Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Gdy nagle dotyka sstraszne cierpienie ...
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5 ... 14, 15, 16  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka.
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:55, 16 Paź 2014    Temat postu:

Reporter Polski

25-latka walczy o normalne życie. Musi uzbierać 60 tysięcy

Historia walki o siebie, ale i chwil słabości. Iwona Nizio ma 25 lat, nie ma prawej nogi. I tak jak normalnie o tym mówi, chce żyć normalnie. Chciałaby w październiku wrócić na studia magister­skie. Aby to zrobić, musi uzbierać 60 tys. zł na protezę uda. W sze­ścioosobowej rodzinie gdzie pracuje tylko ojciec to marzenie nie­wykonalne. Dlatego założyła blog 60 tysięcy kroków i wierzy, że te kroki wreszcie zrobi.

...

Tak to tez walka .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 14:35, 17 Paź 2014    Temat postu:

Oszałamiająca transformacja nastolatka chorego na raka. Stał się gwiazdą internetu

U 15-letniego Zacha Zeilera z Michigan zdiagnozowano w 2001 roku chłoniaka Hodgkina. Teraz chłopak czuje się dobrze i inspi­ruje innych do walki z rakiem - podaje dailymail.​co.​uk.

Zaraz po otrzymaniu wyników, lekarze poddali chłopca agresyw­nej chemioterapii. Choroba oraz jej leczenie szybko zaczęły wy­niszczać organizm nastolatka, jego waga spadła do ​​zaledwie 45 kilogramów.

Walka trwała cztery lata, ale Zachowi udało się pokonać chorobę. Doskonale widać to na zamieszczanych przez niego w internecie zdjęciach. Jego imponująca budowa ciała jest wynikiem codzien­nych treningów, które zaczął jeszcze w trakcie leczenia.

- To był wspaniały sposób na to, aby ukierunkować gdzieś gniew, który czułem. I się uzależniłem, ćwiczenia stały się moją pasją – tłumaczy 19-latek.

Zach stał się gwiazdą mediów społecznościowych. Jego konto na TouTube gromadzi ponad 11 milionów odsłon. Na Facebooku mężczyznę śledzi ponad 68 tys. fanów.

...

Brawo wspaniale !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 19:56, 21 Paź 2014    Temat postu:

Fatalny wypadek: cofając auto, potrąciła 9-letniego syna

32-letnia mieszkanka Mąkoszyc (woj. wielkopolskie) cofając samochód, nie zauważyła jadącego na rowerze swojego 9-letniego syna. Potrącony chłopiec z ciężkimi obrażeniami trafił do szpitala.

Do wypadku doszło w miejscowości Mąkoszyce niedaleko Ostrzeszowa. 32-letnia kobieta, cofając samochód marki peugeot 307 na terenie prywatnej posesji, nie zauważyła jadącego rowerem swojego 9-letniego syna i uderzyła go lewym bokiem pojazdu.

Ranny chłopiec został przewieziony do Szpitala w Ostrowie Wielkopolskim.

- Stwierdzono u niego obrażenia ciała powyżej dni siedmiu w postaci stłuczenia płuc, odmy płucnej, urazu klatki piersiowej i urazu kręgosłupa na odcinku piersiowym - wymieniają ostrzeszowscy policjanci.

Postępowanie wyjaśniające wszystkie okoliczności wypadku prowadzi Komenda Powiatowa Policji w Ostrzeszowie.

...

To matka ma ! Absolutnie niewinna to nie aborcja ale do konca zycia bol ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:27, 23 Paź 2014    Temat postu:

WHO: już blisko 4900 ofiar śmiertelnych eboli

Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) podała w środę wieczorem w Genewie, że liczba ofiar śmiertelnych obecnej epidemii eboli w Afryce Zachodniej wzrosła do 4877; 9936 osób jest zarażonych.

Eksperci uważają, że prawdziwa liczba zarażonych jest znacznie wyższa, bo w trzech krajach najbardziej dotkniętych epidemią gorączki krwotocznej - Liberii, Gwinei i Sierra Leone - brakuje personelu do opieki nad chorymi.

Według najnowszego bilansu WHO, najwięcej ofiar eboli jest w Liberii, gdzie do tej pory wirus spowodował śmierć 2705 osób.

Ebola, którą wykryto w 1976 roku, szerzy się poprzez bezpośredni kontakt z krwią lub innymi płynami ustrojowymi zarażonych ludzi i zwierząt; wirus nie roznosi się drogą kropelkową.

...

Niestety znow wiecej .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 16:40, 28 Paź 2014    Temat postu:

Czołgał się trzy dni przez dżunglę zanim otrzymał pomoc

Nicholas Andrew przez trzy dni walczył o życie, po tym, jak jego samochód roztrzaskał się o drzewa. Zanim uzyskał pomoc, czołgał się przez malezyjską dżunglę ze złamaną ręką i nogą – czytamy na huffingtonpost.com

- W niedzielę rano 33-latek uległ wypadkowi. Jego samochód wylądował w 20 metrowym wąwozie w centralnej części Malezji. W Dżungli spędził kilka ciężkich dni, zanim dotarł do małej wioski – powiedział szef tamtejszej policji Som Sak Din Keliaw.

W wypadku śmierć poniósł pasażer Andrewa. Tamtego dnia jechał zawieść zaproszenia na swój ślub. Malezyjczyk, przez cały czas, czołgał się wzdłuż rzeki ze złamaną ręką i nogą.

Andrew, natychmiast po wypadku, próbował skontaktować się ze swoimi przyjaciółmi, jednak po nieudanych próbach postanowił "czołgać się o pomoc".

....

To przeszedl . Cierpienie to nic innego jak przygoda ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:28, 29 Paź 2014    Temat postu:

Piotr Radoń nie żyje. Internauci żegnają mężczyznę, który zainspirował wielu Polaków
Martyna Wnęk

Budząca emocje historia Piotra Radonia, młodego mężczyzny bez rąk i nóg, który cały czas noszony był na rękach przez swojego ojca, wywołała niedawno ogromne poruszenie wśród internautów. Niestety, po krótkiej hospitalizacji, 21-letni Piotr Radoń przegrał z chorobą i odszedł z tego świata.

We wtorek na oficjalnym profilu Piotra pojawiła się informacja, że trafił do szpitala i jest "w bardzo poważnym stanie". Walczył z niewydolnością oddechową. Na Facebooku pojawił się również apel o wsparcie. Kilkanaście godzin później zamieszczono tragiczną wiadomość.

"Piotr Radoń odszedł od nas dziś w nocy. Wszystkim serdecznie dziękujemy za wsparcie w trudnych dla niego i dla nas chwilach. Rodzina Piotra" - napisano.Pod zamieszczonym przez bliskich komunikatem internauci składają rodzinie Piotra kondolencje oraz żegnają młodego mężczyznę, który w ostatnim czasie stał się dla wielu Polaków wzorem do naśladowania.

"Wielkie współczucia dla przyjaciół Piotra i dla jego rodziny. Trzymajcie się i pamiętajcie, że Piotr zawsze starał się iść do przodu, wspierając innych sercem. Piotrze pozostaniesz w naszych sercach"; "Żegnamy Cię Piotrze, żyj w Pokoju! Rodzinie i wszystkim bliskim i przyjaciołom najserdeczniejsze wyrazy współczucia. Żegnaj Piotrku, będziemy Cię mile wspominać, na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci! – to tylko niektóre z kilkuset poruszających wpisów zamieszczonych pod wpisem.

Internauci pokochali Piotra za upór i determinację

O historii Piotra Radonia cała Polska usłyszała dzięki Jakubowi Szymczukowi, fotografowi, który na swoim mikroblogu "Siła Obrazu" opublikował zdjęcie Piotra wraz z ojcem zbierających pieniądze na wózek inwalidzki.

Odzew rodaków po opublikowaniu fotografii był ogromny, w akcję włączyło się ponad 6 tys. darczyńców. W serwisie zrzutka.pl prowadzona była zbiórka pieniędzy. Radoń marzył o 30 tys., dziś na liczniku zamieszczonym na stronie widnieje zawrotna kwota ponad 300 tys. złotych.

Piotr chciał zebrać na spłatę zaległego czynszu, ale z zebranych pieniędzy planował również kupić wózek do poruszania się oraz opłacić leczenie i rehabilitację. 21-latek marzył również o protezach rąk i nóg.

Mimo swojego kalectwa mężczyzna nie poddawał się: ukończył liceum, a w 2012 roku rozpoczął studia w Polsko-Japońskiej Wyższej Szkole Technik Komputerowych w Warszawie. Dlatego, że był osobą pełnoletnią, utracił wsparcie organizacji, które pomagały mu wcześniej finansowo, a były ukierunkowane na pomoc dzieciom.

Piotr urodził się z amelią totalną, jego choroba polegała na tym, że nie wykształcały się u niego górne oraz dolne kończyny. Dodatkowo zdiagnozowano u niego postępujące zwyrodnienie kręgosłupa. Skolioza uciskała narządy wewnętrzne, m.in. płuca, co powodowało duszności oraz częste infekcję dróg oddechowych. 21-latek miał również astmę.

...

Mnie juz irytuje ten ateistyczny belkot o ,,przegrywaniu z choroba" jakby choroba byla kims . Wiecznie zyc nie bedziecie i nie ma duzej roznicy czy troche pozniej odejdziecie . I dobrze bo ten swiat meczy a tam jest Bóg i wieczna radosc . Tylko sie cieszyc ze juz Smile Ateizm jest depresyjny . Wiara wnosi radosc .

TAM JUZ GO NIKT NIE MUSI NOSIC Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:21, 29 Paź 2014    Temat postu:

Słynny niepełnosprawny mówca Nick Vujicic przyjedzie do Polski

Nick Vujicic, australijski niepełnosprawny mówca, który urodził się bez rąk i nóg, w przyszłym roku przyjedzie do Polski. W Poznaniu spotka się z dziesięciolatkiem cierpiącym na podobne schorzenie.

Mężczyzna urodził się w 1982 r. z zespołem tetra-amelia. To bardzo rzadka choroba genetyczna powodująca, że dziecko przychodzi na świat pozbawione kończyn.

Mimo swojej niepełnosprawności nauczył się normalnie funkcjonować w życiu codziennym, założył też rodzinę. Podróżuje po całym świecie, prowadzi własny biznes i angażuje się w działalność charytatywną. Obecnie jest jednym z najbardziej znanych i rozpoznawalnych tzw. mówców motywacyjnych. Prowadzi wykłady nt. wiary, motywacji i niepełnosprawności. W spotkaniach z nim biorą udział dziesiątki tysięcy osób.

Australijczyk stał się m.in. inspiracją dla cierpiącego na podobną przypadłość dziesięcioletniego Miłosza Bronisza z Poznania.

- Kiedyś, gdy Miłosz miał gorszy dzień, pokazałam mu film z Vujicicem. Syn z niedowierzaniem patrzył, jak człowiek bez rąk i nóg pokonuje przeszkody, ma marzenia i je spełnia. Od tamtej pory Miłosz jest dużo silniejszym chłopcem wiedząc, że na świecie są tacy ludzie jak on. Nick jest dla niego bohaterem, mistrzem, inspiracją - powiedziała mama Miłosza, Kamila Bronisz.

Ponieważ kończyny górne chłopca składają się tylko z dłoni, Miłosz nauczył się wykonywać wiele czynności nogami. Potrafi nimi rysować, pisać, samodzielnie posługuje się sztućcami, a nawet wyszywa. Od niedawna chłopiec porusza się na protezach kończyn dolnych. Jednym z jego marzeń było osobiste poznanie Nicka Vujicica. Spełni się ono w kwietniu, gdy będzie mógł osobiście porozmawiać ze swoim idolem.

Australijczyk przyjedzie do Polski po raz pierwszy. 30 kwietnia 2015 r. będzie jednym z gości organizowanego na Stadionie Miejskim w Poznaniu kongresu motywacyjno-rozwojowego "Życie bez ograniczeń". Według organizatorów, ma to być największe tego typu wydarzenie w Europie. Spodziewany jest udział ok. 40 tys. osób.

- On jest kimś, kto daje wiarę, nadzieję, kto w niezwykły sposób inspiruje. Pokazuje, że nasze życie nie ma granic, każdy może się realizować - bez względu na jakiekolwiek ograniczenia - powiedział w Poznaniu na konferencji prasowej organizator wydarzenia Łukasz Milewski. Dzisiaj Milewski wręczył Miłoszowi zaproszenie dla całej jego rodziny na indywidualne spotkanie z Vujicicem.

W projekt "Życie bez ograniczeń" zaangażował się m.in. Jan Mela, założyciel Fundacji Poza Horyzonty, niepełnosprawny zdobywca obu biegunów Ziemi.

- Trudne doświadczenia dają nam narzędzia do tego, by motywować, pokazywać, że można patrzeć pozytywnie na życie. Niepełnosprawność Nicka jest czymś, co sprawia, że nikt mu nie powie: co ty wiesz o problemach? - powiedział Mela.

Vujicic jako niepełnosprawne dziecko przez pewien czas nie mógł chodzić do normalnej szkoły ze względu na obowiązujące w Australii prawo. Po zmianie przepisów, w szkole był poniżany przez kolegów, cierpiał na depresję. W wieku 10 lat próbował popełnić samobójstwo. Jego życie zmieniło się po lekturze prasowego artykułu o mężczyźnie, który mimo niepełnosprawności radzi sobie w codziennym życiu.

Obecnie mężczyzna pisze, używa komputera i telefonu, czesze się i myje zęby, goli się. Potrafi też grać w golfa, pływać, surfować na desce i grać na perkusji. Wystąpił w nagradzanym, amerykańskim filmie "Cyrk motyli" Joshui Weigela, napisał książkę "Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń!", która stała się światowym bestsellerem.

Jest mężem i ojcem, według organizatorów poznańskiej imprezy jest też najpopularniejszym mówcą na świecie.

...

Brawo ! Niepelnosprawny a pomaga .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:25, 29 Paź 2014    Temat postu:

| Reporter Polski

"Rodzinna próba"

Marek Jasiński i jego piątka dzieci po śmierci żony i matki zostali sami. Jest ojcem i matką, łączy wychowawcze obowiązki z pracą zawodową. Jest i ciężko, bo stracili ukochaną osobę, ale robią, co mogą, by sobie radzić. Po traumie związanej z nagłą utratą matki dzieciom potrzebny jest spokój, a nie wiadomo nawet, czy rodzina będzie mogła zostać w swoim mieszkaniu.

..

I tak tez jest .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 0:14, 01 Lis 2014    Temat postu:

Rak - zagrożenie dla zdrowia i domowego budżetu

Rak rujnuje nie tylko zdrowie. Niszczy też pozycję materialną i zawodową. Jak wynika z badań, przeprowadzonych na zlecenie firmy ubezpieczeniowej AXA Życie i poznańskiej fundacji "Ludzie dla ludzi", podczas leczenia nowotworu najwięcej pieniędzy pochłaniają prywatne wizyty, badania oraz dojazdy w przypadku osób, które leczą się poza miejscem zamieszkania.

Dotychczas, nie było w Polsce tak dużego, jakościowego badania socjologicznego, obejmującego niemal wszystkie istotne aspekty życia z rakiem.

Gdy choroba dotyka osoby wyżej usytuowane, są one w stanie ponosić wydatki bez większego uszczerbku dla kondycji materialnej swojej i najbliższych. Osoby uboższe choroba może zepchnąć na margines społeczny. Nie radzą sobie z dodatkowymi wydatkami, zapożyczają u rodziny, znajomych, wydają oszczędności życia. Te koszty można by pokryć z pieniędzy, które dostanie się na przykład z polisy, bowiem na rynku są już dostępne ubezpieczenia na wypadek rozpoznania nowotworu.

Polacy nie ufają ubezpieczeniom

Sęk w tym, jak pokazały badania, że istnieje głęboko zakorzeniona opinia, że chorzy na nowotwór nawet w sytuacji, gdy posiadają odpowiednie ubezpieczenie, miewają duże problemy z uzyskaniem odszkodowań w przypadku pojawienia się choroby.

W przekonaniu wielu respondentów kupno ubezpieczeń w tym zakresie nie ma sensu. Poza tym barierą są same jego koszty. W sytuacjach, gdy pojawia się rak, kupno polisy - zdaniem badanych - jest bardzo trudne, wręcz niemożliwe.

- To ogólny wniosek, ale gdy wczytać się w opinie badanych, wydaje się niemal oczywiste, że ich doświadczenia odnoszą się do podstawowych grupowych ubezpieczeń na życie, najczęściej zapewnianych u pracodawców. A takie ubezpieczenia faktycznie mogą być pomocne w ograniczonym stopniu - zauważa Aleksandra Polakowska-Szymańska z AXA Życie.

Jak tłumaczy ekspertka - po pierwsze dlatego, że nie są dedykowane tej chorobie. W większości oferowanych ubezpieczeń wymagane jest przeżycie określonego czasu od postawienia diagnozy, dla potwierdzenia zasadności roszczenia, nie oferują one żadnej pomocy medycznej, nie przyspieszają dostępu do badań diagnostycznych, nie zapewniają renty. W przeciwieństwie do polis dedykowanych chorym na raka. - Te jednak pojawiły się w ofercie firm ubezpieczeniowych stosunkowo niedawno, więc nie było jeszcze zbyt wielu okazji, żeby klienci doświadczyli, jak działają i na ile są pomocne - zauważa Aleksandra Polakowska-Szymańska.

Jakie są zalety tych ubezpieczeń?

Polakowska-Szymańska zauważa także, że w odróżnieniu od ubezpieczeń na wypadek różnego rodzaju poważnych zachorowań, które zapewniają jednorazową wypłatę świadczenia, bez względu na rodzaj schorzenia i zaplanowany proces leczenia, polisy "onkologiczne" uwzględniają specyfikę procesu leczenia, jego długotrwały charakter, dzięki czemu lepiej mogą odpowiadać na rzeczywiste potrzeby pacjenta onkologicznego na najważniejszych etapach jego leczenia.

Zaletę tych ubezpieczeń dostrzegają póki co lekarze. - Chciałbym zwrócić uwagę na bardzo szeroki zakres świadczeń "onkologicznych", obejmujący wszystkie obecne na rynku zdarzenia ubezpieczeniowe, w tym dodatkowo (nieobecne na rynku) raki przedinwazyjne czyli in situ. Poszerzenie zakresu o te postacie raków w sposób znaczący poszerza ofertę w zakresie onkologii. Dodatkowo, diagnostykę kliniczną i laboratoryjną, diagnostykę w trakcie leczenia, druga opinię medyczną, pomoc w planowaniu leczenia, pomoc dietetyka - mówi dr Ryszard Domański, członek Polskiego Towarzystwa Medycyny Ubezpieczeniowej.

Trzeba jednak pamiętać, że takie ubezpieczenia nie gwarantują dostępu do nowotworowych terapii. Jak zaznaczają firmy ubezpieczeniowej jest po to, aby rozwiązać inne problemy, równie ważne ale pomijane, bo nieoczywiste. Wagę potwierdzają sami badani pacjenci onkologiczni.

Ubezpieczenia zapewniają szybki dostęp do lekarzy specjalistów (do wizyt prywatnych, które są też przy okazji "ekspresowym" biletem do szpitala), przyspieszają wykonanie badań krwi, tomografii, rezonansu, USG, dają pieniądze na droższe jedzenie, które trzeba jeść w ramach ścisłej diety, na leki wspomagające odporność, osłonowe, bieliznę dla kobiet po mastektomii, maści dla nich, woreczki do stomii, organizują pomoc pielęgniarki do domu, dowóz leków czy transport na zabiegi do szpitali onkologicznych.

Pieniądze są wypłacane na podstawie zaświadczenia o diagnozie czy skierowania na leczenie, jeszcze przed leczeniem, przed udokumentowaniem poddania się danej procedurze medycznej. Dodatkowo, klienci dotknięci nowotworem otrzymują rentę, która może złagodzić skutki finansowe, wynikające z ograniczenia aktywności zawodowej.

Składka zależy od wieku klienta, stanu zdrowia, ale przede wszystkim od wysokości wybranych świadczeń. Planując więc ograniczenie budżetu na ubezpieczenie, ograniczamy budżet na ew. leczenie.

-To badanie, które przeprowadziliśmy potwierdza jeszcze jedno ważne zjawisko. Polacy są po prostu przyzwyczajeni do ubezpieczeń grupowych na życie. Niepokojące jest tylko to, że czują się komfortowo, wykupując takie ubezpieczenie nawet na niskie sumy i mają przekonanie, że już wystarczająco zabezpieczyli się przed skutkami finansowymi przykrych zdarzeń. To przekonanie prowadzi niestety, jak pokazało badanie, do dużych rozczarowań w momencie, kiedy takie zdarzenie ma miejsce - dodaje Aleksandra Polakowska-Szymańska z AXA.

Wykluczenia są niestety wszędzie

Jak przy każdej ofercie ubezpieczeniowej, osoby decydujące się na polisę powinny zapoznać się z rubryką "wykluczenia", w której ubezpieczyciel zastrzega sobie niewypłacenie odszkodowania.

Generalnie odszkodowanie z polisy zostanie wypłacone tylko w sytuacji, kiedy zachorujemy na nowotwór złośliwy. Są od tego pewne wyjątki; w przypadku nabycia ubezpieczenia AXA albo pełnego wariantu ubezpieczenia ING będziemy chronieni także przed niezłośliwym guzem mózgu czy kilkoma formami tzw. raka przedinwazyjnego.

Polisa AXA obejmuje nowotwory złośliwe, niezłośliwego guza mózgu i raki in situ - to taka postać nowotworu, który jest ograniczony do jednej tkanki danego narządu, charakteryzuje się znikomą inwazją i nie nacieka do tkanek otaczających. Z ubezpieczenia wyłączone są niektóre nowotwory na wczesnym etapie rozwoju.

- Nie wykluczamy z zakresu ubezpieczenia tych nowotworów, których proces leczenia jest złożony, długi, kosztowny, których przebieg często związany jest z przerzutami. Z zakresu ochrony zostały wyjęte niektóre nowotwory na wczesnym etapie rozwoju, bo np. wycięcie czerniaka najczęściej powoduje wyleczenie, nowotwory skóry leczone przez miejscowe wycięcie zwykle nie powodują przerzutów, rokowania dla takich pacjentów są dobre - zaznacza Ewa Paradowska z AXA.

Ciekawe jest to, że często firmy, które oferują ubezpieczenia "antyrakowe" w swoich ubezpieczeniach na życie, gwarantują także zabezpieczenie przed tak ciężkimi chorobami, jak zawał, udar czy właśnie złośliwy nowotwór. Jest jednak pewna różnica między klasycznym ubezpieczeniem, a tymi specjalnymi.

Polisy na raka ING i AXA zakładają, że ubezpieczony będzie dostawał comiesięczną wypłatę świadczenia, która pomoże mu w trudnym okresie. W ubezpieczeniu AXA takie wypłaty można otrzymywać nawet przez 12 miesięcy. Do tego dochodzą usługi dodatkowe, takie jak: medyczny assistance, a w AXA dodatkowo dostęp do świadczeń ambulatoryjnych. W przypadku wariantu z wyższej półki firma ta oferuje konsultacje, także u dietetyka oraz karnet sportowy.

Ile trzeba będzie zapłacić i co dostaniemy?

Poprosiliśmy towarzystwa o podanie przykładowych wyliczeń, dla różnych grup wiekowych, pokazujących wysokość składki oraz ochronę, którą dostaniemy za te pieniądze. Podane niżej dane są tylko orientacyjne. Niestety, te produkty ubezpieczeniowe są dosyć skomplikowane i aby wyliczyć składkę dla podwyższonego ryzyka niezbędna byłaby kompletna dokumentacja medyczna. - Zmiana którejś z okoliczności branej pod uwagę przy ocenie ryzyka może powodować zmianę w wycenie nawet pozornie podobnego ryzyka - podkreśla Ewa Paradowska.

Na nasze zapytanie pozytywnie odpowiedziały AIG i AXA. W każdym ubezpieczeniu jest sporo różnych wariantów. AIG dla polisy "Triumf" ma pięć różnych możliwości, zaś w polisie "Szansa" - trzy. W AXA także istnieją trzy opcje: uzupełniający, pełny oraz VIP.

I tak osoba w wieku 30 lat, która chce ubezpieczyć się na łączną kwotę ok. 50 tys. zł będzie musiała zapłacić od 15,62 do 27,70 zł miesięcznie. Przy sumie ubezpieczenia na poziomie ok. 100 tys. zł składka będzie wynosić od 30,54 zł do 45,4 zł. Z kolei ktoś, kto ma 45 lat za polisę na sumę ok. 50 tys. zł musiałby wydać ok 55 zł, zaś przy sumie ubezpieczenia na 100 tys. zł od 62,5 zł do 117,40 zł.

...

Cierpienie uderza ze wszystkich stron takze i w zasoby pieniezne co moze bardzo bolec bo strata calych oszczednosci na leczenie powoduje z kolei strach przed jutrem . A jak znowu zachoruje ? Z czego bede zyl ?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 21:15, 10 Lis 2014    Temat postu:

Adam Struzik zawiesza spotkania z wyborcami po śmierci syna

Marszałek mazowiecki Adam Stuzik zawiesza spotkania z wyborcami. Ma to związek z tragiczną śmiercią jego syna, o której poinformował dziś rano.

"Szanowni Państwo, dziś w nocy, w wyniku tragicznego wypadku, zmarł mój syn, Jakub Struzik. O dacie pogrzebu poinformuję Państwa wkrótce. Proszę o wyrozumiałość i uszanowanie mojego wyłączenia z życia publicznego w najbliższych dniach" - napisał Adam Struzik na swoim profilu na Facebooku.

"Kochałem mojego jedynego Syna ponad wszystko, od dziś świat będzie już zupełnie inny" - podkreślił w kolejnym wpisie.
Zobacz post na facebooku

- To olbrzymia rodzinna tragedia. Duży dramat. Marszałek Adam Struzik na pewno w najbliższych dniach wyłączy się z zaplanowanych spotkań wyborczych - powiedziała Marta Milewska, rzeczniczka Urzędu Marszałkowskiego, cytowana przez portal gazeta.pl.

Jakub Struzik, podobnie jak jego ojciec, był działaczem PSL. Adam Struzik jest marszałkiem województwa mazowieckiego od 2001 roku.

...

Niestety kariera polityczna to bardzo malo ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:15, 14 Lis 2014    Temat postu:

Nikt nie chce pilnować Breivika. "Są psychicznie wyczerpani"

Osoby pilnujące Breivika są psychicznie wyczerpane. Istnieje obawa, że strażnicy więzienni popadną w syndrom sztokholmski i przywiążą się do mężczyzny skazanego za morderstwo - donoszą norweskie media.

Stróże więzienni pilnujący mordercy często się zmieniają, podobnie jak miejsce pobytu Breivika, który był już kilkukrotnie przenoszony między więzieniami Ila i Skien.

Stróże więzienni, którzy pilnują Breivika są jednak wykończeni psychicznie już po kilku miesiącach pracy.

To przez fakt, że Breivik nie żałuje popełnionej zbrodni, jest "odczłowieczony". Breivik i manipuluje stróżami - pisze serwis Mojanorwegia.pl.

Media przypominają tez, że mężczyzna pisze i odbiera ogromne ilości listów.

Breivik ma dwa oblicza. Z jednej strony jest uprzejmy, wdzięczny i przyjacielski, z drugiej jest natomiast pochłonięty swoją misją i bezustannie mówi o tym, jak widzi porządek świata - twierdzą pracownicy więzienia.

Dodają, że "ten kontrast jest dla nich bardzo obciążający oraz, że zachodzi obawa, iż przywiążą się do osadzonego".

Anders Breivik zamordował w 2011 r. 77 osób i jest najpilniej strzeżonym norweskim więźniem.

>>>

Widzicie jak psychopata ROSTRAJA ! To wampir psychiczny ! Powinien byc w szpitalu a nie wiezieniu . Sluzba wiezienna nie jest od tego . Trzeba psychiatrow PATOLOGOW ! A ich tez trzeba zmieniac . Praca z takim to straszne cierpienie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:25, 14 Lis 2014    Temat postu:

Złodziej ukradł trójkołowy rower do rehabilitacji
Agnieszka z Koszalina choruje na zanik mięśni - Głos Koszaliński

Pani Agnieszka z Koszalina choruje na zanik mięśni. W rehabilitacji do tej pory bardzo pomagał jej trójkołowy rower, na którym jeździła, by wzmacniać mięśnie.

Niestety, w nocy z czwartku na piątek, ktoś ukradł pani Agnieszce ten rower, który, ze względu na jego gabaryty, pozostawiała na klatce schodowej bloku przy ul. Olej 6.

- Jest mi bardzo potrzebny do ćwiczeń, bez niego choroba będzie postępować szybciej - mówiła nam w piątek pani Agnieszka. - Proszę tego, kto ukradł mój rower i pewnie nie wiedział, że służy on osobie niepełnosprawnej, by mi go oddał. Apeluję też do osób, które wiedzą, gdzie jest mój rower, by skontaktowały się ze mną pod numerem telefonu: 517-121-503. Trójkołowy rower jest czerwony, ma naklejkę POLEK, a z tyłu koszyk. Jest w dobrym stanie technicznym.

>>>

To jest dopiero doswiadczenie cierpienia .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:26, 29 Lis 2014    Temat postu:

Reporter Polski

"Kapitan spełnionych marzeń"

Zenon Sypniewski (65 lat) od lat mieszka w Uniejowie. Rak i śmierć żony, własna choroba nowotworowa spowodowały, że przewartościował wiele spraw w swoim życiu i postanowił wrócić do realizacji swych młodzieńczych marzeń i pasji - żeglarstwa oraz motoryzacji.

Na Warcie w Uniejowie uruchomił biznesie polegający - kupił mały motorowy katamaran i w sezonie wozi po rzece turystów. Jesienią i zima restauruje stare, zabytkowe samochody. Jak mówi, "to mój sposób na życie a przede wszystkim rehabilitacja"

...

Tak cierpienie pokazuje tez co jest najwazniejsze w zyciu . Przywraca rownowage .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:28, 29 Lis 2014    Temat postu:

Reporter Polski

Karol Bielecki. Powrót do normalnego życia

Był jednym z najlepszych piłkarzy ręcznych na świecie. Kiedy Karol Bielecki stracił oko w meczu reprezentacji Polski nikt nie wierzył, że wróci do sportu. Jak po takim przeżyciu można wrócić do normalnego życia, sportu i być jeszcze lepszym zawodnikiem?

- Trzeba być twardym i zacisnąć zęby. Trzeba sobie powiedzieć "było-minęło", a ja będę dalej żył i będę szczęśliwy - przekonuje Karol Bielecki. Siostra sportowca dodaje:

- Dzięki Bogu, tak to się skończyło. Na początku myślałam, że to koniec jego kariery; czegoś, na co tak ciężko pracował.

Zawodnik nie wyobrażał sobie życia bez sportu, zacisnął zęby i krok po kroku wracał do pełni sił.

...

Przyzwyczaic sie do braku oka to dramat .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 20:43, 05 Gru 2014    Temat postu:

Babcia dwuletniego Adasia: będę miała poczucie winy do końca życia

- Będę miała poczucie winy do końca życia. Wiem o tym - mówi babcia dwuletniego Adasia, którego - jak mówią lekarze - cudem udało się wyprowadzić z głębokiej hipotermii.

W noc andrzejkową, będąc pod opieką babci, chłopiec niepostrzeżenie wyszedł z domu. Ubrany tylko w bluzę od piżamy spędził kilka godzin na mrozie, wyziębiając sobie organizm do 12 stopni Celsjusza. Dzięki funkcjonariuszowi policji, który znalazł chłopca, i lekarzom ze szpitala w Prokocimiu, chłopca udało się uratować. - To nieopisana radość dla mnie. Jestem wdzięczna lekarzom, wszystkim ludziom, którzy się modlili, sąsiadom... - mówi babcia dwulatka.

...

Dzieciak moze sie wymknac . Tylko karygodne zaniedbanie jest winą .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 17:48, 15 Gru 2014    Temat postu:

Matka przejechała swoje 19-miesięczne dziecko samochodem. Dziewczynka walczy o życie

19-miesięczna Emma przebywa w szpitalu w Glasgow, gdzie walczy o życie. Wcześniej została potrącona przez samochód, który prowadziła jej matka - informuje "Mirror".

Morag Guthrie wyjeżdżała samochodem z podjazdu swojego domu. W pewnej chwili poczuła uderzenie. Gdy wyszła z samochodu, by sprawdzić co się wydarzyło, zamarła. Najechała na swoją 19-miesięczną córkę Emmę.

Dziecko natychmiast zostało przetransportowane do szpitala w Glasgow. Jest w ciężkim stanie. Jak mówią lekarze, najbliższe dni pokażą, czy z tego wyjdzie. Rodzice spędzili całą noc przy szpitalnym łóżku dziewczynki.

Nie wiadomo, jak to się stało, że dziecko było na podwórku. Matka twierdzi, że zostawiała je w domu. Jedna z wersji mówi o tym, że mała Emma niepostrzeżenie podążała za kobietą aż na podjazd. Policja bada sprawę, prosząc ewentualnych świadków zdarzenia o zgłoszenie się na najbliższy komisariat.

!!!!

To dopiero ja spotkalo !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 23:24, 18 Gru 2014    Temat postu:

Zmarła druga kobieta, oblana benzyną i podpalona przez 62-latka w Makowie

Zmarła druga pracownica Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Makowie k. Skierniewic, którą w poniedziałek oblał benzyną i podpalił 62-letni mężczyzna - poinformował rzecznik łódzkiej prokuratury okręgowej Krzysztof Kopania.

Rzecznik dodał, że informację o śmierci kobiety przekazał prokuraturze warszawski szpital, do którego - zaraz po zdarzeniu - została przewieziona. Kopania zaznaczył jednocześnie, że śmierć kobiety spowoduje zmianę zarzutów, jakie usłyszał już 62-latek. Teraz będzie on podejrzany o dokonanie dwóch zabójstw ze szczególnym okrucieństwem.

Jak podał rzecznik, odbyła się też sekcja zwłok kobiety, która zmarła w dniu zdarzenia.

Do tragedii doszło w poniedziałek ok. godz. 13. Do pomieszczeń GOPS wtargnął mężczyzna, który po polaniu dwóch pracownic benzyną - podpalił je. W wyniku odniesionych obrażeń 40-letnia kobieta zmarła, druga w stanie bardzo ciężkim trafiła do jednego z warszawskich szpitali.

Niedługo po zdarzeniu zatrzymany został 62-letni mieszkaniec jednej z pobliskich miejscowości, który doraźnie korzystał z pomocy ośrodka w Makowie. W ostatnim okresie wnioskował o umieszczenie go w domu pomocy społecznej - GOPS jednak dwukrotnie wydał decyzję odmowną.

Podczas przesłuchania mężczyzna twierdził, że nie pamięta całego zdarzenia, pamięta tylko, że został przewieziony do prokuratury. Szczegółowo natomiast opisał swoje starania o umieszczenie go w domu pomocy społecznej.

Według śledczych wszystko wskazuje na to, że napastnik zaplanował atak na pracownice ośrodka. Nie tylko oblał benzyną i podpalił kobiety, ale prawdopodobnie przytrzymywał też drzwi, aby nie wydostały się z pokoju.

W środę prokuratura postawiła mu zarzut zabójstwa i usiłowania zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem oraz zarzut spowodowania pożaru, który zagrażał życiu wielu osób. Grozi mu kara dożywotniego więzienia. Śmierć drugiej ofiary spowoduje zmianę zarzutów. Podejrzany trafił już do aresztu.

...

Niestety straszne cierpienie . Winne sa grzechy ludzkie . Bóg nie pozwolil by na nie gdyby ludzie byli dobrzy .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 19:17, 29 Gru 2014    Temat postu:

Dramat na promie: 1 ofiara śmiertelna, 190 uratowanych, 287 osób czeka na pomoc

Jedna osoba zginęła w pożarze włoskiego promu płynącego z Grecji, 190 uratowano, 287 czeka na ewakuację - to najnowszy bilans katastrofy na Morzu Jońskim. Przy skrajnie złej pogodzie ewakuacja przebiega powoli i jest coraz trudniejsza.

Przyczyna pożaru nie jest znana. Jednostka znajduje się między brzegami włoskiej Apulii i Albanii.

Na pokładzie w chwili katastrofy było łącznie 478 pasażerów i członków załogi. Wśród pasażerów, których większość stanowili Grecy, nie było Polaków.

Prom "Norman Atlantic" płynął z greckiego portu Patras do włoskiej Ankony. Pożar wybuchł w niedzielę nad ranem na pokładzie samochodowym, gdzie znajdowało się między innymi 128 ciężarówek. Niektóre przewoziły olej.

Ofiara śmiertelna to grecki pasażer, który utonął. Okoliczności jego śmierci nie są znane. Mężczyzna wskoczył w panice do morza lub spadł ze zjeżdżalni ratunkowej.

Ewakuację utrudniają wyjątkowo złe warunki pogodowe - porywisty wiatr i wysokie fale, a także ciemności. Operacja z użyciem śmigłowców i statków ratunkowych przebiega wyjątkowo powoli. Co kilkadziesiąt minut udaje się zabrać z pokładu tylko kilka osób. Służby ratunkowe podkreślają, że jest to walka z czasem.

Włoskie i greckie media przytaczają wypowiedzi przerażonych ludzi, którzy od kilkunastu godzin przemarznięci koczują na pokładzie w oczekiwaniu na ewakuację. Mówią, że wszyscy obejmują się, żeby nie zamarznąć i nie zasnąć. Chwilami nie mają czym oddychać, gdy wiatr przynosi chmurę dymu. Pasażerowie błagają o pomoc by jak najszybciej mogli opuścić przechylony prom, na którym wciąż trwa pożar. "Umieramy z zimna"- mówią pasażerowie.

Niektóre z już ewakuowanych osób odniosły obrażenia lub doznały wychłodzenia organizmu (hipotermii). Uratowano między innymi kilkoro półnagich dzieci, których rodzice nie zdążyli ubrać, gdy ogłoszono alarm.

Greckie ministerstwo żeglugi podało, że na pokładzie "Norman Atlantic" są pasażerowie z wielu krajów - oprócz Włoch i Grecji, także z Rosji, Austrii, Węgier, Szwecji, Kanady, Ukrainy, Niemiec, Francji, Holandii i Belgii. Na przedstawionej liście nie ma Polaków.

Włoskie media poinformowały, że podczas kontroli stanu technicznego promu, przeprowadzonej 19 grudnia, stwierdzono 6 problemów, które jednak nie były podstawą do zatrzymania jednostki w porcie. Wśród tych usterek, wykazanych przez międzynarodową organizację "Paris Mou", wymienia się kłopoty z drzwiami przeciwpożarowymi. Włoski armator zapewnia zaś, że wszystkie problemy zostały rozwiązane, zanim prom wyszedł w morze.

Do promu podpłynął późnym popołudniem holownik, którego załoga starała się go ustabilizować, by ułatwić ewakuację pasażerów. Lina holownika jednak pękła. W nocy ma zostać podjęta próba wzięcia promu na hol, by razem z pasażerami na pokładzie przetransportować go do najbliższego portu.

>>

To tez rodzaj cierpienia .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 18:05, 30 Gru 2014    Temat postu:

Grażyna Błęcka-Kolska przyznała się do winy

Grażyna Błęcka-Kolska wzięła pełną odpowiedzialność za spowodowanie wypadku, w którym zginęła jej córka Zuzanna - podaje "Gazeta Wyborcza". Prokurator zaproponował karę sześciu miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Ostateczną decyzję podejmie sąd.

W trakcie składania zeznań Grażyna Błęcka-Kolska przyznała się do winy, mimo że niewiele pamięta z dnia wypadku. Wrocławska policja dotarła jednak do świadków zdarzenia.

Do wypadku doszło 25 lipca 2014 roku na ul. Sobieskiego we Wrocławiu, gdzie aktorka przebywała w związku z trwającym tam festiwalem T-Mobile Nowe Horyzonty. Początkowo pojawiły się informacje, że samochód Błęckiej-Kolskiej zderzył się z innym pojazdem, lecz zostały one zdementowane. Tego dnia padał deszcz, a jak wykazało śledztwo, aktorka jechała z prędkością 94 km/h i nagle zmieniła pas ruchu.

- Podczas tego manewru aktorka straciła panowanie nad pojazdem, samochód wpadł w poślizg, uderzyła w latarnię i znak drogowy - relacjonuje ustalenia biegłych Małgorzata Klaus, rzeczniczka wrocławskiej prokuratury okręgowej.

Prokuratura oskarżyła aktorkę o naruszenie zasad bezpieczeństwa w ruchu lądowym i spowodowanie śmiertelnego wypadku. Błęcka-Kolska zdecydowała się przyznać do winy, ale odmówiła składania wyjaśnień.

- Chciała dobrowolnie poddać się karze. Wraz z prokuratorem ustalono wymiar kary w wysokości sześciu miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. To, czy ustalona w prokuraturze kara zostanie zaakceptowana, zależeć będzie teraz od sądu - mówi Małgorzata Klaus w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".

Zuzanna była córką Błęckiej-Kolskiej i reżysera Jana Jakuba Kolskiego. Miała 23 lata. Do Wrocławia przyleciała z Londynu, gdzie mieszkała i studiowała.

Grażyna Błęcka-Kolska najbardziej znana jest z występu w komedii "Kogel-mogel" Romana Załuskiego z 1988 roku. Rok później ponownie wcieliła się w rolę zakochanej w absolwencie SGGW Kaśki w filmie "Galimatias, czyli kogel-mogel II". Wystąpiła również w takich dziełach, jak "Cudowne miejsce", "Jańcio Wodnik", "Historia kina w Popielawach", "Jasminum", "Afonia i pszczoły" czy "Biegnij, chłopcze, biegnij". Ostatnio mogliśmy ją oglądać w komedii "Facet (nie)potrzebny od zaraz".

>>>

Smierc corki jest taka kara ze sady juz zbedne ... Kara za glupote na drodze straszna ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:58, 22 Sty 2015    Temat postu:

Wada wzroku przeszkodziła mu w spełnieniu marzenia. Teraz może się to zmienić

Marzenia? Są. Lotnisko w okolicy? Jest! Do szczęścia brakuje tylko zdrowia. Mateusz Polko, borykający się z dużą wadą wzroku, od lat nie może zostać pilotem. Teraz z pomocą przyszła najnowsza technologia, która w kilkanaście minut leczy wady wzroku całkowicie je korygując.

- Od zawsze moim marzeniem było latanie. W domu mam symulator, od dziecka pasjonowałem się awiacją. Prawie codziennie chodzę na lotnisko w Bielsku, by pooglądać samoloty w aeroklubie – mówi dla Wirtualnej Polski Mateusz Polko. Jednak na przeszkodzie w realizacji marzeń stoi stan zdrowia. Mateusz ma wadę wzroku na poziomie -7 dioptrii.

- W podstawówce jeszcze chodziłem bez okularów. Wiedziałem, że będę pilotem. Ale od czasów liceum wszystko się zmieniło na gorsze - wspomina. - W ciągu kilku lat przestałem prawie widzieć, marzenia wzięły w łeb. Stałem się prawie ślepy, a wymagania dla pilotów są bardzo rygorystyczne – opowiada Mateusz.

Potwierdza to dr nauk med. Janusz Jachimowicz, lekarz uprawniający do wystawiania orzeczeń lekarskich dla przyszłych pilotów. - Dopuszczalna wada wzroku wynosi od – 5 do + 6 dioptrii - mówi.

Zalecenia Urzędy Lotnictwa Cywilnego do tej pory skutecznie blokowały Mateusza przed realizacją marzeń. Jest jednak szansa, by się to zmieniło.

Dr Agnieszka Grądek-Motyl z bielskiej Kliniki OKULUS twierdzi, że najlepszym rozwiązaniem dla pacjenta, aby uzyskał pełną jakość widzenia i mógł pracować w lotnictwie, jest laserowa korekcja wady wzroku. Pacjent musi mieć ukończone 21 lat. Wtedy jego narząd wzroku jest już w pełni rozwinięty, a wada stabilna przynajmniej od roku.

- Według zaleceń (Europejskiego Towarzystwa Chirurgów Zaćmy i Chirurgów Refrakcyjnych oraz Amerykańskiej Akademii Okulistyki) metodami laserowymi można bezpiecznie korygować krótkowzroczność i krótkowzroczność z astygmatyzmem nawet do -9 Dsph, czyli nasz pacjent mieści się w tym przedziale – dodaje dr Grądek-Motyl dla Wirtualnej Polski.

Aby lekarz podjął decyzję o zakwalifikowaniu pacjenta do zabiegu muszą zostać wykonane specjalistyczne, kompleksowe badania podczas wizyty kwalifikacyjnej. Badania te służą dokładnemu określeniu rodzaju i wielkości wady, zebraniu danych w celu zaprogramowania indywidualnego dla każdego oka działania wiązki laserowej oraz wykluczeniu okulistycznych przeciwwskazań do zabiegu.

- Podczas badań aplikujemy pacjentowi krople rozszerzające źrenice, dlatego nie powinien przyjeżdżać w ten dzień do kliniki samochodem jako kierowca. Jeśli na co dzień nosi soczewki kontaktowe, to w zależności od ich rodzaju, musi tego zaprzestać na 2 lub 4 tygodnie przed wizytą. Jeśli wszystkie wyniki będą prawidłowe, to wspólnie z pacjentem umówimy termin realizacji zabiegu i jednocześnie rozpoczęcia nowego etapu w życiu tego młodego człowieka. Zabieg przeprowadzany jest w znieczuleniu miejscowym, więc nie ma czego się obawiać. Krople znieczulające są kropione do oka przed samym zabiegiem, który trwa od kilku do kilkunastu minut i jest całkowicie bezbolesny. Dzięki skorygowaniu wzroku laserem pacjent będzie miał już możliwość wykonywania pracy w lotnictwie, w której wymagana jest doskonała jakość widzenia bez okularów czy soczewek – mówi dr Agnieszka Grądek-Motyl z bielskiej Kliniki OKULUS, która kwalifikuje pacjentów do zabiegów laserowej korekcji wzroku

W trakcie kilkuminutowego zabiegu kształt rogówki zmienia się o ułamki milimetra, ale te subtelne zmiany przywracają doskonałą jakość widzenia już na zawsze.

Jest to możliwe dzięki najnowszej technice, która trafiła do bielskiej kliniki okulistycznej. Laser kosztujący prawie dwa miliony złotych, śledzi ruch oka i monitoruje jego zmiany w trakcie zabiegu.

Jak mówią przedstawiciele kliniki, pierwszymi operowanymi pacjentami byli górnicy, dla których zabieg to jedyna szansa na uzyskanie kwalifikacji do dalszego wykonywania zawodu.

- Jak widać, to rozwiązanie może zmienić nie tylko moją jakość życia – mówi dalej Mateusz słysząc o sukcesie bielskich lekarzy. – Oczywiście do awiacji nie jest potrzebny tylko wzrok, ale liczę na to, że po korekcji wzroku badania neurologiczne i psychologiczne to będzie już tylko pestka – kończy Mateusz Polko dla Wirtualnej Polski.

...

Tak to jest cierpienie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 13:15, 24 Sty 2015    Temat postu:

"Najważniejsze jest życie i rodzina". Chora na raka Alicja potrzebuje 200 tys. zł na leczenie

- Jestem zdana na rodzinę i przyjaciół - mówi dla Wirtualnej Polski 28-letnia Alicja Oleńska, która od dwóch lat walczy z nowotworem złośliwym. Jej przyjaciele założyli fundację „Draka o Mięsaka” i zbierają pieniądze na protonową radioterapię. Aby zebrać 200 tys. zł zorganizowali koncert „Muzyczna Draka”.

Jaka była pierwsza myśl, gdy lekarze powiedzieli Pani o ich podejrzeniach?

Alicja Oleńską: Pierwsza myśl dotyczyła mojej 2-letniej córki. Pomyślałam, że jest zbyt mała, aby zostać bez mamy. Nie mogłam pogodzić się z tym, że nie zobaczę, jak idzie do przedszkola i szkoły, nie poznam jej pierwszego chłopaka. Szybko zrozumiałam, że nie chcę, aby mnie jako matkę to wszystko ominęło, dlatego bardzo szybko przyszło otrzeźwienie.

Jak wyglądał moment, kiedy diagnoza się potwierdziła?

- Bardzo dobrze pamiętam moment, gdy lekarz oznajmił mi, że jest to bardzo złośliwy rodzaj nowotworu. Czekał na moją reakcję. Przyjęłam to ze spokojem. Zaczęłam walczyć. Starałam się wykorzystać wszystkie sposoby, by zwalczyć chorobę. W podobny sposób staram się myśleć do dzisiaj. Robię wszystko, aby jak najdłużej żyć.

Ile czasu w Pani przypadku minęło od diagnostyki do rozpoczęcia leczenia?

- W moim przypadku wszystko działo się bardzo szybko. Od podejrzenia choroby do odebrania wyników histopatologicznych minęły trzy tygodnie. Dodatkowo okazało się, że mam przerzut do przedsionka serca. Stanowi to bezpośrednie zagrożenia dla życia. W ciągu kilku dni została zorganizowana operacja. Nie mogę narzekać na służbę zdrowia.

Czy ostatnie problemy służby zdrowia wpłynęły na jakość Pani leczenia?

- Zasadniczo problem ten mnie nie dotyczy, ponieważ wcześniej byłam diagnozowana. Ja po prostu dostałam swojego lekarza prowadzącego, który prowadzi dalsze leczenie. Moja lekarka zasięgała opinii również innych specjalistów i dopiero wówczas rozpisywała chemioterapię. Z mojej perspektywy przez ostatnie dwa lata nic się nie zmieniło. Ja nie odczułam, aby czas oczekiwania na wizytę lub rejestrację się wydłużył.

W najbliższą niedzielę w studenckim klubie „Kwadratowa” organizowany jest dla Pani koncert. Co dokładnie jest celem zbiórki?

- Początkowo celem zbiórki była kuracja witaminą B17. Niestety, ale mój stan zdrowia od tego czasu zdążył się pogorszyć. Guz, który mam w płucu, bardzo mocno naciska na serce, co powoduje zmniejszenie jego wydolności. Dlatego potrzebuję środków, które szybciej i bardziej radykalnie zadziałają, bo na efekty witaminy B17 trzeba czekać, a ja czasu mam coraz mniej. Nawet sami lekarze odradzali mi tę kurację.

W takim razie, co jest obecnie celem zbiórki?

- Moja rodzina i znajomi dowiedzieli się niedawno o możliwości radioterapii protonowej. Niestety w Polsce jest tylko jedna klinika, która stosuje tę metodę. Leczy w ten sposób czerniaka gałki ocznej, więc pomocy muszę szukać za granicą. Mój mąż wraz z przyjaciółką rozesłali zapytania do kilkunastu klinik na całym świecie. Pozytywnie odpowiedziały klinki w Monachium, Heidelbergu oraz New Jersey. Chcą one otrzymać dodatkową dokumentację medyczną.

Na czym polega metoda protonowa?

- Istotą tej metody jest fakt, że wiązka promieniowania wpada bezpośrednio w guza. Jest wycelowana w chore obszary, nie uszkadza przy okazji zdrowych narządów. Ta terapia jest jeszcze bardziej kosztowna niż B17. Trudno jest oszacować dokładne koszty. Są one zależne od tego, ile razy będę musiała zostać naświetlona. Wstępnie wyliczyliśmy, że może to być nawet ok. 200 tys. złotych.

Jak wyglądał Pani udział w podejmowaniu codziennych, domowych decyzji?

- Staram się normalnie funkcjonować. W pierwszym okresie choroby, gdy dostawałam pierwsze „chemie”, funkcjonowałam tak jak wcześniej. Robiłam zakupy, sprzątałam, zajmowałam się dzieckiem i jeździłam autem. Wówczas wiele osób nie wiedziało, że jestem chora. Z czasem mój stan zaczął się pogarszać. Mam problemy z takimi codziennymi czynnościami jak wzięcie prysznica czy zmywanie naczyń. Przyprawia mnie to o zadyszkę. Teraz zasadniczo jestem w dość słabym stanie.

W związku z tym musiał zmienić się zakres obowiązków domowników?

- Mam bardzo samodzielny charakter. Zawsze chciałam robić wszystko w pojedynkę. Teraz niestety jestem zdana na rodzinę i przyjaciół. Mąż wozi mnie na wózku inwalidzkim. Moja rodzina też nie chce zostawiać mnie samej w domu. Codziennie jest ktoś, kto się mną opiekuje. Wsparcie otrzymuję również od mojej sąsiadki, która gotuje mi obiady. Kiedy jest taka potrzeba, zajmuje się też moją córeczką.

Jak na chorobę zareagowała Pani córka?

- Pierwszy miesiąc choroby przeleżałam w szpitalu. Wówczas w naturalny sposób miałam ograniczony kontakt z córką. Kiedy mąż golił mi włosy, mówiła „mamusiu ładnie wyglądasz”, ocierała mi łzy. Z jej perspektywy nie zmieniło się wiele. Rozmawia na mój temat ze swoimi rówieśnikami. Stara mi się pomagać – nosi zakupy, podaje szklankę wody. Jest bardzo troskliwą dziewczynką. Rozumie to, że mama nie może się z nią pobawić i nie ma siły jej nosić. Staram się być bardzo blisko niej i funkcjonować jako mama.

Wiadomość o Pani stanie zdrowia rozeszła się pośród Pani znajomych. Czy byli ludzie, którzy się od Pani odwrócili?

- Ja spotkałam się tylko z głosami wsparcia. Żaden z moich znajomych nie przestał odbierać telefonów, a wręcz przeciwnie. Od kiedy zachorowałam, zaczęli się kontaktować ze mną ludzie, którzy nie rozmawiali ze mną od wielu lat – koledzy ze szkoły podstawowej, a nawet przedszkola. Dzwonią mówiąc, że trzymają kciuki, modlą się. Byłam tym bardzo zaskoczona. Bardzo dużo wsparcia dostaję od moich przyjaciółek, które opiekują się Kają. Jestem im wszystkim ogromnie wdzięczna. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam.

Czego oczekuje od swojego partnera osoba, która zapadła na nowotwór?

- Oczekuje przede wszystkim wsparcia i zrozumienia. Mam świadomość, że chemioterapia ma wpływ na moje zachowanie. Często przejawia się to w moich bardzo złośliwych zachowaniach. Zdarza mi się krzyczeć i płakać. Mam wówczas bardzo ciężkie dni i zdaję sobie z tego sprawę.

A mąż jak na to reaguje?

- Mój mąż bardzo mnie wspiera w chorobie. Jestem mu bardzo wdzięczna za to, że potrafi to znieść i nie odezwać się słowem. Gdy wykrzykuję swoje żale, on cierpliwie czeka. Czasem wystarczy, ze mnie przytuli. Najważniejsze jest zrozumienie. Ważne jest, aby wysłuchać tego, co leży mi na sercu i wesprzeć milczeniem.

Czy straszna diagnoza doprowadziła do zmiany Pani życiowych priorytetów?

- Świadomość choroby przewróciła moją piramidę wartości. Problemy, które do tej pory uważałam za istotne, okazały się być błahymi. Z mojej perspektywy nieposprzątane mieszkanie, czy brak urlopu, nie są problemami. Teraz dla mnie najważniejsze jest życie i rodzina. Chcę spędzić z nimi jak najwięcej czasu. Czerpanie radości z każdego dnia i z pozornie prostych rzeczy - to są moje priorytety.

Zdarzało się Pani wątpić w powodzenie leczenia?

- Ostatnio pojawił się moment załamania. Przyjmowałam chemię i bardzo ciężko ją znosiłam. Pod naporem guza pękła mi kość w miednicy. Dodatkowo okazało się, że mam płyn w płucach i musiałam być hospitalizowana. Wówczas okazało się, że chemioterapia nie dała żadnego efektu. Jedynie osłabiła organizm i przyśpieszyła rozwój choroby. Wszystko to spadło na mnie krótko przed Bożym Narodzeniem. Wówczas załamałam się psychicznie i fizycznie.

Dzięki czemu przełamała Pani ten kryzys?

- Święta spędzaliśmy w licznym, rodzinnym gronie. Pozwoliło mi to wziąć się w garść. Zrozumiałam, że użalanie się nad sobą nie ma sensu i nie doprowadzi do niczego. Muszę się skupić na nowych metodach leczenia. Została zapisana mi już chemia tabletkowa. Nie mogę pozwolić sobie na zwątpienie. Idziemy dalej, bo chcę żyć.

Koncert „Muzyczna Draka” rozpocznie się w studenckim klubie „Kwadratowa” w najbliższą niedzielę o godzinie 18.00. Koszt biletu to 10 złotych. Podczas imprezy planowana jest aukcja przedmiotów przekazanych przez darczyńców. Dochody z biletów oraz aukcji zostaną przekazane na wsparcie Alicji Oleńskiej.

Rozmawiał Tomasz Gdaniec, Wirtualna Polska

Tak kolejny przypadek cierpienia .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 16:00, 06 Lut 2015    Temat postu:

Żona dała mu ultimatum: albo ja, albo niepełnosprawne dziecko - gofundme.com/bringleohome

W ciągu jednego dnia życie Samuela Frosta wywróciło się do góry nogami: urodził mu się syn i zostawiła go żona. Nie chciała się zajmować dzieckiem z zespołem Downa. Mężczyzna z pomocą internautów staje właśnie na nogi - czytamy na portalu buzzfeed.com.

Mały Leo urodził się w szpitalu w Armenii. Gdy okazało się, że ma zespół Downa, żona postawiła Samuelowi ultimatum: albo ona, albo dziecko.

Mężczyzna postanowił zająć się maluchem. Tydzień później otrzymał dokumenty rozwodowe. Kobieta, pytana przez telewizję ABC, dlaczego nie chciała się zająć dzieckiem, nie podała żadnych szczegółów.

Internauci, gdy tylko dowiedzieli się o wyrodnej matce, postanowili pomóc. Podczas zbiórki na jednym z portali społecznościowych zgromadzili ponad 175 tys. dolarów (prawie trzy razy tyle niż początkowo zakładano!). Samotny ojciec ma nadzieję, że pieniądze wystarczą na kilka lat. W tym czasie chce wrócić na Nowej Zelandii, skąd pochodzi. Tam oczekuje go już rodzina mężczyzny.

...

To jest teren sowiecki . Psycho i socjo paci na skutek wprowadzania marksizmu .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 16:47, 17 Lut 2015    Temat postu:

Niepełnosprawni sportowcy walczą o sponsorów i transmisje

Zakończyła się dystrybucja kalendarzy ze zdjęciami niepełnosprawnych sportowców mająca pomóc im w zdobyciu sponsorów i zainteresowania telewizji. Przy okazji zebrano środki na roczną opiekę trenerską tenisistki stołowej Doroty Bucław (UKS Top Solec Kujawski).

Kalendarz został wydrukowany w nakładzie 300 egzemplarzy. Większość trafiła do przedstawicieli władz państwowych, świata mediów i zarządów największych firm. 17 sztuk zostało sprzedanych na internetowej aukcji za cztery tysiące złotych. Jeden z kalendarzy z autografami sportowców osiągnął cenę tysiąca złotych.

- Sport paraolimpijski to dziś pełen profesjonalizm. Oprócz lokalnych sponsorów szukamy tych dużych. Do paraolimpiady w Rio de Janeiro zostało półtora roku. Można powiedzieć, że jesteśmy świadomi swojej wartości i "do wzięcia" – powiedziała pływaczka Karolina Hamer. Jej zdaniem niepełnosprawni sportowcy świetnie sprawdziliby się w kampaniach reklamowych.

Kolejnym etapem promocji sportu niepełnosprawnych ma być zaplanowana na maj akcja podpisywania petycji w sprawie przeprowadzenia transmisji z igrzysk paraolimpijskich w Rio de Janeiro, potem ruszą przygotowania do drugiej edycji kalendarza.

- Oczywiście wątek finansowy związany ze sprzedażą jest poboczny. Chodziło nam przede wszystkim o wskazanie dwóch głównych problemów sportu niepełnosprawnych w Polsce: braku transmisji igrzysk paraolimpijskich w telewizji publicznej oraz znikomego zainteresowania dużego biznesu sponsoringiem – dodał współorganizator akcji Bartłomiej Wnuk.

Zdjęcia do kalendarza wykonane zostały podczas trzydniowej sesji w Katowicach. Prezentują się w nim: Katarzyna Rogowiec - biegaczka narciarska (styczeń), Karolina Hamer - pływaczka (luty), Tomasz Hamerlak - maratończyk na wózku (marzec), Małgorzata Asajewicz - pływaczka (kwiecień), Łukasz Wietecki - triatlonista (maj), Tomasz Rosik - pływak (czerwiec), Daria Bielska - rugbistka (lipiec), Mirosław Madzia - dyskobol (sierpień), Anna Omielan - pływaczka (wrzesień), Patrycja Haręza - szermierz (październik), Maciej Krężel - narciarz alpejski (listopad) i Janusz Rokicki - kulomiot (grudzień).

...

To tez walka .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 23:34, 19 Lut 2015    Temat postu:

Wypadek na strzelnicy przekreślił wszystko. Teraz Tomek walczy o godne życie
Piotr Halicki

Biegał, skakał, jeździł na nartach. Był dobrze zapowiadającym się biathlonistą, brał udział w szkolnych zawodach. Marzył, że zostanie sprawozdawcą sportowym. W jednej chwili wszystko runęło. Postrzelił się na treningu. W policzek. Kula odbiła się od kości czaszki i zatrzymała się w mózgu. Lekarze ją wyjęli, kiedy jednak wybudzili Tomka ze śpiączki, nic nie było już, jak dawniej. Teraz jego mama walczy o rentę i godne życia dla syna.

- Jeszcze jeden krok. Dasz radę. Nooo, i już! Teraz jeszcze jeden. I wracamy – Tomek mozolnie posuwa nogami po podłodze. Wchodzę do mieszkania na warszawskich Bielanach w momencie, gdy jest u niego rehabilitant. Są podobnego wzrostu, ale Tomek jest chudszy i jakby bardziej przygięty do ziemi. Ma nieskoordynowane ruchy, nie może złapać równowagi. Rehabilitant bardziej niesie go, niż idzie razem z nim. Ale Tomek stara się. Walczy.

– Wierzę, że jeszcze będzie sam chodził. A może i pojeździ na nartach. Tak to kiedyś kochał – jeszcze zanim zaczynamy rozmowę w oczach Irminy Dudek, mamy Tomka, pojawiają się łzy. Widać w nich też zmęczenie, ale nie rezygnację. Jest bezsilność i żal, ale jest i nadzieja, która nie pozwala jej odpuścić, poddać się. Miała takie momenty, tysiąc razy zadawała sobie pytanie: dlaczego? Ale chwilę później brała się w garść i mocno przytulała syna.

Wytrzymały jak Forrest Gump

Na stole w salonie rozłożone zdjęcia. Spogląda z nich uśmiechnięty chłopak. Tu jest na plaży, tu w lesie, tam w niebieskim kombinezonie na nartach. Tomek przed wypadkiem. - Od dziecka uwielbiał sport. Biegał, skakał, grał w piłkę. Żartował, że jest jak Forrest Gump – że tak samo wytrzymały. Kochał narty, zwłaszcza biegówki. Dlatego poszedł do szkoły z klasami sportowymi przy ul. Szegedyńskiej. Od pierwszej klasy trenował – najpierw pięciobój, potem biathlon. Odnosił sukcesy, zajmował dobre miejsca w szkolnych zawodach. Ale też zawsze marzył, żeby być sprawozdawcą sportowym – opowiada pani Irmina.

Ale tego felernego dnia wszystko runęło. Wszystko. Gdyby pani Irmina mogła cofnąć czas, 4 maja 2010 roku nie pozwoliłaby 16-letniemu wówczas synowi wyjść z domu. Ale któż to mógł przewidzieć. Po mile spędzonym długim weekendzie Tomek poszedł rano do szkoły. Potem, jak zwykle, planował iść na trening strzelecki. Przy szkole działa Uczniowski Klub Sportowy "G-8 Bielany", w którym ćwiczy młodzież z klas sportowych. Po lekcjach tradycyjnie poszedł więc z trenerem z klubu i innymi jego podopiecznymi na strzelnicę przy Marymonckiej.

- Byłam w domu, robiłam obiad, gdy zadzwonił dyrektor sportowy klubu. Powiedział, że był wypadek na strzelnicy. Że Tomka zabrało pogotowie. Że strzelił sobie w policzek – wspomina pani Irmina. – Rzuciłam wszystko i z duszą na ramieniu pojechałam do szpitala Bielańskiego, gdzie go przewieziono. Choć zajęło to kilka minut, wydawało mi się, że upłynęły całe wieki, zanim dotarłam na miejsce. Ale najgorsze było przede mną – wzdycha.

Lekarze najpierw poprosili, by rozpoznała syna. Leżał tam zakrwawiony, nieprzytomny. Jego ciałem wstrząsały konwulsje. Pani Irmina pamięta wszystko, jak by to było wczoraj. Powiedzieli, że muszą wyciągnąć mu kulę z głowy. Okazało się, że weszła w prawy policzek, przeszyła mózg, ale nie przebiła się przez kość czaszki. Odbiła się od niej. I wróciła. Do mózgu. Utkwiła w lewej półkuli…

Nikt nic nie widział…

Później dowiedziała się, co się stało. Chłopcy zaczęli strzelać do tarczy. Wszyscy robili to na leżąco, ale Tomek nie miał akurat specjalnego paska do przytrzymywania karabinka, strzelał więc z pozycji stojącej. I tu pojawia się pierwszy problem – nikt nie widział samego zdarzenia. Ani trener, ani inni chłopcy. Kolega, który zajmował tor obok niego, w pewnym momencie zauważył, że Tomek osuwa się na ziemię. Gdy do niego podszedł, 16-latek leżał na ziemi. Z ust ciekła mu krew. Natychmiast wezwano pogotowie.

Kolejny problem jest taki, że uczniowie oddawali pojedyncze strzały, tzn. po każdym ładowali kolejną kulę. Tymczasem, jak później stwierdzono, Tomek miał ich pięć w magazynku. Nie wiadomo dlaczego. Jest wiele hipotez na temat przebiegu zdarzenia. Jedna mówi, że odstawiał broń i ta wypaliła. Że uderzył zbyt mocno kolbą o ziemię. Inne wersje zakładają, że o coś zaczepił. Albo że zaglądał do lufy, gdy karabinek wystrzelił.

- To jakiś absurd. O co miał zaczepić, skoro był w obcisłym sportowym stroju, w legginsach? I po co miałby zaglądać do lufy? Przecież on był doświadczonym zawodnikiem. Poza tym gdyby tak było, to przecież kula trafiłaby w oko, a nie w policzek. To wszystko jest takie dziwne i jakieś niedorzeczne. Przecież on to wszystko robił pod okiem trenera. I robił to tak, jak go nauczono – podkreśla Irmina Dudek.

Ruszyło śledztwo, prowadzone przez policję i prokuraturę. Eksperci wykluczyli, że broń była niesprawna. Przesłuchania świadków niewiele dały, bo przecież nikt nic nie widział. W końcu prokuratura stwierdziła, że "brak jest znamion czynu zabronionego" i umorzyła sprawę. Ostateczna wersja brzmiała – nieszczęśliwy wypadek.

Noc decydująca o życiu

Wróćmy do szpitala. Operacja była bardzo skomplikowana. Trwała cztery godziny. Powiodła się - udało się wyciągnąć kulę. Potem Tomek trafił na OIOM. Lekarze powiedzieli, że ta noc zadecyduje o jego życiu. Przetrwał ją. Chirurg, który go operował, nie pozostawiał jednak złudzeń. Stwierdził, że Tomek "zapłaci" za to wszystko zdrowiem. Że już nie będzie taki, jak dawniej.

Był w śpiączce farmakologicznej, ale jego stan się poprawiał. Młody organizm walczył. Minął jeden dzień, drugi, tydzień. Po dwóch tygodniach od operacji wdało się bakteryjne zapalenie opon mózgowych. Były kolejne komplikacje, m.in. burza wegetatywna, stany zapalne układu moczowego. To wszystko pociągnęło za sobą problemy w innych układach organizmu. Schudł około 20 kilogramów w ciągu dwóch miesięcy. Lekarze dawali mu niewielkie szanse.

- Właściwie nikt nie powiedział mi, jaki będzie jego stan. Lekarze stawiali różne diagnozy. Jedni, że będzie miał sepsę, drudzy, że będzie roślinką, jeszcze inni, że wkrótce umrze. Ja wiedziałam, że on przeżyje, że jest silny. Że kocha życie. I że skoro przeżył ten wypadek, to będzie żył dalej. Po pewnym czasie, kiedy według lekarzy już powinno go nie być, po prostu przestałam ich słuchać – opowiada pani Irmina.

Po trzech miesiącach Tomek został odłączony od respiratora. I zaczęto go wybudzać ze śpiączki. - Któregoś dnia otworzył oczy i spojrzał na mnie, ale tak, jakby mnie nie widział. Lekarze mówili, że on nie ma kontaktu z rzeczywistością, że nic nie rozumie, ale on uspokajał się, kiedy przychodziliśmy całą rodziną. I czułam, że nas rozpoznaje. Że cieszy się na nasz widok – pani Irminie łamie się głos.

Miesiące w szpitalach

Po pół roku został wypisany i wysłany do szpitala rehabilitacyjnego na Mazurach. NFZ refundował jego miesięczny pobyt. Tam lekarze zaczęli go pionizować, bo do tej pory tylko leżał. Po siedmiu miesiącach wrócił do domu. Potem były jeszcze dwa miesiące w klinice rehabilitacyjnej w Krakowie – już prywatnie - gdzie wyciągnięto mu rurkę tracheotomijną i gdzie przeszedł na "normalne" jedzenie.

Miał dużą spastyczność, czyli nadmierne naciągnięcie mięśni. Lewą nogę miał podkuloną pod kątem 90 stopni, prawą rękę tak ściśniętą, że nie dało się jej odgiąć oraz przekrzywioną głowę. Dzięki rehabilitacji, masażom i podcięciu ścięgien, udało się to jakoś znormalizować. Potem pani Irmina była z nim jeszcze m.in. w klinice neurologicznej na Ukrainie, gdzie przeszedł z kolei biomechaniczną korekcję kręgosłupa.

Potem na stałe wrócił do domu. - Na przestrzeni kolejnych miesięcy poprawiła się jego świadomość, reaguje na bodźce, na słowa, a dzięki rehabilitacji zaczął siedzieć, a nawet próbuje chodzić. Zaczął jeść ustami - wcześniej miał szczękościsk. Przez ostatnie lata zrobił ogromne postępy. Jednak cały czas muszę przy nim być, bo sam sobie nie poradzi. Trzeba go nakarmić, ubrać, umyć, zaprowadzić do toalety. Nie jest jednak roślinką – jak prorokowali to niektórzy lekarze. Zaczął wymawiać samogłoski, reaguje na to, co się do niego mówi i co się dzieje w otoczeniu. I nadal lubi oglądać sport w telewizji – uśmiecha się pani Irmina.

- W ogóle nie pytam lekarzy, jakie są rokowania. Mówili, że nie przeżyje, a on się czuje coraz lepiej. Mówi się, że mózg ludzki wciąż jest najbardziej niezbadanym organem ciała i może jeszcze nas zaskoczyć. Tomek ma młody i silny organizm, więc jest szansa, że w jakimś stopniu jeszcze się zregeneruje. Wierzę w to – kobieta zaciska kciuki.

Niespodzianka od olimpijczyka

Pani Irmina podkreśla, że od początku największe wsparcie dostawała od rodziców kolegów Tomka. Oni organizowali zbiórki pieniędzy, pikniki. Był z tego jakiś dochód, nawet po kilka tysięcy złotych, ale to wciąż była kropla w morzu, bo rehabilitacja jest bardzo kosztowna. Były też koncerty, akcja internetowa, klub sportowy na Chomiczówce przeznaczył na rzecz Tomka dochód z biegu. Siedem tys. zł wypłacono ze szkolnego ubezpieczenia.

Październik 2010 roku przyniósł wielką, wzruszającą niespodziankę. Biathlonista Tomasz Sikora postanowił oddać swój ciężko wywalczony srebrny medal olimpijski na aukcję charytatywną, z której pieniądze miały być przeznaczone na leczenie Tomka. Ostatecznie został wylicytowany za 55,5 tys. zł, a zwycięzca aukcji przekazał dodatkowe 20 tys. zł na rehabilitację. Było trochę szumu, pojawili się więc nowi darczyńcy. Ale z czasem wszystko ucichło i pani Irmina znowu stanęła przed widmem braku środków na dalsze leczenie syna.

Narastał też w niej żal, że tyle czasu minęło, a nadal nikt nie poczuwa się do winy za wypadek. – A przecież Tomek był dzieckiem, kiedy to wszystko się stało. I przebywał pod opieką osób dorosłych. To oni zgodzili się, by wziął broń do ręki. Ćwiczył pod okiem trenera z przyszkolnego klubu, żeby wystartować w zawodach, w których miał reprezentować szkołę, a nie siebie samego. Dopóki tak było, wszyscy byli zadowoleni. Kiedy zdarzył się wypadek, nagle przestali się nim interesować – pani Irmina zaciska dłonie na oparciu krzesła.

W 2011 roku, kiedy stan Tomka ustabilizował się i mogła nieco odetchnąć, postanowiła działać. Poszła do adwokata. Sporządzili pismo z propozycją ugody, które zostało wysłane do klubu, szkoły oraz miasta - jako właściciela tych instytucji. Nie było odzewu. Kobieta postanowiła więc walczyć w sądzie. Złożyła pozew. Chce zadośćuczynienia i odszkodowania, ale przede wszystkim stałej renty dla Tomka. Proces wciąż trwa. I nie widać jego końca. - Na jednej z rozpraw usłyszałam od trenera, żebym zbierała nakrętki. Tyle że Tomek nie potrzebuje wózka, tylko rehabilitacji – pani Irmina nie kryje zażenowania.

Miasto: to były zajęcia pozalekcyjne

Dyrektor szkoły nie chciał komentować sprawy. Stwierdził tylko, że nie może za nią odpowiadać, ponieważ w momencie tego nieszczęśliwego zdarzenia Tomek Dudek nie był członkiem sekcji biathlonu w szkole, dlatego, że wówczas jeszcze nie istniała – powstała we wrześniu 2010 roku, a wypadek miał miejsce kilka miesięcy wcześniej, w maju.

Do winy nie poczuwa się również stołeczny Ratusz. - W odpowiedzi na pozew, pełnomocnik m.st. Warszawy wniósł o oddalenie powództwa w całości, z uwagi na to, iż nie zostały udowodnione roszczenia dochodzone przez powoda od miasta i stanowisko to nie uległo zmianie do chwili obecnej. Zostało ono potwierdzone również przez Biuro Sportu i Rekreacji w piśmie z dnia 28 lutego 2014 r., w którym podniesiono m.in., iż "m.st. Warszawa nie było organizatorem, ani nie prowadziło zajęć sportowych, podczas których wypadkowi uległ Tomasz Dudek" – tłumaczy Bartosz Milczarczyk, rzecznik prezydenta Warszawy.

- W ocenie pełnomocnika m.st. Warszawy, zdarzenie z dnia 4 maja 2010 r. nie spełniało przesłanek czynu niedozwolonego, za który odpowiedzialność można przypisać miastu, czy też jakiemukolwiek innemu podmiotowi. Należy tutaj zwrócić uwagę, iż Prokuratura Rejonowa Warszawa-Żoliborz, badając powyższe zdarzenie, stwierdziła "brak znamion czynu zabronionego" i umorzyła postępowanie w sprawie – podkreśla Milczarczyk.

- Ponadto m.st. Warszawa stoi na stanowisku, iż nie może ponosić odpowiedzialności za zdarzenie, które miało miejsce w czasie zajęć pozalekcyjnych, organizowanych przez Uczniowski Klub Sportowy "G-8 Bielany", będący odrębnym podmiotem prawa w stosunku do Zespołu Szkół nr 52, za którego zobowiązania odpowiada miasto – dodaje rzecznik.

Klub: nie zachował zasad bezpieczeństwa

Oświadczenie przysłały nam również władze UKS. - Zawodnik klubu, Tomek Dudek, uległ w dniu 4 maja 2010 roku nieszczęśliwemu wypadkowi - na skutek niezachowania zasad bezpieczeństwa postrzelił się w głowę z broni kulowej podczas treningu prowadzonego przez wykwalifikowanego trenera biathlonu. Do nieszczęśliwego zdarzenia doszło w obecności zarówno trenera, jak i innych zawodników odbywających trening. Broń, z której strzelał Tomek była sprawna, co potwierdziła m.in. opinia biegłego powołanego w postępowaniu prokuratorskim – podkreśla Dariusz Czerwonka, prezes UKS G-8 Bielany.

- Bezpośrednio po wypadku, gdy Tomek przebywał w szpitalu, klub na prośbę jego rodziny, zatrudniał pielęgniarkę na dyżury nocne, by pomóc Tomkowi i odciążyć rodzinę. Dożył także starań, by pomimo, że całe zdarzenia było traumatycznym przeżyciem także dla osób działających i pracujących w nim, nagłośnić je dla dobra Tomka, apelując o pomoc dla chłopca. Mieliśmy bowiem świadomość, że fachowo poprowadzona rehabilitacja może dać chłopcu szansę na poprawę stanu zdrowia – tłumaczy Dariusz Czerwonka.

Prezes podkreśla, że klub zorganizował szereg akcji, zawodów sportowych, pikników, itp., podczas których zbierane były pieniądze na rehabilitację i leczenie Tomka. Zapewnia, że współpracował przy tym m.in. z Radą Rodziców ZS nr 52 oraz z Zespołem Szkół nr 52, Dzielnicą Bielany, zaprzyjaźnionymi klubami sportowymi, środowiskiem biathlonowym i organizacjami NGO.

– Suma uzyskana z tych wszystkich inicjatyw pozwoliła na zebranie dla Tomka kwoty przekraczającej łącznie 68 tys. złotych – wylicza Dariusz Czerwonka. - Docierające do nas od pewnego czasu informacje o rzekomym braku wsparcia ze strony klubu dla Tomka i jego rodziny są nie tylko nieprawdziwe, ale przede wszystkim bardzo krzywdzące dla wszystkich osób z naszego klubu, zaangażowanych w działania na rzecz wsparcia leczenia i rehabilitacji Tomka – dodaje prezes.

Klub bez związku ze szkołą?

Tak więc w sumie cała sprawa rozbija się o przymiotnik "szkolny", w różnych jego odmianach. Powyższe instytucje twierdzą, że trening, którym doszło do wypadku, nie był związany ze szkołą, w której uczył się Tomek. Sprawdziliśmy, formalnie Uczniowski Klub Sportowy "G-8 Bielany" jest stowarzyszeniem, ale ma podpisaną ze szkołą umowę o współpracy. Działają w nim również pracownicy szkoły, a na jego zajęciach ćwiczą jej uczniowie. Za udział w nich młodzi sportowcy dostają też dodatkowe punkty przy wystawianiu ocen z WF-u.

Zgodnie ze swoim statutem Klub "G-8 Bielany" jest "stowarzyszeniem zrzeszającym uczniów, nauczycieli i sympatyków sportu. Siedzibą Klubu jest miasto stołeczne Warszawa. Terenem działania Klubu jest obszar Rzeczpospolitej Polskiej, ze szczególnym uwzględnieniem miasta stołecznego Warszawy i województwa mazowieckiego".

I co ważne: "Klub realizuje swoje zadania statutowe we współdziałaniu z dyrektorami placówek oświatowych, radą rodziców i innymi strukturami o charakterze sportowym i rekreacyjnym, polskimi związkami sportowymi, władzami państwowymi i samorządowymi, międzynarodowymi federacjami sportowymi". Tak więc, czy aby na pewno nie ma tu żadnego związku ze szkołą, w której uczył się Tomek?

Nie padło zwykłe "przepraszam"

Pani Irmina zdaje się znać tłumaczenia tych wszystkich instytucji. - Owszem, klub potrafił podczepić się pod wszystkie zbiórki organizowane przez innych, sam nie przejawiając jednak takiej inicjatywy. Do tej pory z ust trenera i prezesa klubu, jak również dyrekcji szkoły i władz miasta, nie usłyszeliśmy nawet zwykłego "przepraszam". Teraz każdy mówi, że Tomek nie był pod jego opieką i umywa ręce. I nadal nie ma winnych. To żenujące, jest mi naprawdę przykro, jak to wszystko słyszę. Ale nie poddam się. Będę walczyć o godne życia dla mego syna – mówi drżącym głosem pani Irmina.

- Cierpienie, ból, żal będzie już w naszej rodzinie do końca. I to nie ma ceny, będziemy musieli z tym żyć. Ale uważam, że cała wina za ten wypadek nie spoczywa tylko na moim synku…

Jeżeli chcesz pomóc Tomkowi, przekaż mu 1 procent swego podatku. Numer KRS: 0000037904, cel szczegółowy: 11662, Dudek Tomasz. Można też przekazać pomoc na pośrednictwem Fundacji Dzieciom "Zdążyć z pomocą", której Tomek jest podopiecznym, wpłacając pieniądze na rachunek 41 1240 1037 1111 0010 1321 9362, z dopiskiem "darowizna na pomoc i ochronę zdrowia Dudek Tomasz". Więcej informacji o Tomku na stronie [link widoczny dla zalogowanych]

...

Tak kolejne cierpienie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 17:40, 04 Mar 2015    Temat postu:

Chora na raka zmarła dwa dni po swoim ślubie

Chora na raka zmarła dwa dni po swoim ślubie - facebook.com/jared.brewer.739

Ta miłość nie mogła trwać wiecznie, ale nikt nie spodziewał się, że zaraz zgaśnie. 28-letnia Brittney Ross Brewer z Maine, zmagająca się z rakiem, powiedziała "tak" swojemu 31-letniemu chłopakowi w walentynki. Dwa dni później odeszła - podaje "Daily Mail".

Do zaślubin doszło w kaplicy przy szpitalu w Maine, gdzie Brittney była leczona po rozpoznaniu u niej raka szyjki macicy. W ceremonii uczestniczyło prawie 200 gości. Dziewczyna podjechała do ołtarza na wózku inwalidzkim. Tam już czekał na nią wybranek - 31-letni Jared Brewer, którego poznała w 2012 roku.

Gdy para poznała śmiertelną diagnozę, rozpoczęto przygotowania do ślubu, który pierwotnie miał odbyć się w sierpniu. Gdy stan Brittney pogorszył się, zdecydowano o przyspieszeniu ceremonii. Jednak dwa dni po tym pięknym wydarzeniu, na Facebooku siostry Jareda pojawił się wpis, że Brittney zmarła. Do końca była otoczona najbliższymi. "Młodzi mieli najpiękniejsze wesele, jakie można sobie wyobrazić. Brittney wyglądała jak anioł... a teraz ma prawdziwe skrzydła" - czytamy.

...

Poszla do Boga ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 16:21, 06 Mar 2015    Temat postu:

Matka i córka, jedna po drugiej, dowiedziały się, że mają raka

Podwójna tragedia dotknęła rodzinę Shatley z Wisconsin. U matki i córki zdiagnozowano raka, zaledwie 13 dni po sobie - informuje "ABC News".

U 38-letniej Missy Shatley wykryto raka szyjki macicy drugiego stopnia. Niespełna dwa tygodnie później jej najstarsza córka, 14-letnia Brooke, dowiedziała się od swojego lekarza, że ma raka jajnika.

Kobiety zaczęły się nawet zastanawiać, czy nie jedzą skażonych posiłków. Lekarz stwierdził jednak, że tak po prostu czasem nieszczęśliwie się zdarza. Dziewczynce natychmiast wycięto guza wielkości piłki do futbolu.

Obie kobiety stale kursują między domem i szpitalem, gdzie przechodzą chemioterapię. Na szczęście nie zostały same. Lokalna społeczność bardzo pomaga całej rodzinie - zajmują się młodszymi dziećmi i pomagają w prowadzeniu farmy.

...

Dramat ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 16:19, 12 Mar 2015    Temat postu:

Tragedia w Gliwicach. Kolejna w tej samej rodzinie
11 marca 2015, 21:14
Jako małe dziecko Maks widział, jak ojciec morduje matkę. Potem zawsze już był nad wyraz poważny. Bardzo dobry uczeń, kochający piłkę nożną. Chciał pójść do szkoły wojskowej. Kilka dni temu zabił go dziadek.

Tragedia rozegrała się kilka dni temu w Gliwicach (woj. śląskie). Nastoletni Jarek Dynek, sąsiad ofiary, usłyszał przeraźliwy krzyk. Wybiegł z mieszkania. Zobaczył 9-letniego Kubę, który prosił o pomoc. - Przed drzwiami było pełno krwi. Wszedłem do pokoju i zobaczyłem Maksa… Był ranny, blady - opowiada Jarek.

Chłopak wrócił do domu, by wezwać pogotowie. Dyspozytorce zrelacjonował, że w mieszkaniu sąsiadów leży chłopak, który został pchnięty nożem przez dziadka. - Jest przytomny, ale słabnie - ponaglał.

Kiedy wrócił do mieszkania sąsiadów, 14-letniego Maksa na kolanach trzymała babcia. Kobieta również była ranna: zanim na ratunek nie rzucił się wnuk, pijany mąż kilkukrotnie ugodził ją nożem.

- Zmierzyłem Maksowi puls i tętno, ale już nic nie wyczuwałem - relacjonuje nastolatek. W mieszkaniu nie było już dziadka: mężczyzna popełnił samobójstwo skacząc z balkonu.

Bronisław i jego żona Jadwiga U. od sześciu lat byli rodziną zastępczą dla dwóch swoich wnuków. Przed sześcioma laty rodzina przeżyła niewyobrażalną tragedię: na oczach małego Maksa ojciec udusił matkę chłopców.

- Piętno tej tragedii odcisnęło się na twarzy chłopców, zwłaszcza Maksymiliana. Brakowało mi u niego uśmiechu, dziecięcej radości. Był bardzo poważny, zamyślony - mówi ks. Krzysztof Śmigiera, proboszcz parafii św. Jacka w Gliwicach Sośnicy, gdzie Maks był ministrantem.

- Nie opowiadał o swoim domu. Wstydził się. Kilku kolegów widziało, że tam się coś działo, że jakieś były krzyki - dodaje bliski przyjaciel Maksa, Wojtek Pilszek. Sąsiedzi potwierdzają, że dziadek po alkoholu wszczynał awantury. - Kiedy się kłócili, latały garnki. Biegłam i uspokajałam osobiście. Ale jednego roku, w Wigilię, kiedy się bili około 1. w nocy zadzwoniłam na policję - opowiada jedna z lokatorek bloku.

Tę jedną interwencję potwierdza policja. Jednak pracownicy Ośrodka Pomocy Społecznej oceniali dziadków bardzo pozytywnie. Twierdzą, że byli wyjątkowo zaangażowani w wychowanie i opiekę nad wnukami.

- Naszą pasją była piłka nożna. Byliśmy prawie najlepsi na wuefie, a naszym wspólnym ulubionym klubem była FC Barcelona - opowiada o Maksymilianie, Wojtek. - Maks był bardzo dobrym uczniem. Chciał iść do tej samej szkoły, co ja. Wojskowej - dodaje.

Brat Maksymiliana, Kuba, jest pod opieką cioci. Babcia chłopców przebywa w szpitalu. Jej stan jest poważny, ale nie zagrażający życiu. - To, co na zawsze zostanie mi w pamięci, to postawa Maksa. Rzucił się bronić babci i umarł - mówi Jarek Dynek.

...

Tragedia po tragedii .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 22:11, 16 Mar 2015    Temat postu:

Nie ja jestem chory na raka. To rak jest chory na mnie
Magdalena Zagała
dziennikarka, autorka reportaży TV

Nie chcę, żeby to była „dołująca” rozmowa o raku. Rafał też tego nie chce. Serdeczny, ciepły. Choruje na Adenoid cystic carcinoma (ACC). To bardzo rzadki i wyjątkowo złośliwy nowotwór. Zaatakował jego płuca, nerkę, wątrobę, kości. Teraz pojawiły się nowe przerzuty. Życie nie uczy tego jak chorować. To choroba uczy. Rafał Zawidzki swoją postawą chce przełamać stereotyp, że rak oznacza wyrok. Poraża optymizmem. Walczy. Mówi sobie: Nie ja jestem chory na raka. To rak jest chory na mnie.

Magdalena Zagała: Jak długo chorujesz?

Rafał Zawidzki: Leczę się od lutego 2013 roku. Rok wcześniej, w czerwcu brałem udział w inscenizacji XVII w. bitwy o rzekę Redę. Zostałem trochę poturbowany i zaczęło mnie boleć żebro. Jestem rehabilitantem, pomyślałem, że pewnie pękło, że się zrośnie, wszystko wróci do normy. Ale zaczęło coś rosnąć i nadal bolało. Brałem dużo tabletek przeciwbólowych. W końcu żona namówiła mnie, żebym poszedł do lekarza i zrobił prześwietlenie. Zrobiłem to prześwietlenie, morfologię - była idealna, ale na prześwietleniu wyszły cienie z podejrzeniem przerzutów ognisk nowotworowych.

Co powiedział lekarz, któremu pokazałeś te wyniki?

Pojechałem do mojej lekarki. Pokazałem jej wyniki i mówię do niej: „Jakie przerzuty, jak ja nie mam raka”. Ona popatrzyła na te wyniki i powiedziała, że coś jej nie pasuje, że koniecznie muszę przywieść płytę RTG, bo być może ktoś pomylił opisy. Pojechałem. Przywiozłem zdjęcia i jak ona „wrzuciła” to do komputera, to zbladła. Powiedziała mi: „Rafał, natychmiast jedziesz do szpitala”. Ja nie chciałem, ale ona nie „odpuściła”. Następnego dnia byłem już w szpitalu w Wejherowie.

Na internie zrobili mi wszystkie badania. Ale diagnozy nie było. Pulmonologom nie dawało spokoju, co jest w moich płucach. Z tomografii wyszło, że mam uszkodzoną wątrobę. Zrobili mi dwie biopsje, które nie dały jednoznacznej odpowiedzi, co mi jest. Przewieźli mnie na biopsję gruboigłową do Gdańska. I tam dopiero okazało się, że to jest Adenoid cystic carcinoma (ACC), nowotwór ślinianki, najczęściej atakuje obszar głowy i szyi, bardzo rzadko lokalizuje się na początku w płucach, dając przerzuty do wątroby.

ACC potrafi się rozsiać po całym organizmie, atakuje wiele narządów. Mam go już w obu płucach, w wątrobie, nerce, na kości, i teraz urósł mi guz pod językiem. Na razie jeszcze mogę mówić, jeść, jakoś funkcjonować. Bardzo walczyliśmy o to, by ktoś mnie chciał leczyć, a nie traktował już tylko jak pacjenta, którego trzeba wysłać na oddział paliatywny. ACC jest rakiem odpornym na chemioterapię. Chemia, którą brałem – dostałem 15 wlewów – niczego nie zmieniła, rak dalej rośnie, są przerzuty.

Jak usłyszałeś diagnozę…

Słyszysz, że ten rak jest bardzo agresywny, nie można go zniszczyć chemią, jest oporny też na radioterapię. Pamiętam, że odpowiedziałem wtedy lekarce, że chyba się urodziłem o sto lat za wcześnie, żeby można było coś zrobić, leczyć mnie… Mam 36 lat, to było jakby się dostało „kopa w twarz”.

Bardzo silne przeżycie…

Tak. Wróciłem do domu z tatą. Po drodze kupiliśmy piwo. Siedliśmy w piwnicy. Jak wypiliśmy to piwo, zaczęliśmy płakać. Ale powiedziałem sobie, że się nie poddam.

Miałeś zaatakowane płuca, wątrobę, nerkę, kości. Co mówili onkolodzy?

Lekarze zasugerowali delikatnie hospicjum. Spotkałem się też z lekarzem, który jak wyszedł na korytarz i spojrzał na mnie i moje skierowanie, zapytał: „Pan Zawidzki?” Wstałem. A on mówi: „A to pan z tą diagnozą na ostatnie trzy dni życia”.

Jaka jest geneza ACC?

To jest nadal bardzo słabo rozpoznany nowotwór. Jest bardzo mało ludzi, którzy chorują na ten rodzaj nowotworu. Opracowania, źródła medyczne podają, że to jest uwarunkowane genetycznie.

Ilu onkologów w Polsce specjalizuje się w leczeniu nowotworów ACC?

Nie ma ani jednego lekarza w całej Polsce, który by się zajmował przypadkiem ACC. Na świecie jest 443 specjalistów, między innymi w Berlinie, w Heidelbergu. Szukałem poprzez amerykańską stronę stowarzyszenia pacjentów chorujących na ACC, tam można pobrać listę lekarzy. Nie było na niej żadnego Polaka, ani żadnej polskiej kliniki, gdzie diagnozuje się i leczy pacjentów z ACC.

Gdzie szukałeś pomocy?

Wysłałem całą dokumentację medyczną do Heidelbergu. Ale miałem tam wpisaną informację, że „skazany” jestem już tylko na leczenie paliatywne. Żaden lekarz, widząc ten wpis nie chciał podjąć się leczenia. Myślałem, że operacje są dla mnie szansą. Rodzina, przyjaciele, wszyscy zaczęli organizować jakieś akcje, zbiórki pieniędzy na moje leczenie. Mieliśmy nadzieję, że da się te guzy usunąć operacyjnie. Lekarze uznali jednak, że tych przerzutów jest za dużo. Z punktu widzenia prezesa firmy ubezpieczeniowej, to ja jestem jak „szkoda całkowita”.

Do czego sprowadzało się Twoje leczenie?

Z różnych konsultacji, tu w Polsce też wynikało, że mało da się zrobić. Z tym moim bolącym wciąż żebrem trafiłem na radioterapię do Akademii Medycznej w Gdańsku. Tam miałem kurs dziesięciu radioterapii paliatywnych. Ale ból nie ustąpił. Koleżanka mojej żony, która pracuje w Puckim Hospicjum pw. św. Ojca Pio, u ks. Jana Kaczkowskiego, zadzwoniła i zaproponowała, byśmy przyjechali do poradni paliatywnej. Pojechałem i tam rzeczywiście u pani doktor Olszewskiej okazało się, że można mi dobrze dobrać leki, tam też dostałem morfinę. Standard obsługi pacjenta mnie poraził. Człowiek czuje się, jakby trafił do nieba. Poczułem niesamowitą ulgę. Zacząłem w końcu spać. Wcześniej ból był nie do zniesienia.

W szpitalu nie opanowali bólu?

Nie. Nic kompletnie nie zrobiono. Dzięki zaprzyjaźnionej lekarce jakoś funkcjonowałem. Ona przepisywała mi ampułki ketonalu. Gdyby nie ona, ja bym był pozostawiony sam sobie z tym bólem. Wielu ludzi cierpi, widziałem to w szpitalach, w tych kolejkach pod gabinetami. Ludzie mówili, że bez przerwy zażywają tabletki przeciwbólowe, ale one przy bólu onkologicznym nie pomagają. A przecież ból można opanować. W Europie leczenie bólu to podstawa, a w Polsce wciąż jest z tym problem, pokutuje przekonanie – boli i musi boleć.

Radioterapia przyniosła jakieś efekty?

Nie było poprawy. Kiedy przyjechałem na konsultację, pani doktor mi powiedziała, że jak coś zacznie mnie znowu boleć, jeśli zaczną się problemy z płucami i będę się dusił – w płucach mam osiem guzów, od dwóch centymetrów do pięciu, w wątrobie są takie, które mają już dwanaście centymetrów – to znowu będę musiał chodzić na naświetlania.

Jeździłeś na inne konsultacje jeszcze?

Tak. Pojechaliśmy do pani doktor X. Tu na Wybrzeżu znana, szanowana onkolog. To była wizyta prywatna. Chciałem dowiedzieć się, co jeszcze mogę dalej robić, czy mogę się jakoś ratować. Ona nie analizując tak dokładnie historii mojej choroby powiedziała mi, że mam się zgłosić do Wojewódzkiego Szpitala w Gdańsku, na oddział onkologii do niej, na chemię. Ja byłem wtedy na takim etapie choroby, że w mojej dokumentacji były informacje o przerzutach, jak one się rozprzestrzeniają dalej, ale lekarze wciąż nie ustalili źródła nowotworu.

Zrobiłem sobie prywatnie tomografię twarzo – czaszki i głowy. I wtedy okazało się, że jest powiększona o 7 milimetrów ślinianka. Było wskazanie do zrobienia biopsji cienkoigłowej w tym opisie, teraz już to wiem, ale wtedy tego nie widziałem. To badanie pokazałem doktor X i ona widząc to, nie zleciła zrobienia tej biopsji. Tydzień później zastosowała bardzo agresywną chemioterapię, nie ustalając, gdzie jest źródło, które rozsiewa komórki nowotworowe.

Jak Twój organizm zareagował na tę chemię?

Dostawałem drakońskie dawki sterydów – 40 tabletek, przed każdym wlewem chemii. W ciągu pięciu miesięcy, utyłem 50 kg. Wyglądałem strasznie. Wcześniej dbałem o siebie, ćwiczyłem. Teraz miałem rozstępy na całym ciele, wyglądałem jak napompowany do granic możliwości balon. Byłem przekonany, że pani doktor X chce mnie leczyć. Poszedłem do niej na wizytę prywatną z pełną świadomością, jak wielu innych pacjentów, wiedząc, że to jest sposób, by się dostać do szpitala. Myślałem wtedy jeszcze, że może są jakieś opcje na operację. Szukałem ratunku. Chciałem, żeby ktoś zaczął działać. Bezczynność i bezsilność są najgorsze.

To nie była jakaś terapia celowana? Nie zastosowano terapii niestandardowej?
Nie. Wziąłem sześć cykli zwykłej chemii. Miałem straszne powikłania. Lądowałem na SOR-ach z bardzo niskim ciśnieniem krwi, bardzo spadały parametry krwi, płyty krwi szczególnie. Podjąłem decyzję, że jadę do Puckiego Hospicjum, do księdza Kaczkowskiego. Przez ostatnie dwa miesiące przyjmowania tej chemii, to sam nic nie mogłem robić. Żona prowadziła mnie do łazienki. Byłem tak słaby, że słaniałem się na nogach. Mam wielki szacunek do mojej żony, wiesz… łzy mi teraz lecą… wiem, że ona mnie nie opuści do końca.

W hospicjum pojawiłem się już z podpisanymi papierami, kto ma mnie „odwozić do Charona”. Miałem śmierć w oczach. Rak dalej mnie atakował. Każdy nowy przerzut: na nerki, w okolicy otrzewnej, teraz mam go też na żołądku – mógł zostać zahamowany. Gdyby doktor X zrobiła biopsję i zdiagnozowała źródło, gdyby usunięto mi tę śliniankę, to być może nie byłoby tak szybko nowych przerzutów.

Jakie wrażenie zrobił na Tobie ks. Jan Kaczkowski?

Usiadł przy moim łóżku trzeciego dnia, jak już poczułem się trochę lepiej, zaczęliśmy rozmawiać. Ta rozmowa przerodziła się w spowiedź. I to mnie bardzo poruszyło. Słowa księdza dały mi jakiś spokój. Powiedziałem sobie: „Bez względu na wszystko idziemy do przodu”. Ksiądz ma świetne podejście, sam przechodzi przez chorobę nowotworową, rozumie cierpienie, ma podobne doświadczenia, to od razu buduje jakąś więź. To bardzo mądry, dobry człowiek. Nie obiecuje za dużo, ale też nie rzuca w twarz tych najgorszych informacji. Ma wyczucie. Bardzo go szanuję i uważnie słucham.

Dla ks. Kaczkowskiego, w hospicjum, które prowadzi najważniejszy jest człowiek, jego godność… to wyjątkowe miejsce.

Tak. Cudowne miejsce. Możesz zabrać tam ze sobą swojego ukochanego psa. Oprócz bardzo dobrej opieki, jest też niesamowita atmosfera, spełnia się jakieś proste potrzeby pacjentów, o których tak łatwo można zapomnieć. Pacjent, który już nie może jeść, a chce poczuć smak jakiegoś ulubionego owocu, dostaje plasterek na język, by mu zrobić przyjemność, inny jedzie z łóżkiem na słońce. Tu cały czas dba się o godność człowieka, o komfort, ciepło, bliskość. Jak studiowałem rehabilitację miałem praktyki w hospicjach. Warunki w wielu tych miejscach były kiepskie, ludzie czekali na śmierć i nikt się nimi nie przejmował… powiedzmy sobie wprost „rampa”.

Kiedy opuściłeś hospicjum wróciłeś do leczenia?

Tak. Dalej trzymałem się pani doktor X. Zrobiłem kolejne badanie tomograficzne. Okazało się, że nowotwór urósł o 40, 60 %, na istniejących już guzach. Jak doktor X zobaczyła te wyniki, to zadecydowała, że muszę brać nową chemię. Wziąłem dwa kursy tej chemii i czułem się strasznie źle, wyniki miałem coraz gorsze. I wtedy pojawiła się taka myśl, że już tak nie chcę. Czułem, że to mnie niszczy…

Instynkt Ci podpowiedział, że dość…

Tak. Cała rodzina była przeciwko mnie. Moja mama płakała. Ojciec mnie prosił, moja żona, wszyscy mówili, bym nie przerywał leczenia. A ja twardo mówiłem: „Nie”. Oni mi tłumaczyli, że umrę jak nie będę się dalej leczył. Przez trzy dni nie odzywałem się do nikogo. I podjąłem decyzję, że nie biorę już tej chemii, szukam innego lekarza.

Szukałeś sam? Przez znajomych?

Przez innych chorych, na stronach różnych fundacji. Z bloga Joanny Sałygi „Chustki” dowiedziałem się o doktorze Januszu Kociku… Coś mi się jeszcze przypomniało. Przed siódmą chemią u doktor X, kiedy myśląc jeszcze o wyjeździe do Heidelbergu na operację – ludzie zaczęli organizować dla mnie różne akcje charytatywne – zaprosiłem doktor X na mecz. Zapytała mnie: „A po co pan ten mecz robi?” Ja jej odpowiedziałem: „Chciałbym pojechać do Heidelbergu na leczenie”. A ona na to: „Pana i tak tam nie wezmą, bo pan jest przeleczony. Wie pan, że to będzie dużo kosztowało?”. Powiedziałem jej, że wiem, jakie będą koszty, że zbieram pieniądze. Ona wyciągnęła karteczkę, napisała numer telefonu i powiedziała, że ma dla mnie propozycję, żebym zrobił badania genetyczne mojego guza. Wyjaśniła mi, że to badanie kosztuje 20 tysięcy dolarów, bo oni próbki wysyłają do Stanów.

Sprawdziłem, czy w u nas można zrobić badanie genetyczne i ile to kosztuje, i u doktora Kocika w Warszawie dowiedziałem się o jednej z dobrych firm, można tam zrobić to badanie za 1500 euro, to jest koszt za przebadanie ośmiu genów. Zrobiłem to badanie nie przepłacając. Prowadził mnie doktor Kocik, ale żeby za każdym razem nie jeździć do Warszawy po zlecenia na badania itd., zalecił mi, bym korzystał z pomocy onkologa u siebie. Znalazłem w Wejherowie nowego lekarza. Kiedy przejrzał całą moją dokumentację medyczną, a wygląda już jak encyklopedia, zasugerował nowe leczenie.

Kolejna chemia?

Tak. Doktor chciał złożyć wniosek o terapię niestandardową, ale od nowego roku już jej nie ma. Została nam chemia systemowa. Cały weekend szukał w opracowaniach badań klinicznych jakiegoś zamiennika dla mnie, czegoś, co może zadziałać jak terapia niestandardowa, celowana. I znalazł. Do wyboru są dwa leki. Jeden, to stary cytostatyk, drugi, to lek z firmy Bayer – 84 tabletki kosztują 19 tysięcy złotych, ja potrzebuję trzy takie serie po 84 tabletki. Tego leku w ogóle nie ma w Polsce.

A ten stary cytostatyk miałbym refundowany, gdybym miał raka jelita, albo płuc, bo celowo jest przeznaczony dla tych nowotworów, ale mnie mógłby teraz pomóc. Potrzebuję 12 wlewów tego leku. Za każdy wlew będę musiał zapłacić od 11 do 13 tysięcy złotych. Po dwóch wlewach onkolog będzie mi robił tomografię, będzie monitorował, czy niszczymy te komórki, czy też nie. Każdego dnia powtarzam sobie: „Stary, głowa do góry”.

Skąd u Ciebie tyle optymizmu?

Siłę dają mi ludzie. Jestem bardzo wdzięczny wszystkim, którzy mi pomagali, pomagają, i będą pomagać. Mam rentę –1050 złotych, jest jeszcze pensja mojej żony Gosi. Mieliśmy brać kredyt na budowę domu. Miesiąc wcześniej zachorowałem, ale niestety kupiliśmy na kredyt już działkę pod budowę. Żona teraz spłaca z pensji ten kredyt, będzie płacić jeszcze 7 lat. Jest ciężko. Co dwa tygodnie w aptece wydaję 350 złotych.

Pomagają rodzice. Przeprowadziłem się z żoną do nich. Zaadaptowaliśmy tam piwnicę na mieszkanie. Swoje mieszkanie w Wejherowie wystawiłem na sprzedaż. Poprosiłem znajomych, by na swoich profilach opublikowali ogłoszenie o sprzedaży mojej kawalerki. Od razu odezwała się do mnie córka mojego kolegi. Założyła na Facebooku grupę – Przyjaciele Rafała. Napisała: „Rafał podaj konto”. Nie chciałem. Maglowała mnie dwa tygodnie. Zapisałem się też do jednej z fundacji, ludzie zaczęli wpłacać pieniądze. Zebraliśmy 50 tysięcy złotych. Czekam, aż zjawi się ktoś, kto kupi to mieszkanie. Potrzebuję pieniędzy na leczenie.

Nie zamknąłeś się ze swoją chorobą w czterech ścianach, znajdujesz siłę, by pomagać. Co chcesz powiedzieć innym chorym?

Życie nie uczy tego jak chorować. To choroba cię uczy. Swoją postawą chcę przełamać stereotyp, że rak oznacza wyrok. Zrobiłem sobie koszulkę z napisem „Nie ja jestem chory na raka. To rak jest chory na mnie”. I cały czas też myślę: „Nie ważne ile, ale ważne jak”. To nie dotyczy tylko życia w chorobie. Na co dzień zapominamy, jak ważna jest jakość życia, optymizm, rozmowa z drugim człowiekiem.

Jakich słów nie chce słyszeć chorująca osoba?

Nie chcę więcej słyszeć: „Będzie dobrze”. To nie pomaga, a denerwuje. Każdego, kto choruje. Wiem, że intencje są szlachetne, ludzie chcą mnie pocieszyć. Ale to tak nie działa. Boimy się rozmawiać z osobami chorymi. Nie potrafimy zdobyć się na szczerość. Nie wiemy, jak się zachować. Wpadliśmy na pomysł z ks. Janem Kaczkowskim i Katarzyną „Kapsydą” Kobro z fundacji Rak'n'roll, żeby założyć tu na Wybrzeżu jakąś grupę wsparcia. I tak powstała pomorska grupa wsparcia przy Puckim Hospicjum. Kapsyda mi powiedziała: „Rafał masz moc, możesz pomóc innym”. Działamy trzy tygodnie. Dołączyło do nas już 3 tysiące ludzi. Mogą do nas pisać, dzwonić. Mój telefon jest do dyspozycji innych chorych.

Spotykacie się?

Tak. Do grupy należą osoby, które chorują, chorowały w przeszłości. Co dwa tygodnie przyjeżdża onkolog, psychonkolog, dietetyk, psycholog. Jak ktoś załamuje się, łza mu poleci, to są ludzie, którzy profesjonalnie pomogą, i co ważne rozwiązujemy swoje problemy. Jeśli ktoś przychodzi i mówi, że gdzieś się zatrzymał z leczeniem, „doszedł do ściany”, uruchamiamy swoje kontakty, każdy ma swoje doświadczenia, każdy z nas wiele przeszedł, możemy innym doradzić, skontaktować z lekarzami, fundacjami, pomóc szybko skonsultować wyniki. Liczy się czas. Jeździłem też po poradniach onkologicznych, zostawiałem ulotki o naszej grupie. Zapraszam wszystkich, którzy potrzebują wsparcia.

Choroby trzeba przestać się bać, oswoić się z myślą, że może być różnie.

Ksiądz Jan Kaczkowski powiedział mi: „Załóżmy sobie tak: a. Chorujemy na raka i wyzdrowiejemy, b. Chorujemy i będzie raz lepiej, raz gorzej, c. Nie będzie lepiej, będziemy zmierzać do końca, d. Przegrywamy”. On w delikatny sposób oswoił mnie z tą myślą. Mając tę świadomość, że może być różnie, że mogę przegrać, cały czas walczę. Moje radykalne leczenie, które dopiero przede mną, to efekt tego, że walczyłem, nie pogodziłem się z tym, co jest.

Przez fundację Rak'n'roll znalazłem w Centrum Onkologii w Lublinie panią profesor Starosławską. Zorganizowano mi spotkanie i konsultację u pani profesor. Jadę tam na naświetlania tej narośli pod językiem, będę miał robioną też tomografię wszystkich guzów. Dostaję już chemię, którą zalecił mój onkolog z Wejherowa. Trzymam się i myślę pozytywnie.

Dziękuję za rozmowę.

Wszystkich, którzy chcieliby pomóc Rafałowi, szukają pomocy też dla swoich bliskich zapraszam na strony:

[link widoczny dla zalogowanych]

[link widoczny dla zalogowanych]

...

Wszystko prowadzi do jednego wniosku . Zycie nie konczy sie tu na Ziemi . To tylko wstep do prawdziwego zycia .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 13:44, 17 Mar 2015    Temat postu:

Wielka Brytania: dramatyczny wybór chorego na cukrzycę

Mężczyzna zmuszony do wyboru między niewydolnością nerek, a ryzykiem zarażenia wirusem HIV

Tony Gartside czekał cztery lata aż znajdzie się dla niego dawca nerki. Gdy wreszcie znalazła się odpowiednia osoba, 40-latek stanął przed trudnym wyborem mogącym zadecydować o jego życiu i śmierci - pisze "Mirror".

Tony Gartside urodził się z cukrzycą typu pierwszego. Parę lat temu jego nerka zaczęła tracić wydolność, a lekarze zadecydowali, że niezbędny będzie przeszczep.

Jak pisze "Mirror, po czterech latach oczekiwania lekarzom wreszcie udało się znaleźć odpowiedniego dawcę. Gdy Gartside dotarł do szpitala, okazało się jednak, że nerka pochodzi od ofiary przedawkowania narkotyków, a badania na obecność wirusa HIV w organie potrwałyby dwa tygodnie. Tony musiał zadecydować: ryzyko zachorowania na HIV czy oczekiwanie na kolejnego dawcę, który mógł się już nie pojawić.

Według opowieści Gartside'a, przedstawionej w gazecie, operacja trwała 10 godzin. Po jej zakończeniu pacjent cierpiał przez następne dni, nie mogąc nawet ustać na własnych siłach. Po dwóch tygodniach wszystko stało się jasne. Tony odzyskał pełną sprawność, a nerka, którą otrzymał nie była zarażona wirusem HIV.

...

O matko ! Ale dramaturgia ! Jak to czytalem az nie moglem sie doczekac czy przezyl ! To jest cierpienie ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 60 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 7:20, 18 Mar 2015    Temat postu:

34-latek po przeszczepie wątroby i obu płuc. "Teraz zrobię, co tylko zechcę"

34-letni Shaun urodził się z mukowiscydozą. Miał kłopoty m.in. z wątrobą, układem krwionośnym i trawieniem. Choroba zagrażała jego życiu. Kilka dni temu przeszedł operację przeszczepu obu płuc i wątroby.

- Będę mógł nareszcie spróbować przebiec maraton i robić, co tylko zechcę - powiedział Shaun, który już z uśmiechem planuje kolejne 30 lat swojego życia.

...

Tak to piekna wiadomosc Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka. Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5 ... 14, 15, 16  Następny
Strona 4 z 16

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy