zająć jego dochodów. Przestali go ścigać dopiero w 2005 roku. 45-letni dziś Nick zarabia obecnie około 80 tysięcy funtów rocznie, głównie jako mówca występujący gościnnie na rozmaitych imprezach.
Leeson mieszka nieopodal Galway w Irlandii ze swoją drugą żoną, 37-letnią Leoną, ośmioletnim synem Mackenseyem, oraz dwojgiem pasierbów – 13-letnim Alexem i 17-letnią Kersty.
DT: Czy doświadczenia z dzieciństwa wpłynęły na pana stosunek do pieniędzy?
Nick Leeson: Mieszkaliśmy na osiedlu komunalnym w Watford. Mój ojciec był tynkarzem, a mama pielęgniarką i opiekunką. Nie zarabiali zbyt wiele, ale nigdy niczego mi nie brakowało. Mieliśmy wypożyczony telewizor na bilon, ale zawsze znajdowaliśmy dość monet, by oglądać to, co lubiliśmy. Moi rodzice byli porządnymi, uczciwymi ludźmi z klasy robotniczej, którzy uważali, że można wydawać tylko tyle, ile się ma. Dzięki temu nauczyłem się doceniać wartość pieniądza. Kiedy o tym zapominamy, często pakujemy się w kłopoty.
Jaka była pana pierwsza praca?
Rozwoziłem gazety. Nie byłem biznesmenem, ale lubiłem sam zarabiać na swoje wydatki. W szkole zobaczyłem ogłoszenie z ofertą praktyk w banku Coutts, więc pomyślałem, że po co marnować czas na studiach, skoro mogę od razu zarobić trochę forsy? Od razu zakochałem się w londyńskim City. To była era finansowej deregulacji i boomu, niezwykle ekscytujący czas. W wieku 22 lat dostałem propozycję pracy w Barings i postanowiłem zmierzyć się z nowymi wyzwaniami. W ten sposób trafiłem do Singapuru.
Czy woli pan wydawać, czy oszczędzać?
Nie lubię szpanować kasą. Mówi się, że chłopaki z londyńskich spółek finansowych jeżdżą szybkimi samochodami i szastają pieniędzmi. Ja nigdy taki nie byłem. Kiedy pracowałem za granicą, od spotkań z rodakami wolałem towarzystwo miejscowych. Nie jestem wcale materialistą, jeżdżę vauxhallem astrą.
Jak to się stało, że puścił pan z torbami najstarszy brytyjski bank handlowy?
Nigdy się nie usprawiedliwiałem – postąpiłem źle i nadal mam z tego powodu wyrzuty sumienia. Mimo to nie byłem żadnym oszustem, bo tak naprawdę starałem się tylko naprawić błędy. Wszystko zaczęło się, kiedy próbowałem odrobić straty młodszego kolegi, który umoczył na giełdzie 20 tysięcy funtów. Nie ryzykowałem dla własnego zysku. Dano mi zbyt dużą swobodę i zbyt wiele pieniędzy do dyspozycji – to nie powinno być dopuszczalne. Wbrew temu, jak przedstawiały mnie media, nie byłem lekkomyślnym spekulantem, za to chciałem mieć wszystko pod kontrolą.
Jakie wnioski z upadku Barings wyciągnęła branża finansowa?
Mówiono, że to będzie sygnał alarmowy dla banków, ale tak oczywiście się nie stało – choć regulacje zostały zaostrzone.
Bank centralny i organy nadzoru mogłyby działać dużo lepiej. Financial Services Authority zatrudnia stanowczo zbyt wielu pracowników, i przez tę rozrośniętą biurokrację nie spełnia swojego zadania. Gdyby mieli mniejszy, bardziej prężny zespół, mogliby zaoferować dostatecznie wysokie płace, by przyciągnąć utalentowanych ludzi, którzy normalnie wolą pracować w komercyjnych instytucjach finansowych. Potrzebne są mechanizmy kontroli, które pozwolą zapobiegać nieprawidłowościom w branży, a nie tylko reagować po fakcie.
Czy pieniądze dają panu szczęście?
Miałem sporo czasu, żeby to przemyśleć, gdy siedziałem przez cztery i pół roku w osławionym więzieniu Changi w Singapurze. To nie był łatwy okres, zwłaszcza, że byłem jedynym białym w miejscu rządzonym przez bezwzględne gangi. W trakcie mojej odsiadki dowiedziałem się też, że mam raka, który może mnie zabić, a do tego odeszła ode mnie moja pierwsza żona. Miałem więc wiele godzin na refleksję nad tym, kim jestem i czemu doprowadziłem do takiej sytuacji. Pieniądze nigdy nie były dla mnie w życiu najważniejsze. To rodzina daje mi szczęście i jest moim największym skarbem. Ale nie będę ukrywał, że posiadanie pieniędzy ułatwia utrzymanie rodziny, więc tym samym przekłada się na większą satysfakcję z życia.
Czy osoby odpowiedzialne za ostatni kryzys bankowy powinny usłyszeć zarzuty karne, tak samo jak pan?
Tak. Wydaje mi się, że chętnie potępiamy osoby takie jak Bob Diamond, ale to odwraca naszą uwagę od poważniejszych, wciąż nierozwiązanych problemów. Dobrze, że Diamond zdecydował się ustąpić, ale winni manipulacji stopami LIBOR powinni odpowiedzieć za to przed sądem karnym, ponieważ tak naprawdę dopuścili się kreatywnej księgowości, a więc oszustwa. Są także inne, coraz popularniejsze instrumenty finansowe, takie jak wysoko oprocentowane lub krótkoterminowe pożyczki, które tolerujemy, mimo że wyrządzają ogromną krzywdę naszemu społeczeństwu.
Nie może być tak, że bezbronni ludzie, którzy nie wiedzą, jak dbać o swoje pieniądze, są wyzyskiwani. Pewne firmy zarabiają zbyt wiele na klientach, którzy biorą pożyczki na bandycki procent. Nie rozumiem, dlaczego żadne prawo nie chroni tych osób.
Czy korzysta pan z usług doradców finansowych?
Nigdy nie skorzystałbym z usług doradcy finansowego. To są sprzedawcy. Kiedy spotykamy się z agentem lub pracownikiem banku, oni zawsze chcą nam coś wcisnąć. Być może nawet robią to w naszym interesie, ale ich główne zadanie to wyciągnąć od nas pieniądze. Ostatni kryzys bankowy wziął się między innymi stąd, że ludzie zbyt mocno uwierzyli w zapewnienia przedstawicieli branży finansowej – a stało się tak, ponieważ sami nie są porządnie wyedukowani w kwestii finansów osobistych.
Finanse osobiste powinny być obowiązkowym przedmiotem w programie nauczania w naszych szkołach. To wcale nie jest aż tak skomplikowane, ale banki i doradcy starają się, by to zagmatwać, dzięki czemu mogą na nas więcej zarobić.
Czy inwestuje pan w akcje?
Mam swój fundusz emerytalny, którym sam zarządzam – kupuję i sprzedaję wchodzące w jego skład akcje, ale nie robię tego codziennie. Transakcji dokonuję przez internet. Nigdy nie powierzyłbym komuś innemu opieki nad moimi pieniędzmi. Zależy mi, żeby mieć nad nimi kontrolę i samemu decydować o inwestycjach w ramach funduszu emerytalnego. Kiedyś aktywniej grałem na różnych rynkach, ale te czasy już dawno minęły.
Jaki był najlepszy zakup w pana życiu?
Jak mówiłem, nie jestem materialistą, ale z londyńskich czasów została mi słabość do zegarków. Mam Rolexa, nie jestem pewien, jaki model, ale prawdopodobnie jest wart około 2 tysięcy funtów. Kupiłem go w latach 90. w Hongkongu. Chyba mnie nie oszukali – gdyby był podróbką, na pewno już przestałby działać. Jest niezawodny, chodzi idealnie.
A najgorszy zakup?
Karnet na siłownię. Nie uczę się na własnych błędach i wykupuję go co roku, pełen wielkich nadziei. Ciągle wmawiam sobie, że zmobilizuję się, by popracować nad kondycją i sylwetką, ale prawie w ogóle nie wykorzystuję tego karnetu. Mam też w domu bieżnię, na której akurat sporadycznie ćwiczę.
Czy był w pana życiu taki okres, kiedy martwił się pan o pieniądze?
Gdy pracowałem w Singapurze dla Barings, dostawałem kasę, ilekroć o nią prosiłem – nie przypuszczałem, że ktokolwiek zwraca na to uwagę, albo że bank ma jakiekolwiek kłopoty. W takiej sytuacji masz klapki na oczach. Obracanie wielkimi sumami nie przypomina wydawania prawdziwej gotówki. Starałem się skupić na rozwiązaniu problemu, a nie myślałem o prawdziwych pieniądzach.
Czy ostatnia recesja dała się panu we znaki?
To dziwne, ale nigdy nie byłem bardziej zajęty niż obecnie. Mam wrażenie, że upadek Barings niewiele nas nauczył, bo historia się powtarza. Moje doświadczenia nie sprowadzają się tylko do gry na giełdzie – najbardziej interesujący i fascynujący wydaje się ich ludzki wymiar. Bardzo często wygłaszam przemówienia na imprezach i konferencjach, dzięki czemu podróżuję po całym świecie. Myślę sobie, że moja historia jest dziś bardziej aktualna niż kiedykolwiek.
Toby Walne
>>>>
To tez cierpienie . Tutaj mamy chlopaka z raczej biedniejszej rodziny ktoremu kasa odbila . Ale przeszedl szkole zycia ... To bylo potrzebne aby kasa go nie pograzyla moralnie . NAJWAZNIEJSZA JEST DUSZA !!!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:44, 07 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Pomisyjne traumy żołnierzy - rany krwawiące do wewnątrz.
Polska Zbrojna
W obawie przed łatką "czubka", wojskowi dotknięci zespołem stresu pourazowego często nie chcą się leczyć. Zamiast tego pogrążają się w osobistych problemach i zdarza się, że brną w uzależnienia od używek. Są jak tykająca bomba która z czasem może wybuchnąć. Ich pomisyjne traumy łamią niejedno życie. Żeby tak nie było, potrzeba jednolitego systemu pomocy, doświadczonych lekarzy i wsparcia całego otoczenia.
Na jednym z forów internetowych żołnierz napisał: "Proszę, pomóżcie. Właśnie wróciłem z leczenia alkoholizmu. Jestem żołnierzem zawodowym, u którego stwierdzono PTSD. Miałem wszystkie możliwe testy. Nie wiem, co mam robić. Boję się już wszystkiego; wychodzenia z domu, tego, jak zareagują przełożeni. Mam lęki, koszmary, odczuwam strach. Wpadłem także w alkoholizm. Przełożeni w pracy mają mnie już dość. Jutro idę chyba porozmawiać z dowódcą. Byłem w Iraku i Afganistanie. Rok temu powróciłem do służby i do świata, w którym nie mogę się odnaleźć".
Problemów zdrowia psychicznego związanych z udziałem naszych żołnierzy w misjach poza granicami kraju, szczególnie w operacjach irackiej i afgańskiej, nie można zawężać do występowania objawów PTSD, czyli zespołu stresu pourazowego. Zjawisko jest o wiele bardziej skomplikowane, a przede wszystkim rozłożone w czasie. Przeciwdziałanie zgubnym skutkom traumy należy rozpocząć na długo przed wyjazdem, kontynuować podczas operacji, a po powrocie otoczyć żołnierzy szczególnie troskliwą opieką. Z wielu powodów nie jest to łatwe.
Znamy liczbę żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie, potrafimy też z dużą dokładnością podać, ilu odniosło rany i utraciło na misji zdrowie. Nikt jednak tak do końca nie wie, jak wielu uczestników obu operacji ucierpiało psychicznie. Nie sposób ich precyzyjnie policzyć, bo są to rany "krwawiące do wewnątrz", niejednokrotnie ujawniają się dopiero po pewnym czasie, a często, z różnych powodów, są skrzętnie skrywane przez poszkodowanych. Dlatego specjaliści, zarówno psychiatrzy, jak i psychologowie, są zdania, że sprawa jest znacznie poważniejsza, niż widać to gołym okiem. W skrajnych opiniach mówi się wręcz o tykającej bombie, która z czasem może wybuchnąć.
Wystarczy tylko przywołać bilans VII zmiany PKW Afganistan, bardzo ciężkiej i obfitującej w tragiczne zdarzenia - sześciu zabitych, setka rannych i spora liczba tych, którzy wcześniej wrócili do kraju, nie wytrzymawszy napięcia. W ciągu sześciu miesięcy kontyngent stracił dziesięć procent ludzi, jednak w pododdziałach bojowych było znacznie gorzej. Szkolący armię afgańską OMLT2 (operacyjny zespół doradczo-łącznikowy) utracił połowę zespołu. Nie wiemy, ilu spośród uczestników potyczek, zasadzek, wymiany ognia czy wybuchów min pułapek zostało poszkodowanych, mimo że nie odnieśli żadnego fizycznego uszczerbku na zdrowiu.
Z psychologicznego punktu widzenia potencjalnie mogą to być wszyscy. Urazów psychicznych doznaje bowiem większość żołnierzy uczestniczących w dramatycznych zdarzeniach. Nie oznacza to wcale, że każdy, kto przeżył traumę, jest murowanym kandydatem do tego, żeby zachorować na PTSD, czyli zespół stanowiący rodzaj zaburzenia lękowego, występujący w efekcie nagłych, nieoczekiwanych, przerażających doświadczeń. Znaczącą rolę w zapobieganiu dalszym skutkom szoku odgrywa psychologiczna interwencja kryzysowa, czyli to, jak szybko po zdarzeniu żołnierz został otoczony fachową opieką psychologiczną, i czy w ogóle taka pomoc została mu udzielona.
Proszę, pomóżcie
O statystyki dotyczące osób z traumą trudno chociażby z tego powodu, że zgłoszenie się do psychologa wciąż budzi w żołnierzach niechęć. Jednak poszczególne przypadki widać gołym okiem, a przykłady z życia wzięte można mnożyć, bo to się dzieje wokół nas, w środowisku wojskowym. Rozmawia się o tym nieustannie. O zjawisku przy każdej okazji mówią również lekarze psychiatrzy i psychologowie, acz z zachowaniem tajemnicy, bez podawania personaliów.
"Niewidoczna strona księżyca" znajduje swoje odbicie również na forach internetowych. Dzięki anonimowości stanowią one swoiste środowisko terapeutyczne. Zamieszczane tam wypowiedzi żołnierzy i członków ich rodzin, szczere aż do bólu, znakomicie obrazują całe zjawisko.
W jednym z elektronicznych listów żona opisuje stany i zachowania męża po powrocie z Afganistanu: "Po jakimś czasie zaczęły się nieprzespane noce. Kładł się, potem przez godzinę przewracał z boku na bok. Na chwilę łapał sen, potem zrywał się gwałtownie. Resztę nocy spędzał przy kompie, grając w ogłupiające gierki. Gdy robiło się jasno, kładł się do łóżka i zasypiał na dwie, trzy godziny. Prawdziwy dramat zaczynał się, gdy wracał z pracy. Chodził po mieszkaniu, czepiał się o wszystko".
Poproszony przez małżonkę o kontakt z psychologiem, żołnierz poszedł jedynie do lekarza pierwszego kontaktu, który zaaplikował mu środki nasenne. Zaczął również pić, a jak był pod wpływem alkoholu, to urządzał sceny zazdrości. Długo nie chciał o niczym rozmawiać. Wreszcie pękł, otworzył się przed żoną, rozpoczął leczenie psychiatryczne. Oczywiście w tajemnicy przed armią, bo bał się opinii "czuba", "świra" i zwolnienia ze służby.
Oswajanie psychy
Dramatom można w znacznym stopniu zaradzić zawczasu poprzez odpowiednie przygotowanie nie tylko żołnierzy, lecz także ich rodzin do zbliżającego się wyjazdu na misję, do tego, co się może na niej zdarzyć. W jednostkach, a właściwie w garnizonach systematycznie uczestniczących w operacjach zagranicznych ludzie radzą sobie z tym coraz lepiej. Znaczącą rolę odgrywają tu niewątpliwie psychologowie nieograniczający się do odbębnienia obowiązkowych godzin szkolenia, lecz pracujący z żołnierzami i ich najbliższymi, poruszający podczas spotkań sprawy związane z wielomiesięczną rozłąką, a potem z adaptacją do "normalności" po powrocie.
Uczą - zarówno dorosłych, jak i dzieci - z pozoru tak prostych czynności, jak utrzymywanie kontaktu, rozmawianie przez telefon i Skype’a czy pisanie e-maili. Często bowiem, gdy po obu stronach, w równoległych światach, narastają problemy, a wraz z nimi pojawiają się coraz większe emocje, a do tego dochodzi tęsknota, niełatwo o znalezienie właściwych słów, o porozumienie. Jeśli dodamy do tego trudności techniczne z uzyskaniem połączenia, to konflikt mamy gotowy.
Kapitan Dariusz Kudlewski, oficer prasowy 10 Brygady Kawalerii Pancernej, mający doświadczenia w zagranicznych "wojażach", zwraca także uwagę na znaczenie wsparcia sąsiedzkiego, rozwijającego się z roku na rok, z misji na misję: - Dla "starych" rodzin kolejny wyjazd na misję jest już czymś w miarę zwyczajnym, dlatego roztaczają opiekę nad "młodymi", w których emocje związane z półrocznym rozstaniem i ryzykowną służbą są znacznie większe.
Dorota Bożętka, psycholog pracujący w Dziesiątej, podkreśla ponadto znaczenie wizyt zespołu specjalistów z Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego z profesorem Stanisławem Ilnickim na czele. Psychiatrzy i psychologowie, zapraszani od 2009 roku w okresie przygotowań do kolejnych misji - wcześniej do Iraku i Czadu, a obecnie do Afganistanu - mówią o istocie stresu bojowego, jego przyczynach i objawach, a także o możliwościach podjęcia terapii i jej efektach. Kontakt z kliniką ułatwia również współpracę po powrocie ze zmiany, gdy zachodzi potrzeba wysłania żołnierza na leczenie.
Psycholog zapewnia: - Między innymi dzięki takim spotkaniom następuje oswojenie ze zjawiskami zachodzącymi w psychice na różnych etapach. Żołnierze jednostki nie mają wówczas oporów, nie czują zagrożenia w kontaktach z psychologami, a gdy trzeba, również z psychiatrami.
Po powrocie z misji przeprowadzane są wstępne badania psychologiczne żołnierzy dotyczące samopoczucia. Procedurę powtarza się po trzech miesiącach. Gdy dzieje się coś niedobrego, psychologowie wysyłają swych podopiecznych na zaawansowane badania, a jeśli jest to niezbędne, również na leczenie.
Często jednak - jeśli poszczególni żołnierze dołączają do kontyngentów z różnych rodzajów wojsk - odpowiedniego przygotowania brakuje. Zdarza się, że już po pierwszych kontaktach ogniowych czy ostrzałach bazy rozpoczynają się "rotacje". Okazuje się, że gdy rzeczywistość przerasta wyobrażenia, odporność psychiczna tych ludzi zawodzi. Dlaczego? Jedni twierdzą, że są to "wypadki przy pracy", inni zrzucają winę na niesprawność systemu selekcji i brak odpowiedniego przygotowania.
Nikt nie przyszedł
Aby przeciwdziałanie skutkom problemów psychicznych było na misji efektywne, musi działać system. Najważniejszy jest w nim współpracujący przez kolejne miesiące pododdział - ludzie skazani na siebie, na dobre i złe. Szczególne miejsce w tym zespole zajmuje dowódca. Dobrze, gdy jest zarazem liderem i przywódcą, gdy ma autorytet i zaufanie swoich ludzi. Systemu wsparcia nie ma także bez oficera wychowawczego, księdza kapelana i wielu innych osób. Oczywiście nad wszystkim czuwa psycholog.
Dlaczego najpierw zespół, a nie siły fachowe? Psycholog Dorocie Biernackiej podczas pięciu zmian PKW w Afganistanie (absolutny rekord!) niejednokrotnie zdarzało się pracować z żołnierzami w chwilę po najbardziej dramatycznych wydarzeniach. Poznała wówczas oczyszczającą moc działania zespołu.
- Ludzie wracali z akcji i natychmiast rozmawiali ze sobą, "przerabiali" zdarzenie. Bywało, że mieli do siebie ogromne pretensje. Należało im w tym towarzyszyć, ale wykazując się wielką delikatnością. Zaznaczyć jedynie swoją obecność. Nie narzucać się, pokazać: jestem, siedzę sobie w kącie i nie wtrącam się do momentu, dopóki dyskusja nie pójdzie w stronę, która mogłaby być szkodliwa.
Dorota Biernacka należy do tej grupy psychologów, którzy pozytywnie wpisali się w obraz kolejnych zmian operacji afgańskiej. Żołnierze zachowali ją w pamięci jako osobę otwartą, przyjazną i przede wszystkim skuteczną w swej pracy. Starała się przekonywać ich do tego rodzaju pomocy, i do tego, że w trudnych sytuacjach jest po ich stronie i dla nich.
W relacjach weteranów misji irackiej i afgańskiej psychologowie pojawiają się często i są przedstawiani w bardzo kontrastujących ze sobą barwach. Wsparcie jednych pozwalało w najcięższych chwilach wyciągnąć ludzi ze zbiorowego psychicznego dołka. Innych... cóż, innych społeczność żołnierska nie obdarzała zbyt dużym zaufaniem. Z różnych powodów, między innymi ze względu na "brak podejścia" czy "reprezentowanie interesów dowódcy".
W licznych rozmowach, które odbyłem, nikt nie kwestionował, że dla uczestników operacji najważniejsze jest zadanie. Nie bez znaczenia była jednak atmosfera, w jakiej przychodziło je wykonywać. Fakt, dzięki psychologowi często znacznie lepsza, ale gdy werbował on ludzi na patrol, bo takie było oczekiwanie dowódcy, to osiągał pewien doraźny efekt i natychmiast wypadał ze swej roli. Jeśli był ponadto wścibski i "myszkował po bichacie, podglądając żołnierskie życie", wciskając nos w nie swoje sprawy, również nie mógł liczyć na otwartość. W efekcie, gdy był najbardziej potrzebny, stawał się bezużyteczny. Nikt już do niego nie przyszedł.
Bez śladu traumy
Bardzo drażliwą i złożoną kwestią jest rotacja żołnierzy do kraju w trakcie zmiany i rola psychologa w tym procesie. Jedni mieli obawy, że zwrócenie się po pomoc w sytuacji kryzysowej zamiast przynieść wsparcie, może się zakończyć wysłaniem ich do domu. Inni wręcz przeciwnie - przychodzili, licząc na pomoc w wyrwaniu się z misji. Czasem podejmowali decyzję pochopnie, pod wpływem nagłych wydarzeń i emocji. Zdarzali się też i tacy, po których już w pierwszych dniach było widać, że nie są w stanie pełnić służby w warunkach zagrożenia.
Dorota Biernacka podkreśla, że były to sytuacje tyleż ważne, co trudne. Jest jednak ostrożna w ocenach, mówi jedynie w swoim imieniu. - Nie było moją rolą zatrzymywanie kogokolwiek na misji siłą ani też wypychanie go do kraju, jeśli nie było psychologicznie uzasadnionego powodu - podkreśla. - Do mnie należało upewnienie się, że żołnierz podejmuje świadomą i w pełni przemyślaną decyzję, niewymuszoną przez kogoś, nie pod wpływem chwili. Byłam przede wszystkim po to, żeby pomóc im prawidłowo funkcjonować w tamtych warunkach.
- Zapytana, kiedy psycholog może mówić o wymiernym sukcesie, przytacza następujący przykład: - W zespole, którym się opiekowałam, zginął w zasadzce żołnierz, a kilku innych zostało rannych. Wszyscy ciężko to przeżywali, musiałam szybko sprawić, żeby się pozbierali. Miesiąc później w kolejnej akcji zginął żołnierz z innego patrolu. Koledzy znajdujący się pod ostrzałem nie mogli go zabrać, wezwali więc QRF [Quick Reaction Force, siły szybkiego reagowania - przyp. red.]. A tego dnia służbę pełnili w nim moi podopieczni. Działali sprawnie, skutecznie i bez zahamowań. Spotkałam się z nimi godzinę po powrocie z akcji. Nie było u nich śladu traumy.
Masz innego
Po powrocie z misji ludzie znikają. Robią jeszcze badania lekarskie, potem wyjeżdżają na urlopy, a po kilku miesiącach wracają do służby. Co dzieje się z nimi dalej? Psychika człowieka ma to do siebie, że nie eksploduje jak ajdik. Reakcje rozkładają się w czasie, często emocje się kumulują i dają o sobie znać w najbardziej niespodziewanych momentach, czasem parę dni po powrocie, w innych przypadkach po miesiącach lub nawet latach. Nie zawsze są to przesłanki do stwierdzenia PTSD czy objawy samej choroby, często w ten sposób przejawia się po prostu zagubienie emocjonalne.
Bardzo obrazowo, ale też i trafnie atmosferę powrotów do normalnego życia, do domu, do rodziny, opisuje doktor Zbigniew Łątkowski, psycholog kliniczny i psychoterapeuta 22. Wojskowego Szpitala Uzdrowiskowo-Rehabilitacyjnego w Ciechocinku, prowadzący w tej placówce zajęcia psychoterapeutyczne z weteranami misji zagranicznych i ich bliskimi: „
- Podczas półrocznej rozłąki psują się często związki uczuciowe. Kobieta, żeby wytrzymać rozłąkę, musi się wystudzić emocjonalnie. Żołnierz zaś myśli zupełnie inaczej. I te dwie osoby spotykają się po pół roku. To jakby gorącą fajerkę rzucił na lód. I zaraz myśl: bo ty masz innego. Myśli, że żona go zdradza. Konieczna jest w takim momencie umiejętność ponownego zakochiwania się w sobie. Aby to nastąpiło, żona musi wiedzieć, co się z mężem dzieje.
Szpital jest jednym z tych miejsc, w których weterani, uczestnicząc w turnusach wraz z bliskimi, mogą odzyskać równowagę, dowiedzieć się wiele o sobie, również w kwestii zagrożenia zdrowia: - Po pół roku służby w Afganistanie wracają do domu, do innego świata dodaje doktor. - Nie bardzo potrafią rozróżnić, który z nich jest prawdziwy.
W Ciechocinku podchodzi się do zjawiska kompleksowo, gdyż kłopoty z adaptacją dotyczą również rodzin. Związki są często wystawiane na ciężką próbę, zagrożone rozpadem. Ze względu na obowiązującą dyskrecję doktor nie ujawnia takich sytuacji, ale może mówić o satysfakcji, bo wiele małżeństw zostało dzięki jego pracy uratowanych.
Doktor Łątkowski nie chce procentowo określać, ilu uczestników turnusów należałoby skierować na oddział psychiatryczny ze względu na zaburzenia i złe funkcjonowanie. Zapewnia jednakże bardzo optymistycznie, że 99 procent żołnierzy po pobycie w ciechocińskim szpitalu wraca do normy.
Jak w Ramstein
Gdy na życie żołnierza rzuca cień PTSD, wówczas jedyna rozsądna droga wiedzie do lekarza psychiatry. Podpułkownik doktor nauk medycznych Radosław Tworus, pełniący obowiązki szefa Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego, zapewnia, że Wojskowy Instytut Medyczny jest szpitalem otwartym na żołnierzy wracających z misji. Poszkodowanymi zajmuje się Urszula Flis, pełnomocnik dyrektora.
Zorganizowano tu cały system, dzięki któremu weterani bez czekania miesiącami w "funduszowych" kolejkach mają możliwość korzystania z szybszego i łatwiejszego dostępu do świadczeń medycznych. Mogą zgłosić się tu bezpośrednio, bez skierowania, jeśli oczywiście jest sens jechać do Warszawy na przykład aż ze Świętoszowa. Czasami to konieczne, ale zdaniem doktora doraźna pomoc psychiatry czy psychologa spełnia swoje zadanie wówczas, jeśli jest dostępna na miejscu.
Doktor Tworus nie ukrywa ambicji swego zespołu: - Próbujemy osiągnąć standardy budzącego zachwyt wojskowych pacjentów szpitala w Ramstein. Przed nami długa droga, ale satysfakcjonujące jest to, że coraz częściej żołnierze zaczynają dostrzegać, iż jesteśmy szpitalem wojskowym.
Idealny świat? Otóż drogę do kliniki z pewnością łatwiej znaleźć, odkąd placówka stała się bardziej medialna i popularna, gdy zaczęto pisać i mówić, że pomaga żołnierzom. Pojawiły się więc skierowania od lekarzy, psychologów, również od dawnych lekarzy wojskowych, pracujących dziś w cywilu. Żołnierze, którzy o niej słyszeli, idą do specjalisty i proszą o skierowanie. Sporo pacjentów zgłaszało się z rekomendacji Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju. Niewiele jest za to skierowań z resortowej służby zdrowia, od tamtejszych lekarzy i psychologów. Pacjenci czasem używają argumentu: - Nie pójdę do psychologa, bo… donosi dowódcy.
Bez gwarancji
Zdaniem doktora Radosława Tworusa nikt nie zagwarantuje, że kontakt z lekarzem psychiatrii nie odbije się negatywnie na dalszym życiu żołnierza. Wojsko tylko z pozoru jest stabilnym miejscem pracy. W trakcie ciągłych reorganizacji i restrukturyzacji łatwo można wypaść z gry.
Często barierą w udaniu się po pomoc jest takie rozumowanie, dodaje doktor Tworus: - Jeśli się przyznam do kłopotów, zacznę chodzić do lekarzy, brać zwolnienia, to przy najbliższej okazji dowódca powie, że musi mieć zdrowych i sprawnych ludzi, a nie chorych, szwendających się po szpitalach. Tym bardziej psychiatrycznych.
Według jego opinii wcale nie jest tak, że żołnierze nie chcą się leczyć i nie wiedzą, do kogo iść po pomoc: - Chcą i wiedzą, tylko nie zamierzają swojej sytuacji nagłaśniać. Nie przyjdą do wojskowej kliniki, jeśli nie mają pewności, że informacje o ich problemach stąd się nie wydostaną. Pukają więc do prywatnych gabinetów, bo tam nikt z zewnątrz nie zajrzy, nie sprawdzi.
Armia musi być sprawna. Nikt jednak nie pyta dowódcy o jego kłopoty, tylko stawia mu zadanie przygotowania odpowiedniej liczby ludzi na misję. Doktor rozmawiał jakiś czas temu z oficerem, który zgłosił się do niego w stanie ogólnego załamania psychicznego. Powodów było wiele, ale najważniejszy to ten, że dostał polecenie wybrania spośród podwładnych grupy na wyjazd do Afganistanu. Tych, którzy się nadawali i byli chętni, zabrał ze sobą na misję etatowy dowódca, którego nasz pacjent zastępował. Z pozostałych, do których się zwrócił, większość podziękowała za ofertę. Ale na górze nikogo to nie interesowało.
Chodzi więc nie tylko o przebywanie na półrocznej misji, na której trzeba strzelać, zabijać, gdzie dochodzi do dramatycznych sytuacji. Wystarczy dostać niewykonalne zadanie i stać się przez to niekompetentnym dowódcą. Lekarze udzielą mu pomocy, bo od tego są. A potem żołnierz wyjdzie ze szpitala i…
Pacjent opuszcza klinikę. I co dalej? Bierze sprawy w swoje ręce. Lekarze zalecają dalsze korzystanie ze wsparcia psychologa czy nawet psychiatry, chociażby po to, by omówić, co się dzieje po terapii, jaka jest aktualna sytuacja żołnierza. Bywa, że słyszą wówczas pytanie: "Ale dokąd mam pójść? W mojej okolicy specjalisty nie ma, a tam, gdzie jest, kolejka ustawia się długa". A czasem zdarza się, że taki miejscowy specjalista powie: "Panie, ja tu leczę schizofrenię i nie wiem, co wy tam macie na wojnie za schorzenia".
Trzeba mieć wyczucie, znać wojskową specyfikę i realia służby. Być na przykład świadomym, z jakim poczuciem wstydu wiąże się często dla człowieka w czerwonym berecie wizyta u psychiatry.
Specjaliści, którzy podzielili się swoimi refleksjami, zgodnie twierdzą, że gdy chodzi o opiekę nad zdrowiem psychicznym żołnierzy, to brakuje konsolidacji. Jeśli mają pomagać skutecznie, to wszyscy powinni działać w jednolitym systemie. I tu powstaje dylemat: w jakim? Bo jedni twierdzą, że psycholog powinien podlegać nie pionowi wychowawczemu, tylko wojskowej służbie zdrowia. Chociażby dlatego, że każda decyzja o rotacji z misji ze względów psychologicznych jest rotacją medyczną, ze wskazaniem psychologicznym. Przeciwnicy takiego podejścia mówią: owszem, tak, ale najpierw należałoby odtworzyć czy też utworzyć wojskową służbę zdrowia z prawdziwego zdarzenia.
Piotr Bernabiuk, "Polska Zbrojna
***
Komentarz:
Na sukces moich podwładnych w Iraku czy Afganistanie istotny wpływ miały doskonała praca dowódców niższego szczebla i wsparcie psychologów. Właściwe relacje między nimi pozwoliły na szybką reakcję i pomoc żołnierzom będącym w dołku psychicznym. Odniosłem wrażenie, że psycholog, cywil, trafniej ocenia i diagnozuje, często jest bardziej obiektywny niż dowódca. Uczestnicy misji chętnie korzystali z fachowych porad.
Violetta Uszko i Agnieszka Władyka, psychologowie Alfy z IX zmiany w Afganistanie, wykonały swoje zadanie w stu procentach. Stanowiły swoisty wentyl bezpieczeństwa. Wspierały żołnierzy, którzy byli narażeni na wybuchy min pułapek i ostrzały. Pomagały pozbierać się po stracie kolegów, doradzały nie tylko w zwyczajnych problemach wynikających z przebywania w bazie, lecz także w tych związanych z życiem zostawionym w kraju. Bez psychologów trudno sobie wyobrazić działanie na współczesnym polu walki.
Podpułkownik Rafał Miernik jest dowódcą 7 Batalionu Strzelców Konnych Wielkopolskich w 17 WBZ w Wędrzynie. Stał na czele kompanii bojowej IV zmiany PKW Irak, a także zgrupowania bojowego Alfa IX zmiany PKW Afganistan.
Komentarz:
Niby w mediach co rusz słyszymy o stresie bojowym, o PTSD. Jednak tak naprawdę żołnierze o traumie wiedzą bardzo mało.
Jeżeli nagle i nieoczekiwanie umiera na naszych oczach człowiek, to jesteśmy przerażeni i sami konfrontujemy się wtedy z własną śmiertelnością. Nie potrafimy pomóc ofierze, więc do tego dochodzi jeszcze bezradność. Nie tylko wojskowi, lecz także policjanci czy strażacy powinni być lepiej niż osoby przypadkowe przygotowani na takie sytuacje, chociażby poprzez odpowiedni nabór do służby.
Właściwie przeprowadzoną selekcję widać w doborowych jednostkach. Służący w nich żołnierze, mimo znacznie większego obciążenia psychicznego, nieporównywalnie częstszego znajdowania się w traumatycznych sytuacjach, mają znacznie mniej kłopotów z psychiką. I choć nie są niezniszczalnymi cyborgami, to zazwyczaj doznają wyłącznie obrażeń zewnętrznych. Oczywiście do czasu. Dlatego nie można żołnierza zostawić w służbie do 60. roku życia, tak długo on nie wytrzyma, stanie się wrakiem człowieka.
Podpułkownik doktor Radosław Tworus jest lekarzem psychiatrą.
Komentarz:
Na spotkaniu zaraz po traumatycznym zdarzeniu nie wolno dopuścić do eskalacji ewentualnej agresji, trzeba uważać, żeby nie przegapić kogoś, kto ze swoimi silnymi emocjami w ogóle sobie nie radzi. Może się przecież zdarzyć osoba z tendencjami samobójczymi, przeżywająca oprócz sytuacji traumatycznej również kryzys domowy. Dobrze jest coś o swoich podopiecznych wiedzieć. Nie zawsze jest to możliwe, ale niekiedy taka wiedza ogromnie pomaga, pozwala na określenie pewnych tendencji w emocjach i zachowaniu.
Czasem trzeba być także stanowczym, powiedzieć na przykład: musisz pójść do lekarza. Po powrocie z patrolu, podczas którego miały miejsce dramatyczne zdarzenia, jeden żołnierz szedł zaraz spać, inny musiał zadzwonić do żony, trzeci siadał na schodach i palił papierosa. Sam. Koło niego należało usiąść. Nie próbować na siłę żartować, nie być natrętnym, nie mówić: nie martw się, tak bywa. Dla tego człowieka jest to pierwszy tak dramatyczny przypadek w życiu i nie ma tu żadnego "tak bywa". Nie wolno też żołnierza pytać: a co pan myślał wówczas, gdy to się zdarzyło? Czasem byli gotowi "zabić" za głupie pytania. Starałam się wówczas jedynie, że tak powiem, przewentylować i uspokoić emocje.
Bardzo konkretna psychologiczna praca odbywa się następnego dnia. Wtedy właśnie zadaje się pytania typu: co pan myślał, co czuł? Takie spotkanie jest obowiązkowe, czasem płyną po nim łzy. Wszystko po to, żeby człowiek nie pozostał z tym nieszczęściem sam, by to, co negatywne, nie utrwaliło się w jego psychice, nie wywołało zaburzeń.
Dorota Biernacka jest psychologiem.
>>>>
Wojna zadaje nie tylko rany ciala ale psychiki a co najwazniejsze duszy .
To sa PRAWDZIWE rany . To ze nie widac to nie znaczy ze nie ma . Sa i to nawet wieksze ...
Ja do znudzenia powtarzam ze zabicie terrorysty nie jest grzechem a zasluga . Bóg daje za to nagrody w niebie bo zolnierze od tego sa . I nie sluchajcie pacyfistycznych bredni ze ,,zabicie kazdego czlowieka jest zlem''... NIE JEST ! To sa nikczemnicy . Owszem jest przezyciem ale nie zlem . Podobnie jak mlody nauczyciel jest w szoku gdy pierwszy raz ma powadzic lekcje a tam zgraja huliganow . Wielu ma urazy i stresy i musi sie leczyc . NIE OZNACZA TO PRZECIEZ ZE NAUCZANIE JEST ZLEM ! Nonsens . To psychika szaleje . Rozum musi rzadzic takze psychika .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 15:06, 11 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Imitacja
Doktor Andrzej Michalski czeka na serce od trzech lat. Jest wysoki, słyszy, że trudno znaleźć dawcę podobnej postury. Napisał dramatyczny list do kolegów lekarzy: róbcie więcej przeszczepów! Dajcie nam nadzieję!
Jestem uwiązany – mówi słabo doktor Michalski. Ma 43 lata, dwa metry wzrostu. Kiedyś nie mógł usiedzieć w miejscu, nosiło go. Ordynator oddziału chorób wewnętrznych w szpitalu w Knurowie i radny powiatowy raczej późno wpadał do domu. Od roku nie wpada wcale, utknął w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu podłączony do religi.
Serce doktora Michalskiego jest tak zniszczone chorobą, że nie utrzymałoby go przy życiu. A więc trzyma go religa – pompa pneumatyczna, która powstała dzięki znanemu kardiochirurgowi i została nazwana na jego cześć. To ona wymusza krążenie krwi, pozwala przetrwać do przeszczepu.
Doktor Michalski został wpisany na listę trzy lata temu, a od roku jest przypadkiem tzw. priorytetowym. Tylko co to znaczy, skoro czeka i czeka zespolony z pompą. Boże, jak dobrze byłoby się od niej uwolnić. – Chciałbym już być po przeszczepie, zaszyty – mówi. Teraz ma otwory w ciele, z których wystają rury – są przezroczyste, więc widać, jak krew wypływa z niego i wraca. Osobny kabel wiąże go z urządzeniem sterującym – cały mechanizm jest w szafce wielkości pralki.
Od czasu do czasu może się wypiąć z sieci, przejść na baterie – na przykład idąc do toalety albo na krótki spacer po szpitalnym korytarzu. Pcha wówczas przed sobą pudło ze sterownikiem, które waży ponad 100 kilogramów. Więcej niż on. Pchanie pompy stara się traktować jak ćwiczenie rehabilitacyjne, a czekanie na serce jak ćwiczenie z cierpliwości.
Choć trudno jej nie stracić. W Polsce jest pięć ośrodków wyspecjalizowanych w transplantacji serca, w lipcu we wszystkich zrobiono zaledwie dwa przeszczepy, a w sierpniu siedem. Kolejka czekających na serce robi się coraz dłuższa: w styczniu czekało 386 osób, teraz 412.
Pod koniec wakacji doktor Michalski napisał list otwarty "Do moich Przyjaciół Lekarzy". Krótko o sobie, o tym, że wie, iż może nie doczekać, modli się, nie traci nadziei. Ale głównie o tym, że spadek liczby transplantacji jest dramatyczny, że w krajach o wiele mniejszych od Polski wykonuje się więcej przeszczepów. Pisał też o kolegach ze szpitalnego oddziału, którzy balansują na granicy życia, tak jak on. "Czekamy na Waszą pomoc każdego dnia, dajcie nam więcej nadziei!".
Więcej już było
W Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu od stycznia było 21 przeszczepów. – Oczywiście moglibyśmy robić dużo więcej – przyznaje prof. Marian Zembala, dyrektor Centrum. Szacuje, że rocznie dałoby się wykonać nawet 80. – U nas można byłoby 30 – wylicza dr Tomasz Urbanowicz z Kliniki Kardiochirurgii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu. A jaki mają wynik? Od stycznia do końca sierpnia – trzy przeszczepy. W Krakowie – pięć. – A moglibyśmy robić nawet i po dwa tygodniowo – ocenia dr Piotr Przybyłowski, małopolski konsultant w dziedzinie transplantologii.
Statystyki są gorsze niż w ubiegłym wieku. Piętnaście lat temu, choć nie było tylu wyspecjalizowanych ośrodków, zrobiono 118 przeszczepów serca. Dziesięć lat temu – 122. W ubiegłym roku jedynie 80. Średni czas oczekiwania na serce sięga 18 miesięcy. Ludzie z ciężką niewydolnością tego nie wytrzymują, 53 osoby trzeba było w ciągu ostatniego roku wykreślić z listy, zmarły.
Z prof. Zembalą, który jest krajowym konsultantem do spraw kardiochirurgii, uczniem Zbigniewa Religi i jego następcą, próbujemy dojść, co się dzieje. – Mamy nowoczesne, dobre prawo dotyczące transplantologii, którego dawniej nie było. Mamy coraz więcej dobrze przygotowanych transplantologów. Od dwóch lat jest specjalny program, dzięki któremu szpitale mogą mieć potrzebny sprzęt, więc nie można się skarżyć, że go brakuje. Ministerstwo Zdrowia deklaruje, że zapłaci za każdy przeszczep – wymienia profesor. – To plusy, które pozwalają rozwijać transplantologię – mówi. Co więc stoi na przeszkodzie? – Aktywność lekarzy.
To podstawowy problem. Jest jakaś organizacyjna niemoc, zbyt duża łatwość w rezygnowaniu ze zgłaszania dawców – tłumaczy kardiochirurg. W Hiszpanii, Austrii, Holandii czy Czechach też oczywiście narzekają, że przydałoby się więcej, tyle że tam jest 36-40 dawców na milion mieszkańców. W Polsce 14-15.
Małe serduszka
– Gdy szedłem do szpitala, syn szedł do pierwszej gimnazjalnej – mówi Rafał Jaracz. Syn zdążył skończyć pierwszą klasę, przejść do drugiej. A on wciąż w tym samym miejscu: w zabrzańskim centrum, przy pompie pneumatycznej. Ma 39 lat, 190 cm wzrostu i serce do natychmiastowej wymiany. – Nie wiem, skąd mi się te kłopoty wzięły – mówi.
Zawsze był aktywny, wysportowany, grał w piłkę w Lechii Piechowice. Aż raz na boisku zasłabł. Pomyślał: przypadek. Ale później robił się coraz słabszy i chudszy. Lekarz zlecił badania, wyszło, że serce wielkie jak u konia, z mizerną kurczliwością. Od serca poleciały nerki, wysiadł żołądek, przestały pracować jelita. – Umierałem – wspomina. Od października ubiegłego roku jest na sztucznym wspomaganiu. Bał się pompy jak diabli. Z zawodu jest elektronikiem, ale gdy zobaczył, jak to działa, spanikował. Kto by chciał tak całkiem zależeć od maszyny?
Na widok kardiochirurga, który podchodził, żeby mu ustawić komputerowo siłę skurczu, rozkurczu, Jaracza ogarniało przerażenie: co doktor robi? Jeszcze coś pokręci, maszyna stanie i koniec! Na początku strach było spuścić z oczu tę szafę, bo co będzie, jak się nagle wyłączy? Z awarią zasilania jakoś można by sobie poradzić.
Straszniejsze są naloty włóknika. Włóknik, czyli fibryna, białko o długich, nitkowatych cząsteczkach, wytrąca się z osocza, tworzy rusztowanie dla skrzepu. A skrzepy urywają się, zatykają naczynia krwionośne, powodują mniejsze i większe udary. Tu mówi się na to: incydent. On miał już kilka incydentów. – Sparaliżowało mnie. Ale puściło. Później straciłem pamięć. Wróciła. Niestety, nie każdy po incydencie dochodzi do siebie. Są zgony. Człowiek patrzy, jak ludzie obok umierają, i tłumaczy sobie: nie myśl o tym. – Mam grupę krwi B. Nie jest częsta, ale były już przeszczepy w tej grupie. Tyle że wszystko to były małe serduszka.
Podróbka z Hiszpanii
Dawca to na ogół mężczyzna, rzadziej kobieta. Ma uraz głowy po wypadku (a jeszcze częściej uszkodzenie naczyń mózgowych) i 44 lata – taka jest średnia wieku, choć w ubiegłym roku najmłodszy, od którego pobrano narządy, miał raptem 9 miesięcy, a najstarszy 75 lat. Od stycznia do końca sierpnia tego roku dawców było 397, pobrano łącznie ponad tysiąc narządów, ale tylko 45 serc. W ubiegłym roku w czterech przypadkach na dziesięć pobierano od dawcy wyłącznie nerki.
– Jeśli pyta mnie pani, czy lekce sobie ważymy i czasami nie pobieramy jakiegoś narządu, choć można byłoby go przeszczepić, odpowiadam: nie podejrzewam – mówi prof. Zbigniew Włodarczyk, prezes Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego. – Trzeba pamiętać, że nie chodzi tylko o to, by szybko pobrać i szybko przeszczepić.
Ten, kto dostanie serce, ma żyć, a nie umrzeć po dniu czy tygodniu dlatego, że dano mu narząd wątpliwej jakości. Z nerką jest mniejsze ryzyko, jeśli po przeszczepieniu nie podejmie swoich funkcji, to chory trafi na dializę, będzie czekał na kolejny przeszczep. Ale jeśli serce okaże się zbyt słabe? Nikłe są szanse utrzymania kogoś przy życiu, aż znajdzie się dobre serce.
Na korytarzu kliniki transplantacyjnej w Bydgoszczy, której szefuje prof. Włodarczyk, wisi plakat ostrzegający niedowiarków, że narządy nie rosną na drzewach. Trzeba byłoby się też nauczyć, że same transplantologom w ręce nie wpadną. Zaczęto u nas nawet budować struktury koordynatorów pobrań i przeszczepów na wzór Hiszpanii, gdzie z transplantacjami jest o niebo lepiej niż u nas. Koordynatorzy mieli obserwować, co się dzieje na oddziałach, czy na którymś nie leży pacjent ze śmiercią mózgu, który mógłby być dawcą.
W sumie mamy już 239 koordynatorów transplantacyjnych, a radykalnego wzrostu przeszczepów nie widać. Za to widać niedoskonałość służby zdrowia: trzeba działać szybko, kontaktować się z Poltransplantem – centralą, przez którą przechodzą wszystkie informacje o ewentualnych dawcach, pobraniach, przeszczepach narządu. A tu się nagle okazuje, że lekarz nie ma stałego dostępu do internetu. Albo pacjent, potencjalny dawca, umiera w nocy czy w weekend i to kłopot, bo nie udaje się powołać komisji orzekającej o śmierci mózgu, nie można wykonać niektórych badań, zamknięta jest pracownia USG, nie ma kto zrobić echa serca.
Aby mieć pewność, że da się pobrać do przeszczepu nie tylko nerki, ale też trzustkę, wątrobę, płuca czy serce, trzeba wykonać zmarłemu wiele dodatkowych badań pod kątem wirusów, zakażeń, przebytych chorób, obmierzyć go, prześwietlić. I trzeba działać szybko. Aby nie zmarnować serca, transplantolodzy na pobranie i przeszczepienie mają 3,5 godziny. Dla płuc ten czas to sześć godzin, dla wątroby – osiem. Dlatego tak ważna jest dobra koordynacja działań.
– Niestety, w wielu szpitalach nie zaczyna się procedury z typowaniem dawcy, żeby uniknąć tego wszystkiego, co dzieje się później – tłumaczy prof. Włodarczyk. Zauważa ze smutkiem, że zamiast systemu hiszpańskiego mamy jego nędzną imitację. Najbardziej wyraźny znak, że mamy podróbkę? Koordynatorzy od stycznia pracują bez umów. – Pozostawiono ich samym sobie, bez wynagrodzenia. Jak mają być koordynatorami przeszczepów bez żadnego umocowania prawnego. Na jakiej podstawie mają działać? Bez umowy? To nie do pomyślenia.
– Owszem, pytają co z umowami, dzwonią – przyznaje dr Jarosław Czerwiński, zastępca dyrektora Poltransplantu. Uspokaja, że dostaną zaległe wynagrodzenie, umowy będą podpisane. Nie precyzuje jednak kiedy. – Dla jednej trzeciej z nich już udało się uruchomić środki. Dla pozostałych będą uruchomione z pewnością.
Jak w więzieniu
Żona doktora Michalskiego wychodzi do szpitala codziennie rano tak jak inni wychodzą do pracy. Jest stale przy mężu i pompie, osłuchała się z tym metalicznym: klik-klik, klik-klik. Posiedzą sobie razem do 21. Później ona wraca do domu, żeby wyprać rzeczy ze szpitala, ugotować coś, by urozmaicić mężowi szpitalną dietę. Zanim tak ciężko zachorował, zawsze razem gotowali. Razem wyprawiali się na wycieczki z aparatem, bo jego pasjonuje fotografia. Teraz doktor nie robi zdjęć. Czeka, aż dostanie serce, wtedy sobie popstryka.
Rafał Jaracz też ma plan, że wszystko nadrobi, gdy tylko będzie mógł żyć bez pneumatycznej pompy. – Nie dopuszczam złych myśli do siebie. Ale to przykre uczucie, że siedzę w więzieniu, z wyrokiem.
>>>>
Kolejna forma cierpienia wynagradzajacego za grzechy swiata !!!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 22:27, 30 Lis 2012 Temat postu: |
|
|
Usłyszała, że jest zakażona wirusem HIV. "Świat mi się zawalił"
Nigdzie nie chodziła, siedziała w domu sama, słuchała muzyki i piła wódkę. Taksówka przywoziła jej jedzenie zamówione przez telefon. Przepiła sklep i wszystkie oszczędności, które razem z mężem odkładali na mieszkanie i zaczęła melinarskie życie. Kiedy nie była już w stanie nawet przygotować dziecku jedzenia, zadzwoniła do swoich rodziców, by zabrali wnuczka. Została sama. - Sześć lat temu, dzień przed swymi urodzinami, dowiedziałam się, że jestem zakażona - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską 46-letnia Katarzyna, nosicielka wirusa HIV.
Mrocza historia życia Kasi rozpoczęła się w dniu, w którym sięgnęła po alkohol. - To było dokładnie 12 lat temu, w maju. Zaczęłam pić po aresztowaniu mojego męża Jarosława - wspomina kobieta.
"Więcej było tego ćpania, niż normalnego życia"
Jarek był starym kryminalistą - jak określa go sama Katarzyna. - Ogólnie był dobry, ale gdy zaczynał pić i ćpać, stawał się agresywny i bł mnie. A więcej było tego ćpania, niż normalnego życia - wyznaje kobieta. Katarzyna poznała swojego przyszłego męża przez wspólne koleżanki. Gdy się poznali, nic o nim nie wiedziała. On - przystojny i szarmancki, ona - matka samotnie wychowująca syna. Myślała, że złapała Pana Boga za nogi.
Na początku było wspaniale. Jarek doskonale potrafił się maskować. A Kasia był w nim zakochana do szaleństwa. Nie wiedziała, że bierze narkotyki, nigdy nie miała z nimi do czynienia i nie umiała rozpoznać, że ukochany jest pod ich wpływem. Myślała, że po prostu dużo pije. Dopiero po pewnym czasie znajomi otworzyli jej oczy. Do tego był uzależniony od gier, pieniądze przepuszczał grając w jednorękiego bandytę. Mówił, że robi interesy, tymczasem kradł. - Byłam pewna, że się zmieni, że w końcu przejrzy na oczy i zrozumie, że ma rodzinę. Nigdy nie miał prawdziwego domu. Starałam się z całego serca, żeby mu taki stworzyć - mówi Katarzyna.
W końcu nadszedł ten pamiętny dzień. Jarek wrócił do domu cały zakrwawiony i w pośpiechu zaczął pakować walizki. W międzyczasie, jak w amoku, opowiadał żonie, co się wydarzyło. Jak zwykle, pił z kolegami w knajpie. W pewnym momencie w lokalu pojawił się obcy mężczyzna. Jarek sprowokował turystę, który nawrzucał mu, co o nim myśli. Mąż Katarzyny, który był wtedy pod wpływem narkotyków, wyszedł z knajpy, wsiadł w taksówkę i pojechał do kolegi. Wziął od niego dwa noże, wrócił do lokalu i zaczął dźgać nimi mężczyznę, który mu podpadł. Kobieta była zszokowana tym, co usłyszała od męża. Jarosław uciekł, a pół godziny później u Kasi pojawiła się policja.
Zaatakowany mężczyzna cudem przeżył. Katarzyna, jako żona, mogła nie zeznawać. W ten sposób sprawa się przeciągała. Kobietą targały olbrzymie wyrzuty sumienia: z jednej strony to był jej mąż i nie chciała przyczynić się do jego zamknięcia, z drugiej strony jednak powinien dostać nauczkę, przecież mało co nie zamordował człowieka. Do tego dochodził ogromny strach o siebie i o syna. - Bałam się, jaka będzie jego reakcja, bo to jest świr. Pomyślałam, że jeżeli zeznam, a oni go nie wsadzą do więzienia, to wróci do domu i mnie zabije - opowiada Kasia.
Przepiła wszystko i zaczęła melinarskie życie
Po trzech latach świadkowie zaczęli się wycofywać ze swoich zeznań. - Koledzy udawali wariatów, inni świadkowie się bali, więc wiedziałam, że za chwilę wyjdzie na wolność - tłumaczy Katarzyna. Na ostatniej rozprawie postanowiła zeznawać. - Zdecydowałam, że nie pozwolę mu wrócić do domu - mówi Kasia. Dzięki niej Jarosław dostał sześć lat więzienia.
Kobieta została sama z małym synem - Sebastianem. Żyła spokojnie, prowadziła sklep i dobrze jej się wiodło. - Powinnam się cieszyć, że zamknęli człowieka, który był tak brutalny w stosunku do mnie - opowiada. Stało się jednak inaczej. Sytuacja ją przerosła, coś w niej pękło. Zaczęła pić na umór. Nigdzie nie chodziła, siedziała w domu sama, słuchała muzyki i piła wódkę. Taksówka przywoziła jej jedzenie, zamówione przez telefon. Przepiła sklep i wszystkie oszczędności, które miała z mężem odłożone na mieszkanie i zaczęła melinarskie życie. Gdy nie była w stanie nawet przygotować dziecku jedzenia, zadzwoniła do swoich rodziców, by zabrali wnuczka.
W niedługim czasie odbyła się rozprawa sądowa, na której sąd zaocznie ustanowił dziadków dziecka rodziną zastępczą. Katarzyna nie pojawiła się w sądzie. - Powiedziałam wcześniej rodzicom, że nie będzie mnie na sprawie. Bałam się słuchać prawdy o sobie - szlocha kobieta.
Po wszystkim trochę otrzeźwiała. Zgłosiła się do Domu dla Ludzi Bezdomnych im. św. Brata Alberta w Świnoujściu. - Chciałam, by mnie zamknęli, odizolowali, bo sama nie umiałam odstawić alkoholu - tłumaczy Kasia. Tam dostała ogromną pomoc. Trafiła na detoks, potem na terapię do Szczecinka. Niewiele pomogło, piła dalej. Pojechała na paromiesięczną monarowską terapię do Rożnowic (maksymalny ucisk osoby uzależnionej na początku, stosowanie kar i nakazów, poniżanie oraz ostra i ciężka praca - także nad sobą, a wszystko po to, aby doznała szoku, dotknęła dna i się od niego odbiła).
Gdy leczenie się zakończyło, Katarzyna nie miała gdzie się zatrzymać. - Jeden z terapeutów doradził mi przemyślenie swojego życia. Wiedziałam, że muszę gdzieś osiąść, żeby nie skończyć na jakiejś melinie. Zaproponowano mi ośrodek dla bezdomnych - ANKAR w Trzciance - wspomina Kasia. Na miejsce udała się z przyjacielem-alkoholikiem, który był nosicielem wirusa HIV. - Był na tyle fair, że powiedział mi o tym wcześniej. Potrzebowałam kogoś bliskiego, dlatego związaliśmy się - wyjawia Katarzyna.
Po miesiącu miłość mu się znudziła, jej pozostał HIV
Kasia nie przyjmowała wiadomości, że może się zakazić. - Był rozsądnym człowiekiem. Wydawało mi się, że ja też taka jestem - opowiada kobieta. Kiedy on przebywał w szpitalu na leczeniu (co pewien czas jeździł sprawdzać wyniki), Katarzyna go odwiedzała i przy okazji robiła sobie za darmo testy na HIV. - Parę razy wynik był dla mnie bardzo dobry - ujemny. Niestety, sześć lat temu, dzień przed swymi urodzinami, dowiedziałam się, że jestem zakażona - wyrzuca z siebie Kasia.
Kobieta się tego nie spodziewała. - W tamtym momencie byłam przerażona. Gdy usłyszałam wynik przez telefon, nie mogłam mówić, cały czas płakałam. Zawalił mi się cały świat. Po latach picia, terapiach, gdy w końcu wszystko zaczęło mi się układać, nagle dowiedziałam się, że jestem zakażona. Bałam się, że to koniec, że ludzie mnie odrzucą. Pomyślałam, że niepotrzebnie trzeźwiałam, bo i tak nic mi z tego teraz nie przyjdzie - opowiada Kasia.
Po miesiącu partner ja opuścił i wyjechał z ośrodka, znudziła mu się miłość (dziś już nie żyje, zapił się na śmierć). Wtedy Katarzyna powiadomiła powiadomiła administrację ośrodka, że jest nosicielką. - Bardzo się bałam, co się ze mną stanie. Spotkałam się jednak z przemiłą reakcją, zaopiekowano się mną i stworzono prawdziwy dom - mówi kobieta.
Katarzyna w niedługim czasie została kucharką. Skończyła zaocznie szkołę średnią i zdała maturę. Awansowała i przeszła do pracy w biurze: załatwiała darowizny, zajmowała się robotą papierkową. Po latach ciężkiej pracy została zastępcą prezesa. Spotkała także miłość swojego życia i wyszła za mąż za ukochanego mężczyznę. - Mieszkamy w jednym domu, używamy jednego ręcznika, bywa, że jemy tą sama łyżką. Jesteśmy razem już pięć lat. Rafał cały czas jest zdrowy i jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi - opowiada Kasia.
Kobieta odnalazła też po latach kontakt ze swoim synem. Nigdy nie próbowała go odebrać swoim rodzicom. - Uzgodniłam z mamą i z samym Damianem, że nie będę burzyć mu jego świata. Nie pojawię się nagle w jego życiu i nie będę się upominać o syna, który przez parę lat mnie nie widział i nie znał - tłumaczy Kasia. Mimo tego, że dzieli ich wiele kilometrów, odwiedzają się, kiedy tylko czas im na to pozwala. Dużo rozmawiają przez telefon, utrzymują także kontakt na facebooku.
- Teraz gdy jestem bardzo szczęśliwa, zaczynam się najbardziej bać (płacz). Boję się, że to wszystko może się skończyć.
Gdy stwierdzono u Katarzyny obecność wirusa HIV, miała bardzo wysoką odporność - 1460 komórek CD4. Mało kto (nawet zdrowy człowiek) ma taka odporność. Prawidłowy poziom komórek CD4 wynosi od 750do 1500 (Pierwszy okres choroby trwa od zakażenia do obniżenia CD4 poniżej 500 komórek. Okres drugi - od 500 do 200 komórek, a okres trzeci - gdy liczba CD4 spada poniżej 200. Nosiciel HIV wkracza w AIDS, gdy rozpoznana zostanie choroba wskaźnikowa lub odporność spada poniżej 200 komórek. W ciągu następnych 2-3 lat choroba szybko postępuje. Odporność spada, występują kolejne choroby oportunistyczne, narasta wyniszczenie i demencja, ostatecznie prowadzące do zgonu).
Odporność Kasi zaczęła spadać do 800 i na tym etapie bardzo długo się utrzymywała. Teraz wynosi już tylko 460. - Na razie nie zostałam zakwalifikowana do leczenia lekami, ponieważ moja pani doktor powiedziała, że mój organizm był parę lat bardzo silny. Skierowała mnie do psychiatry. Doszła do wniosku, że to może być stres - mówi Kasia.
Osoby zakażone powinny prowadzić spokojny tryb życia. Katarzyna bardzo dużo pracuje. Ośrodek pochłania ją bez reszty. - Z jednej strony biegam, załatwiam różne sprawy, takie jak jedzenie dla podopiecznych, proszek do prania czy mydło. Z drugiej strony mam taki wewnętrzny stres. Jak widzę siebie i męża, siedzących razem na kanapie lub jadących gdzieś na wycieczkę, to myślę sobie, że jest tak pięknie. Po moim wcześniejszym małżeństwie - takim okropnym - po tych latach bicia, mojego uzależnienia od alkoholu, straty rodziny, w końcu jest dobrze. Jednak cały czas podświadomie boję się stracić to wszystko - szlocha Kasia i dodaje: - Jeszcze nie teraz, jeszcze trochę. Jeszcze parę lat chciałabym się nacieszyć życiem.
Życie dało jej nieźle w kość i ukształtowało jej silny charakter. - Postanowiłam walczyć. Ta choroba nie wygra ze mną. Mimo tego, że odporność mi spadła, nie poddam się. Stonuję, nie będę się tyle stresować, usiądę na tyłku i dam radę - przekonuje.
Ewa Koszowska
Tu znajdziesz pomoc i wsparcie lekarzy, psychologów, seksuologów, prawników oraz konsultantów HIV:
- Telefon Zaufania AIDS 22 692 82 26, 801 888 448
- Stowarzyszenie Wolontariuszy Wobec AIDS Bądź z nami [link widoczny dla zalogowanych]
- Pozytywny Świat Kobiet [link widoczny dla zalogowanych]
Ośrodek prowadzony przez Kasię ciągle boryka się z trudnościami finansowymi, dlatego też można wspomóc Stowarzyszenie ANKAR wpłacając 1% podatku na konto:
Bank: BS Wronki O/Trzcianka
Nr konta: 08 8961 1025 0020 0296 1183 0001
....
Koszmar . Tak jeden czlowiek moze zniszczyc drugiego . Duchowo . Tak nie tylko fizycznie .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 19:50, 21 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Umiera na raka, żegna się z rodziną na YouTube
17-letni Zach Sobiech z Minesoty, chory na raka kości, nagrał poruszającą piosenkę pożegnalną dla rodziny i przyjaciół - informuje serwis dailymail.co.uk. - Chciałem się wspiąć i uchwycić resztki życia; Ty tam siedziałaś trzymając w ręku sznur - śpiewa nastolatek.
Siedemnastoletni Zach Sobiech z Minesoty od trzech lat cierpi na nieuleczalnego raka kości. Pozostało mu zaledwie kilka miesięcy życia. Tocząc walkę ze śmiertelną chorobą, Zach nadal zachowuje pogodę ducha – pisze i wykonuje utwory, bo właśnie w ten sposób chce się pożegnać się z rodziną i przyjaciółmi.
Jego piosenkę pożegnalną pt. "Clouds", opublikowaną w serwisie YouTube, w ciągu 10 dni odwiedziło ponad 422 tys. użytkowników. - Więc spadłem, spadłem, spadłem; W tę ciemną i samotną otchłań; Nie było tam nikogo, kto by o mnie nadal dbał; A ja chciałem się wspiąć i uchwycić resztki życia; Ty tam siedziałaś trzymając w ręku sznur - śpiewa nastolatek.
????
JAKI ZNOWU SZNUR ??? Czy on sie chce powiesic !!! Powstrzymajcie go ! Toz Bóg mu szykuje miejsce w niebie a ten bredzi o ciemnej otchlani . To jest od diabla . Takie sa skutki zachodniego ateizmu . Koszmar !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 22:16, 24 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Kłopot tysięcy Polaków. Ich Wigilia nie będzie taka, jak innych
Podczas gdy większość Polaków przygotowuje świąteczne potrawy, na które tylko mają ochotę, oni muszą zastanawiać się, czy dana potrawa jest bezpieczna. Kiedy w sklepach ludzie pakują do koszyków pierwsze lepsze produkty, oni czytają każdą etykietę po kilka razy. Setki tysięcy osób nie będą miały takiej Wigilii, jak w wielu domach. O kim mowa?
Czy wyobrażasz sobie święta bez pierogów z kapustą i grzybami, kutii, czy bez sernika? To właśnie te czy inne potrawy sprawiają, że smak świąt jest tak wyjątkowy.
Tysiące osób w Polsce musi się jednak obejść smakiem, zastępując te potrawy ich zamiennikami. Dlaczego? Ponieważ coraz więcej osób w naszym kraju jest na diecie bezglutenowej. I to nie z wyboru podyktowanego chęcią zdobycia wymarzonej sylwetki czy po prostu kaprysem. Przechodzą na tę dietę, ponieważ ich organizmy nie tolerują glutenu.
Czym jest ten gluten?
Gluten, główny winowajca problemów wielu ludzi na świecie, to mieszanina białek roślinnych: gluteniny i gliadyny, która występuje w ziarnach zbóż. Można byłoby pomyśleć, że życie pozbawione glutenu nie jest takie trudne, gdyż wystarczy wykluczyć z diety produkty zbożowe. Nic bardziej mylnego. Każdy, kto jest na diecie bezglutenowej musi nauczyć się żyć bez wielu produktów, które inni jedzą na co dzień.
Czy potrafiłbyś zrezygnować z jeszcze ciepłego i chrupiącego chleba, którego zapach jest tak wyjątkowy? Czy umiałbyś odmówić sobie pierogów, pizzy w ulubionym barze, zapiekanki kupionej naprędce w drodze z pracy, czy bez kotleta schabowego w panierce? Osoby, które muszą wykluczyć ze swojej diety gluten, muszą zrezygnować z tych przysmaków lub wybrać ich bezglutenowe zamienniki, które nie smakują tak samo, jak te "normalne" produkty.
Ten szkodliwy gluten jest obecny nie tylko w "mącznych" produktach. Może znajdować się także w wędlinach, jogurtach, słodyczach, kakao, alkoholu czy proszku do pieczenia. Święta Bożego Narodzenia są więc sporym wyzwaniem dla osób, które są na diecie bezglutenowej, gdyż większość potraw wigilijnych zawiera w sobie zakazany składnik.
"Święta będą równie piękne, smaczne i udane, jak te glutenowe"
Inaczej sytuacja wygląda w przypadku osób, które od urodzenia są na tej diecie, a inaczej w przypadku tych, którzy z dnia na dzień musieli zrezygnować ze swoich ulubionych przysmaków, gdyż okazało się, że ich organizmy nie tolerują glutenu. Osoby, które od dziecka nie jedzą produktów z glutenem, nie muszą męczyć się z utrwalonym w pamięci smakiem wielu przysmaków. Ci, którzy nagle musieli odstawić to, czego nie tolerują, w wielu sytuacjach - jak na przykład podczas świąt - mogą tęsknić za dawnym jedzeniem.
Jak jednak podkreśla Małgorzata Źródlak ze Stowarzyszenia Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej, tak naprawdę dietetyczne potrawy wigilijne mogą umilać nam czas świąt. Różnią się one tylko bezglutenowym opłatkiem i daniami, które są takie same, jak te tradycyjne, jedynie są przygotowane bez glutenu. – Jeśli wykażemy trochę inwencji i przygotujemy zawczasu nasze bezglutenowe święta, będą one równie piękne, smaczne i udane, jak te glutenowe – podkreśla.
Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej służy pomocą osobom, które czują się zagubione w przygotowaniach do świątecznej wieczerzy. Na stronie celiakia.pl znajdziemy podpowiedzi, jak zmienić potrawy glutenowe w taki sposób, by były bezpieczne dla osób na wspominanej diecie.
Uszka, które dodajemy do barszczu, czy pierogi możemy ulepić używając mąki bezglutenowej (ziemniaczanej, czy kukurydzianej). Bułkę tartą, którą obtoczone są krokiety, możemy zamienić jej bezglutenowym odpowiednikiem, a dzwonka karpia możemy obtoczyć w mące bez glutenu.
Jak wygląda życie bez glutenu? Przeczytaj na blogu w Onecie!
Kutia, która zwyczajowo robiona jest z obtłuczonej pszenicy, ziaren maku, czy słodu, może być wykonana z ryżu (który jest dozwolony w diecie bezglutenowej), a wędliny, które chętnie spożywamy w kolejne dni świąt, mogą być zrobione przez nas samodzielnie lub kupione u producentów, którzy mają w swojej ofercie produkty bez niedozwolonych składników.
To samo dotyczy ciast. Jeżeli nie wyobrażamy sobie świąt bez pysznych wypieków, możemy zrobić sobie bezglutenowe odpowiedniki przysmaków. Na pewno będą one nieco różniły się w smaku, ale zawsze będziemy mieli coś, co będziemy mogli zjeść podczas wieczerzy wigilijnej.
"Święta… Jak im tłumaczyć?"
Jednak dobranie odpowiednich potraw, które nie zawierają glutenu, to nie jedyny problem osób na diecie. Wiele z nich obawia się reakcji otoczenia na to, że nie mogą jeść tego, czy innego produktu. Na forum.celiakia.pl, założonego z myślą oy osobach na diecie bezglutenowej, powstał temat "Święta… Jak im tłumaczyć?" Wiele osób zastanawia się, co powiedzieć swoim bliskim, którzy będą namawiać ich do spożycia niedozwolonych produktów.
Jedna z użytkowniczek napisała, że "przeprowadziła rozmowę z rodziną na temat choroby i jest załamana". "Twierdzą, że przesadzam, myślą, że jak wyglądam na zdrową osobę, to nic mi nie jest. Trzymam teraz dietę, a oni zaczęli mnie traktować jak ufoludka" - dodaje.
Inna osoba zaznacza, że to jej pierwsze święta na diecie. "Zrobiłam z mamą listę potraw, składników... Wiadomo to, co da radę zrobić, będzie bezglutenowe. Ryba będzie glutenowa, ale jeden kawałek oddzielnie dla mnie się znajdzie. Pierogi zamówiłam, bo z braku czasu nie zrobię swoich. Opłatek również zamówiłam i z niego skorzysta cała rodzina. Co do ciasta: sernik, murzynek i babkę odpowiednio wcześniej zamówiłam. Sama zrobię jeszcze jakieś ciasteczka..." – podkreśla.
Kolejna osoba dodaje, że jej tata, który przygotowuje wieczerzę wigilijną, do wszystkich produktów przywiązuje dużą wagę. – Powiedział, że wszystkie sałatki, ryby, czy ciasta będą bez glutenu. Skoro jego córka jest na diecie, zrobi wszystko, by jej święta były takie, jak poprzednie – opowiada z radością.
Kilkaset tysięcy osób na diecie
Poruszanie się w bezglutenowym świecie w pojedynkę jest naprawdę trudne. Na szczęście w naszym kraju funkcjonuje Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej, które zrzesza osoby nietolerujące glutenu. - Obecnie mamy prawie 1500 członków, w ostatnim roku przybyło ich około 500 – opowiada Małgorzata Źródlak, przedstawicielka Stowarzyszenia.
Dodaje, że na celiakię (trwającą całe życie immunologiczną chorobę o podłożu genetycznym, charakteryzującą się nietolerancją glutenu - red.) - choruje jeden procent polskiego społeczeństwa, a kolejne kilka procent cierpi na alergię na gluten lub nadwrażliwość na to białko. Niestety, zdecydowana większość osób (szacujemy, że około 95 proc.) o tym nie wie... – dodaje.
Liczby mogą niewiele powiedzieć, bo czym jest te kilka procent? Kiedy jednak uzmysłowimy sobie, że choćby ten jeden procent chorujących to już prawie 400 tys. osób w naszym kraju, sprawa zaczyna wyglądać poważnie.
Choroba może ujawnić się w każdym wieku. Do niedawna uważano, że celiakia to schorzenie bardzo rzadkie, które dotyka najczęściej dzieci, a po kilku latach diety się z niego wyrasta. To chyba jeden z najczęściej powtarzanych mitów w tym temacie. Osoby, którym wmówiono, że "wyleczyły" się z celiakii, w dorosłym życiu zapadają na poważne schorzenia, które są spowodowane nieprzestrzeganiem diety.
Oprócz częstych objawów powikłań pokarmowych nieprzestrzeganie diety może doprowadzić do anemii, depresji, niepłodności, marskości wątroby, wysokiego poziomu cholesterolu, czy astmy, więc sprawa jest naprawdę poważna.
Wysokie koszty diety. Chleb za pięć złotych
Przestrzeganie diety, kupowanie bezglutenowych produktów to nie jedyny problem osób, które nie tolerują glutenu. – Osoby na diecie bezglutenowej mają liczne problemy. Przede wszystkim bardzo często trudno jest o prawidłową diagnozę. Ludzie przez wiele lat leczą jedynie objawy, czego konsekwencją są bardzo poważne choroby – mówi Małgorzata Źródlak z Polskiego Stowarzyszenia Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej.
- Brak świadomości na temat choroby zarówno w społeczeństwie, jak i w części środowiska medycznego też tworzy liczne utrudnienia. Dodatkowo dochodzą problemy otoczenia ze zrozumieniem faktu, że dieta to nie wymysł danej osoby, a jedyne możliwe lekarstwo na poważne dolegliwości. Problemy pojawiają się także podczas jedzenia poza domem (podróże, czy choćby zwykłe wyjście do restauracji), korzystania z posiłków w stołówkach szkolnych, czy szpitalu oraz podczas uczestniczenia w Komunii Świętej w kościele – wymienia. - Na szczęście, dzięki Stowarzyszeniu, od 2009 roku udało się wprowadzić w Polsce możliwość komunii bezglutenowej – podkreśla Źródlak.
Sporym utrudnieniem jest również koszt tejże diety. Bezglutenowe produkty są znacznie droższe od ich glutenowych odpowiedników. – Brak refundacji kosztów leczenia dietą bezglutenową to też spory kłopot. Należy pamiętać, że jest ona (dieta - red.) jedynym lekarstwem dla osób, które cierpią na te dolegliwości – podkreśla przedstawicielka Polskiego Stowarzyszenia Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej.
Co jeść będąc na tej diecie? Przeczytaj blog w Onecie!
Ilość pieniędzy wydawanych na produkty bez glutenu zdecydowanie przewyższa koszt zakupów glutenowych. Chociażby chleb, który przygotowany jest z mąki kukurydzianej, czy ryżowej, kosztuje ponad pięć złotych.
Osoby, które mają już zdiagnozowaną chorobę powinny się cieszyć, że po wprowadzeniu diety ich samopoczucie się polepszy. – Stosując ściśle dietę bezglutenową można całkiem zdrowo funkcjonować, jak każdy normalny człowiek. Poza tym osoby na diecie bezglutenowej odżywiają się świadomie, zdrowiej, jedzą lepsze, zdrowsze produkty – podkreśla Małgorzata Źródlak.
Jeśli chcemy żyć bezpiecznie na naszej diecie i dowiedzieć się więcej na temat naszych dolegliwości, Stowarzyszenie służy pomocą. Po przystąpieniu do niego otrzyma się poradniki, czasopismo oraz inne materiały, które pomogą nam swobodnie poruszać się w rzeczywistości bez glutenu.
Niezależnie od tego, czy nasze święta będą w wersji "z", czy "bez" glutenu, najważniejsza jest atmosfera, która będzie im towarzyszyć. Jeśli do przygotowań potraw podejdziemy z uśmiechem na twarzy, każde danie będzie dla nas wyjątkowe.
....
Kolejna forma cierpienia ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 0:46, 05 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Maciej Zientarski przerywa milczenie
- Przepraszam za całe zamieszanie, za wszystko, co się stało. Bardzo żałuję. To jest cena mojej wielkiej pasji - powiedział dziś w TVP2 Maciej Zientarski. Zientarski, który wczoraj usłyszał wyrok trzech lat więzienia za spowodowanie wypadku, w wyniku którego zginął dziennikarz motoryzacyjny Jarosław Zabiega, we wzruszającej rozmowie z Hanną Lis opowiedział o szczegółach swojego życia po nim. - Przepraszam za siebie i za to, że przyjechałem do Jarka tym samochodem. Chciałbym wszystkim powiedzieć "przepraszam". Przeprasza za swoją pasję i za to co doprowadziło do tej tragedii - powiedział w pierwszym wywiadzie po wypadku. Pytany o to, jak wygląda teraz jego życie powiedział: "jem i żyję". Wyjawił, że mimo tragedii, jaka wydarzyła się w 2008 roku w Warszawie, nadal kocha motoryzację. - Ciągle kocham jazdę samochodem. Ciągle kocham auta i wszystko, co jest z tym związane. To mi ciągle zostało. To jest nie do ruszenia. Mam to we krwi - dodał. Dziennikarz motoryzacyjny przyznał też, że był u swojego kolegi, który zginął w wypadku, na grobie. - Mam w telefonie zdjęcie tego grobu. Na ścianie wisi taki kolaż, który wykonałem: zdjęcia tego auta przed wypadkiem, po wypadku i zdjęcie grobu Jarka - powiedział.
....
Oczywiscie to nie jest zabojstwo . Nie mozna sie obwiniac choc demon meczy .
Niestroznosc czy glupota to zupelnie inny rodzaj winy . Chyba kazdy przynajmniej w dziecinstwie tak glupio sie bawil ze mogl zginac . I teraz gdy pomysli robi mu sie zle ze ktos mogl zginac . Czy ktos zginie czy nie decyduje Bóg wiec glowa do gory . Po to jest spowiedz wielki dar Boga aby czlowiekowi powiedziec . Nie pamietam twoich grzechow . Tak . NIE PAMIETAM mowi Bóg nie powracaj juz do nich mysla . Pokój Mój wam daję . Bądźcie spokojni :0))) Taki jest Bóg .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 21:13, 09 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Codzienny horror. "Moje życie stało się śmiercią"
Ta praca jest bardzo cyniczna. Mówi się, że to 99 procent nudy i 1 procent szoku, ale ryzyko jest ogromne. Każdy, kto ją wykonuje, staje się cieniem człowieka. - Jedno wydarzenie może złamać ci serce - mówi człowiek, który trafił do "piekła na Ziemi".
Kapitan Kevin Ivison z brytyjskiej armii pracował jako saper w najbardziej niebezpiecznych miejscach na świecie. Prawdziwy horror przeżył jednak dopiero, gdy trafił do Iraku. Podczas jednej z akcji musiał rozbroić bombę, patrząc na leżące nieopodal zwłoki swoich kolegów.
Ta tragedia zmieniła jego życie. Najcięższą bitwą, trwająca całe lata, był powrót z koszmaru do świata żywych. Kpt Ivison opisał swoje zmagania w książce "Saper. Prawdziwa opowieść o najbardziej ryzykownym zawodzie świata", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.
Z kapitanem Kevinem Ivisonem, saperem brytyjskiej armii, rozmawia Przemek Henzel.
Przemek Henzel: Czym dla Ciebie jest strach? Służyłeś w dwóch najbardziej niebezpiecznych miejscach na świecie - Iraku i Afganistanie. Czy strach stał się częścią Twojego życia?
Kpt Kevin Ivison: W początkowym okresie mojej służby, strach mnie ekscytował; to było uczucie, którego chciałem doświadczyć za wszelką cenę. Podobała mi się możliwość stanięcia twarzą w twarz z własnym lękiem, bo uważałem, że takie właśnie sytuacje będą dla mnie najlepszym sprawdzianem. Później jednak strach stał się przeszkodą, czymś, czego starałem się w miarę możliwości unikać. Zdałem sobie sprawę, że strach sprawił, że niechętnie podejmowałem ryzyko; choć był on częścią mojej pracy, miałem coraz większe problemy, by stawić mu czoła.
Ile razy zajrzałeś śmierci w oczy? Okazji chyba nie brakowało…
Najgorszym miejscem, w którym służyłem, był Irak. Trafiłem tam w 2005 roku, 1,5 roku po obaleniu Saddama Husajna, będąc w pełni świadomym wojskowych umiejętności rebeliantów, którzy zabili wcześniej wielu naszych żołnierzy. Wiedziałem, że mój pobyt w Iraku zdecyduje, do pewnego stopnia, o mojej karierze w armii oraz o moim życiu osobistym. To była dla mnie ogromna atrakcja - być przerażonym i robić ekstremalnie trudne rzeczy. Chciałem też oczywiście ratować ludzkie życie. W rzeczy samej, był to wszystko, o czym kiedykolwiek marzyłem.
Która z misji bojowych była dla ciebie najtrudniejsza? W swojej książce wspominasz o Al-Amarze, mieście rodem z Dzikiego Zachodu, położonym w południowym Iraku. Czy to było Twoje "piekło na ziemi"?
Al-Amara było miastem bezprawia znajdującym sie w pobliżu granicy z Iranem. Z powodu swojego położenia miasto to stało się miejscem dla testowania przez rebeliantów nowych ładunków wybuchowych, co czyniło zeń najgorsze miejsce dla żołnierzy brytyjskiej armii. Ale pośrodku wybuchających bomb, licznych strzelanin i nakręcającej się spirali strachu, żyło 300 tysięcy zwykłych Irakijczyków, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z tą falą przemocy.
Oni chcieli tylko jedzenia, czystej wody i elektryczności - tego, czego chce większość ludzi na świecie. Swoją rolę postrzegałem więc nie tylko jako wspieranie żołnierzy koalicji antyterrorystycznej, ale także jako pomaganie Irakijczykom, których większość chciała żyć w pokoju.
Pracując jako saper często miałeś do dyspozycji jedynie kombinerki i, oczywiście, doświadczenie. Jak wyglądał w praktyce dzień sapera na linii frontu?
Trudno opisać to słowami. Moje życie było w pewnym sensie kontrolowane przez rebeliantów, którzy podkładali bomby. Normalką było 2-3 dniowe szkolenie w naszej bazie irackich policjantów i wojskowych. Ale nagle, w ciągu jednej minuty, rozlegał się dzwonek i ruszaliśmy na akcję. W ciągu tej minuty cała ta rutyna stawała się przerażającą wizją śmierci.
Gdy doszło do tragicznej operacji "Red One", szkoliłem naszych ludzi; półtorej godziny później patrzyłem już na zwłoki mojego przyjaciela, a wszędzie latały kule i wybuchały bomby. To może wydać się nieco dziwne, ale niepewność jest częścią ekscytacji towarzyszącej pracy sapera, choć jednocześnie jest największym wyzwaniem, z jakim musisz się zmierzyć.
O czym myślałeś, gdy rozbrajałeś bomby, będąc jednocześnie wystawiony na ostrzał snajperów? To takie podwójne wojenne ryzyko?
W dniu operacji "Red One" czułem się bezsilny, tak jakbym umarł i czekał już tylko na błysk lampki, która miałaby to tylko potwierdzić. Rozbrajanie bomb to bardzo cyniczna robota - kalkulujesz szanse na przeżycie eksplozji i przetrwanie pod ogniem snajperów na jakieś 3 -5 procent - tak więc, gdy zmierzasz w kierunku ładunku wybuchowego, wiesz już, że prawdopodobnie nie wyjdziesz z tego żywy. Ale bardziej niż strach owładnęły mną bezsilność i smutek. Pierwsza bomba zabiła już moich kolegów; byłem pewien, że druga uczyni to samo ze mną.
Co czułeś gdy zginęli Rich i Lee, żołnierze z Twojego oddziału? Zapłacili najwyższą cenę za wypełnianie swoich obowiązków…
Wierze, że ich poświęcenie nadal ma ogromne znaczenie. Do dziś toczy się wiele dyskusji dotyczących tego, czy operacja zbrojna w Iraku była moralna czy nie, ale Rich i Lee, szkoląc irackich policjantów, wykonali kawał słusznej i dobrej roboty. To, co cenię w żołnierzach wszystkich armii świata to to, że zanim wstąpią do wojska i zostaną skierowani na front, podejmują decyzję, że są gotowi poświęcić swoje życie, by pomóc innym. Uważam, że to niespotykane i niewiarygodne poświęcenie.
Wspominasz bitwę w Al-Amarze, w której zginęli brytyjscy żołnierze, a tłum Irakijczyków skandował z radości. Jak to jest ucierpieć z ręki tych, których się chroni?
To wydarzenie złamało mi serce. Nie tylko dlatego, że niektórzy Irakijczycy wydawali się cieszyć ze śmierci Richa i Lee, ale dlatego, że Rich i Lee mieli chronić tych ludzi. Teraz już nie mogą tego robić.
Pracę sapera niektórzy opisują jako 99 procent nudy i 1 procent szoku. Przyznałeś, że szukałeś właśnie tego 1 procenta. Dlaczego?
Wstąpiłem do armii z wielu powodów. Tak, jednym z nich była chęć doświadczenia wrażeń, które zapewnić może tylko służba w siłach zbrojnych. Chciałem zobaczyć wojnę i prawdziwą akcję, nie chciałem po prostu, zwyczajnie, "odbębnić" czasu mojej służby. Ale to prawda, że gdy doświadczyłem prawdziwego przerażenia, mój apetyt na strach zmalał. Jednak gdy wróciłem z Iraku część mnie nadal rwała się do walki, by ponownie doznać tego uczucia.
Co sądzisz o osobach, które nigdy nie były w strefie wojny, ale nazywają żołnierzy "mordercami" czy "rzeźnikami"?
Uważam, że każdy ma prawo do swojego zdania, ale opinie niektórych ludzi znaczą mniej, niż opinie innych. Jestem szczęśliwy, że żyję w kraju, w którym, dzięki poświęceniu naszych żołnierzy, mamy prawo do swobodnego korzystania z wolności słowa.
Powiedziałeś, że wraz zakończeniem swojej misji w Iraku, stałeś się cieniem człowieka. Czy to wtedy właśnie nadszedł moment załamania?
Otrzymałem przywilej odbywania służby z najbardziej niezwykłymi żołnierzami. Niektórzy z nich byli wielkimi myślicielami, niektórzy - świetnymi strategami, inni byli niesamowicie twardzi, ale żaden z nich nie był Super-Manem. Wszyscy byliśmy tylko ludźmi, i gdy byliśmy popchnięci wystarczająco mocno, poznawaliśmy swoje własne granice.
Żołnierze są o wiele bardziej odporni na stres, niż inni ludzie, ale nie ma wśród nich takiego, na którym wojna nie odcisnęłaby swojego piętna. Niektórzy z najtwardszych i najbardziej szanowanych żołnierzy, jakich poznałem, otwarcie przyznawali sie do własnych słabości, zmartwień i strachów. I uważałem, że jest to w porządku.
Zanim otrzymałeś specjalistyczną pomoc, przez 4 lata cierpiałeś na zespół stresu pourazowego (PTSD). Co najbardziej pomogło wygrać ci tę "najcięższą z bitew"?
Skorzystałem z dobrodziejstw terapii poznawczo-behawioralnej (CBT). Trudno właściwie nazwać to terapią, ale proces ten przyniósł niesamowite efekty. Krok po kroku w ciągu 6 miesięcy moje wspomnienia dotyczące Iraku zaczęły się zmieniać - stały się "bardziej czyste" i mniej bolesne.
Zmienił się nawet ich kolor i zapach. Najważniejszym elementem tego leczenia było określenie najbardziej szkodliwej dla mojej psychiki chwili - czyli śmierci Richa w Al-Amarze. To dzięki temu moje uczucia stały się mniej agresywne, a uporanie się z nimi było, od tej chwili, o wiele łatwiejsze. Ten dzień nadal jednak wspominam bardzo boleśnie.
Zanim rozpocząłeś leczenie przeszedłeś tzw. proces dekompresji. Jak go teraz wspominasz?
Z tego czasu zapamiętałem tylko uczucia desperacji i bezsilności. Myślałem, że oszalałem, nie wiedziałem w jaki sposób mógłbym powrócić do normalności po horrorze, jakiego doświadczyłem w Iraku. Próbowałem znaleźć lekarza, który byłby w stanie mnie wysłuchać, ale nie byłem w stanie znaleźć żadnej profesjonalnej pomocy psychiatrycznej.
Całymi miesiącami, a może nawet latami, byłem tylko o jeden obrazek, jedno wspomnienie, jeden zapach, jedną piosenką, od łez. To był czas beznadziei, ale z tego okresu na szczęście nie pamiętam już zbyt dużo.
W 2007 roku wróciłeś do Iraku, ale zaledwie w rok później opuściłeś szeregi armii. Czy zakończenie służby było konieczne dla zakończenia leczenia?
Opuszczenie armii było dla mnie o wiele trudniejsze niż wstąpienie do niej. Wiedziałem, że muszę odejść, choć nie miałem zielonego pojęcia o tym, jak będzie wyglądać moje życie w cywilu, ani co zrobić, by wydobyć się z zapaści. Pomyślałem, że pomoże mi w tym napisanie książki, bo uporządkuje to moje wspomnienia i pozwoli mi się pogodzić z moimi doświadczeniami z Iraku.
Częściowo to rzeczywiście pomogło, ale jednocześnie był to także dość destrukcyjny proces. Przekonałem się, że mogę pisać tylko wtedy, gdy ponownie zanurzę się w moich wspomnieniach z wojny. To było oczyszczające, ale każde przywołanemu wspomnieniu towarzyszyły negatywne emocje, z którymi nie potrafiłem sobie wtedy poradzić.
Co poczułeś, gdy zostali zatrzymani terroryści odpowiedzialni za śmierć Twoich przyjaciół?
Czułem, że śmierć Richa i Lee, była największą tragedią, jakiej doświadczyłem, i, choć nic nie było w stanie przywrócić ich do życia, aresztowanie terrorystów było najlepszą sprawiedliwością, jaką można było wymierzyć.
Powiedziałeś kiedyś: "Moje życie stało się śmiercią". Czy udało Ci się, po tych wszystkich latach, powrócić do życia?
Tak, choć nie sądzę, by było możliwe pozbieranie się do końca po tak tragicznych wydarzeniach. Ale emocje są teraz mniej traumatyczne, choć są nadal obecne. Biorąc jednak pod uwagę wydarzenia, do których doszło w Iraku, cieszę się, że byłem tam i zrobiłem, co mogłem, by chronić życie żołnierzy koalicji i irackich cywilów. Nikt z nas nie decydował o tym, co się stanie, ale dzięki temu, co przeszedłem, stałem się lepszą osobą.
....
Tak ta praca to cierpienie ! Ale jak wielka nagroda w niebie ! Niewyobrazalna . Stal sie lepsza osoba . I o to chodzi . Cierpienie uszlachetnia wlasnie tak . UŚWIĘCA . Nawet jak czlowiek nie ma pojecia Bóg dziala !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 18:57, 18 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
J. David Goodman | The New York Times
"Porwanie zmieniło moje życie na lepsze"
Dziewięcioletnia Katie została porwana przez sąsiada i przez ponad dwa tygodnie przetrzymywana w betonowym schronie w piwnicy. Dziś, po 20 latach, dorosła Katie napisała książkę o wydarzeniach tamtych dni. Stwierdza w niej, że - paradoksalnie - porwanie zmieniło jej życie na lepsze.
Dwadzieścia lat temu o Katie Beers było w Stanach Zjednoczonych głośno: zaniedbywana, dziewięcioletnia dziewczynka została porwana i przez ponad dwa tygodnie przetrzymywana w ukrytej piwnicy na Long Island.
Dziś to już dorosła, 30-letnia kobieta nosi inne nazwisko (wyszła za mąż), ale swoją historię opowiada pewnie i bez oporów. I pozwala sobie na doprawdy zaskakującą refleksję…
W wywiadzie, którego udzieliła "NYT", wspomina swoje porwanie. Mówi, że myślała przede wszystkim o tym, żeby wrócić do domu - nie wiedząc, że w czasie kiedy ona siedziała zamknięta w ukrytej piwnicy, opinia publiczna poznała jej smutne dziecięce życie: na jaw wyszły fakty o zaniedbywaniu i molestowaniu.
Ale najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że gdyby nie dramatyczne wydarzenia z przełomu 1992 i 1993 r., najprawdopodobniej nie byłaby dziś tym, kim jest: żoną, matką, absolwentką koledżu i agentką ubezpieczeniową.
Po porwaniu i odnalezieniu nie chciała rozmawiać z dziennikarzami, którzy za wszelką cenę starali się poznać każdy szczegół tej ponurej historii. Dziś podejmuje współpracę z mediami i uczestniczy w kampanii informacyjnej. Elementem tej kampanii są jej wspomnienia: książka, którą właśnie wydała, a o której napisaniu myślała już od dawna.
- Już w wieku dziesięciu lat chciałam napisać książkę - opowiada, wspominając naśmiewające się z niej dzieci. - Drwiny doprowadzały mnie do płaczu. Byłam zmęczona plotkami i ludzkim gadaniem. Wszyscy przypominali mi o tej historii, mówili: "Ten psychol uwięził cię, trzymał w piwnicy!".
Ale mówiący tak ludzie nie wiedzieli, że rzeczywistość była dużo gorsza, niż sądzili.
Przyjaciel rodziny, niejaki John Esposito - często nazywany po prostu "Wielkim Johnem" - na dwa dni przed dziesiątymi urodzinami Katie Beers zwabił ją do swojego domu mówiąc, że ma dla niej prezent. Kiedy już się tam znaleźli, siłą wepchnął ją do betonowej piwnicy pod garażem w Bay Shore na Long Island. Pomieszczenie miało 1,80 na 2 metry, wchodziło się do niego od góry, przez klapę w podłodze garażu. Klapa też była betonowa, ważyła dziewięćdziesiąt kilogramów.
Esposito trzymał dziewczynkę w tym pomieszczeniu przez 16 dni, zamkniętą w drewnianej skrzyni, z łańcuchem na szyi. Jedynym źródłem światła były umieszczony w rogu skrzyni telewizor.
Po zniknięciu Katie policja przesłuchiwała Johna Esposito. Ze łzami w oczach opowiadał funkcjonariuszom, że zabrał dziewczynkę do salonu gier, gdzie została porwana. W końcu sprawa się wydała, a mężczyzna sam doprowadził policjantów do "bunkra". Później przed sądem zeznał, że całą konstrukcję zbudował specjalnie z myślą o Katie.
Trzydziestoletnia dziś Katie w swojej książce, napisanej przy pomocy dziennikarki telewizyjnej Carolyn Gusoff, szczegółowo opisuje całą tę historię i opowiada o swoim dzieciństwie. Także o tym, jak bawiła się w piasku na budowie koło domu Esposito, nie mając pojęcia, że właśnie powstaje piwnica, w której kiedyś zostanie uwięziona. "Wielki John powiedział mi, że to będzie podziemny bunkier", czytamy w książce. "Zanim powstał, razem z innymi dziećmi bawiliśmy się w przygotowanym wykopie".
Dziś kobieta twierdzi, że Esposito ją zgwałcił, choć w czasie procesu oskarżenie o gwałt nie padło.
Mężczyzna został uznany winnym porwania. Zawarł ugodę z prokuraturą, dzięki temu Katie nie musiała składać zeznań przed sądem, ale też oskarżenie odstąpiło od oskarżeń o wykorzystywanie seksualne. Esposito został skazany na 15 lat więzienia, obecnie odsiaduje wyrok w więzieniu Sing Sing w stanie Nowy Jork.
Kiedy Esposito uwięził Katie, razem z nią pozostawił w bunkrze włączony magnetofon, który nagrał wołania dziewczynki o pomoc. "Błagam, wypuść mnie! Ratunku, niech mnie stąd ktoś zabierze!" - takie i podobne krzyki zajmują całą nagraną taśmę. Policjanci przyszli do domu "Wielkiego Johna", ale krzyków Katie nie słyszeli. Nie słyszeli także jak waliła pięściami w sufit swojej "trumny".
Z książki dowiadujemy się jednak, że poważne problemy w życiu Katie Beers zaczęły się dużo wcześniej. - Moje życie było tysiąckroć gorsze, niż ktokolwiek sądził - mówiła w rozmowie z dziennikarzami.
Okazuje się, że życie rodzinne małej Katie przypominało najczarniejsze wizje z kart powieści Dickensa. Dziewczynka już w wieku czterech lat wykonywała większość prac domowych: sprzątała dom, nosiła brudną bieliznę do pralni samoobsługowej. - Dopiero kiedy sama urodziłam dzieci, zrozumiałam, jak bardzo nie w porządku było to, przez co przechodziłam - opowiadała. - Byłam molestowana, zaniedbana, wykorzystywana.
Dziś Katie Beers (która nie zgodziła się na podanie obecnie używanego nazwiska męża) ma dwójkę dzieci: jej synek ma trzy lata, córka - 17 miesięcy. Jak mówi, długo nie chciała przyznać się przed samą sobą, że jej matka, Marilyn Beers, nie stworzyła jej normalnego domu i dzieciństwa.
Przez większą część tego dzieciństwa Katie mieszkała ze swoją chrzestną matką Lindą Inghilleri, która traktowała ją "jak niewolnicę". Biologiczny ojciec dziewczynki "zniknął" jeszcze przed jej narodzeniem. Rolę ojca grał w jej życiu mąż pani Inghilleri, Salvatore. Ale on także nie był w porządku: kilkakrotnie molestował ją seksualnie (został zresztą później za to skazany i zmarł w wiezieniu w 2009 r.). Państwo Inghilleri, którzy także mieszkali w Bay Shore, pozwalali Johnowi Esposito widywać się z Katie nawet po tym, jak pojawiły się sugestie, że molestował on jej starszego brata.
Dziś Katie opowiada, że kiedy poznała swojego męża, Dereka, pokazała mu dom Esposito i miejsce, w którym była więziona. - Chciałam, żeby wszystko wiedział i mógł mnie zrozumieć - tłumaczy. - Bo to także część mnie. Te wydarzenia uczyniły mnie osobą, którą jestem dzisiaj. Nie było sensu tego ukrywać.
Po uwolnieniu z "bunkra" Katie Beers mieszkała u rodziny zastępczej w East Hampton, też na Long Island. Po latach jej przybrany ojciec poprowadził ją do ołtarza, dziś jej dzieci mówią do niego "dziadku".
Beers poszła do koledżu, gdzie studiowała zarządzanie biznesem (z powodów osobistych nie chce podawać nazwy tej uczelni). W czasie studiów poznała Dereka. - Mój mąż interesował się komputerami i technologią - opowiada. - Kiedy poznał moje nazwisko, wyszukał informacje o mnie w internecie i już wiedział, kim jestem. Ale nie powiedział ani słowa, zanim sama mu tego nie opowiedziałam.
Beers zerwała niemal wszystkie więzy ze swoim dawnym życiem, od czasu do czasu dzwoni tylko do swojej biologicznej matki. - Ale tylko w naprawdę ważnych chwilach - zastrzega. - Zadzwoniłam do niej, kiedy zaszłam w ciążę, kiedy urodziłam dziecko… A także wtedy, kiedy miała się ukazać moja książka.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że - paradoksalnie - porwanie uratowało Katie Beers. - Aż boje się pomyśleć, jak wyglądałoby moje życie, gdyby to się nie stało - mówi kobieta. - Nigdy nie poszłabym do szkoły średniej, nie studiowałabym, może bym już nie żyła. Moje życie już wtedy staczało się po równi pochyłej.
Carolyn Gusoff, która jako dziennikarka opisywała sprawę porwania małej Katie i prowadzonych poszukiwań, odnalazła ją w 2008 r. i zaproponowała reportaż opisujący całą historię z perspektywy dorosłej już kobiety. Beers zaproponowała, żeby zamiast tego napisały książkę. Była już wtedy zdecydowana na ujawnienie całej prawdy. - Esposito odbył właśnie pierwsze przesłuchanie w sprawie zwolnienia warunkowego - wspomina. - Powiedziałam wtedy tacie, że chciałabym zacząć pisać książkę.
Ale Katie nie zamierza na tym poprzestać. Mówi, że chciałaby prowadzić wykłady i seminaria na ten temat. - Chcę przekazać ludziom ważną rzecz - mówi. - Nieważne, co w życiu przeszedłeś, jeśli tylko chcesz, możesz z tego wyjść!
>>>
Jak widac cierpienie uszlachetnia . Stad Bóg dopuszcza . Gdyby tak naprawde wychodzilo na zle On nigdy by sie na to nie zgodzil .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 18:38, 19 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Chciał zrobić kawał matce, powiesił się na haku
12-latek z Cambridge przypadkowo powiesił się, gdy próbował zrobić kawałf swojej matce. Niestety, kobieta nie była w stanie uratować swojego syna, gdyż jest częściowo sparaliżowana i porusza się na wózku - pisze dailymail.co.uk.
Służby ratunkowe, które zostały wezwane na miejsca zdarzenia, znalazły chłopca powieszonego na kuchennym haku. 12-latek przez przypadek zaczepił o niego, a w rezultacie udusił się. 39-letnia kobieta desperacko próbowała odciąć swojego syna przy pomocy noża. Nie była jednak w stanie dosięgnąć do niego ze swojego wózka inwalidzkiego.
Lekarze próbowali uratować chłopca. Niestety, bezskutecznie. Po przewiezieniu 12-latka do szpitala stwierdzono śmierć.
Koroner wykluczył samobójstwo. Śledczy ustalili, że chłopiec zginął przez przypadek. Obok haka znaleziono bowiem krzesło. Sugeruje to, że chłopiec chciał zrobić dowcip i ubrać się w płaszcz bez zdejmowania go z haka.
Jak powiedziała przedstawicielka miejscowej policji, chłopiec dobrze radził sobie w szkole i "był szczęśliwy". Dodała, że w dniu tragedii w jego zachowaniu nie było niczego niepokojącego.
...
Ale kobieta ma zycie ! Paraliz a syn sie powiesil . Czy mozecie to pojac ? Nie !
Oczywiscie syn w wieku debilnym . To jest wypadek . Czy to jednak uspokaja matke ???
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:29, 21 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Poród na plebanii - abp Stanisław Gądecki wnioskuje o przeniesienie księdza G. do stanu świeckiego
Poznański metropolita arcybiskup Stanisław Gądecki przedstawi papieżowi Benedyktowi XVI prośbę o przeniesienie księdza Mariusza G. do stanu świeckiego - informuje poznańska kuria na swojej stronie internetowej. Ksiądz Mariusz G. w lutym 2011 roku nie wezwał karetki do kochanki rodzącej jego syna na poznańskiej plebanii. Dziecko zmarło. Po prawie dwóch latach od tragedii kuria podjęła zdecydowane kroki - pisze "Głos Wielkopolski".
Poznańska kuria metropolitalna opublikowała komunikat na temat księdza G.: "Wobec zaistniałych nowych okoliczności Arcybiskup Poznański, zgodnie z przepisami prawa kościelnego, przedstawi prośbę do Stolicy Apostolskiej o przeniesienie ad statum laicalem". Łacińskie sformułowanie oznacza przeniesienie do stanu świeckiego. Abp Gądecki będzie o to wnioskował do papieża.
Jak poinformował Kanclerz Kurii Metropolitalnej w Poznaniu ks. Ireneusz Dosz, "po ujawnieniu dramatycznych wydarzeń (...), ksiądz został zawieszony w czynnościach kapłańskich i zastosowano wobec niego procedury przewidziane przez prawo kanoniczne. Dalsze postępowanie zostało uzależnione od wyniku dochodzenia prokuratury".
Bulwersujący poród na plebanii
Kobieta, żyjąca z młodym wikariuszem Mariuszem G., urodziła samotnie dziecko, gdy ten siedział za ścianą i słuchał muzyki. - Obudziło mnie jej jęczenie. Poszedłem do niej. Krwawiła. Prosiła o picie i koc. W pewnym momencie pojawiła się główka dziecka. Mówiła, że może bym wezwał pogotowie. Nie zareagowałem - opowiadał podczas przesłuchań.
Noworodek umarł, a ksiądz dopiero wtedy wezwał pogotowie. Mariusz G. nie poniósł żadnej kary. Został wysłany na misję na Ukrainę.
Choć prokuratura wszczęła śledztwo już 2011 r., umorzyła je. Wznowiła je rok później, kiedy informacja o tragicznym porodzie na plebanii przedostała się do mediów.
W ubiegły wtorek TVP1 wyemitowała reportaż, w którym dziennikarka odwiedziła ks. Mariusza na Ukrainie. Podając się za doktorantkę przeprowadziła z nim klika rozmów, które nagrała ukrytą kamerą.
Ksiądz G. mówił m.in., że Bóg go przekonał, że w sprawie porodu jest niewinny. Przekonywał również, że nie ukarał go ani biskup, ani prokuratura. Snuł plany na przyszłość. Chciał jechać dalej na wschód, bo czuje się "dzikusem".
>>>>
Wyglada na to te kobieta miala z kims dziecko a porod przypadl akurat na plebanii . Nie ma na razie powodu oskarzac ksiedza o cudzolozenie . Mogl byc w szoku . Trzeba wywazyc takie sytuacje bo kazdy z was moze byc w szoku i nie pomoc na czas .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 18:56, 23 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Przeżyła 2 lata chemioterapii, a nigdy nie miała raka
Pewna Szwedka musiała znieść wiele obciążających zabiegów, po tym jak dowiedziała się, że ma raka wątroby. Po dwóch latach uciążliwej chemioterapii okazało się jednak, że... nigdy nie miała raka - podaje huffingtonpost.com.
Zabiegi te spowodowały, że kobieta odczuła wiele skutków ubocznych - są to między innymi osłabienie kości i uszkodzenie mózgu, co spowodowało, że kobieta ma problemy z kontrolowaniem ruchów swoich rąk. Zanim lekarze odkryli, że kobieta nie ma i nigdy nie miała raka, zdążyła otrzymać już pokaźne dawki promieniowania i kortyzolu.
- Bardzo przepraszamy za to wszystko, chcielibyśmy, aby to nigdy nie miało miejsca - powiedział Lars-Göran Holtby ze szpital a w Gävle , gdzie kobieta była "leczona". Incydent został zgłoszony odpowiednim władzom. 60 letnia kobieta wcześniej zmagała się z rakiem piersi.
Zobacz niezwykłe historie ludzi chorych na raka
Tego typu incydent nie był pierwszym. W tym samym szpitalu, w czerwcu, usunięto chirurgicznie staw biodrowy zupełnie zdrowej 30 latce. Jeśli natomiast chodzi o Stany Zjednoczone, to 98 tys. pacjentów rocznie umiera, a wielu innych doznaje uszczerbku na zdrowiu z powodu błędów lekarskich, których można by było uniknąć.
...
Przezyc takie cos to tez straszne cierpienie .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group cbx v1.2 //
Theme created by Sopel &
Programy
|
|