Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna
Gdy nagle dotyka sstraszne cierpienie ...
Idź do strony 1, 2, 3 ... 14, 15, 16  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka.
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 13:43, 16 Gru 2011    Temat postu: Gdy nagle dotyka sstraszne cierpienie ...

Modelka, której śmigło samolotu ucięło rękę, straciła również oko

Lauren Scruggs po tragicznym wypadku, w którym śmigło zmasakrowało jej rękę, przegrała walkę o uratowanie oka - informuje serwis nydaliynews.com

Poszkodowana pracowała kiedyś w Nowym Jorku jako aktorka w popularnym serialu "Gossip Girl". W wyniku wypadku zostało uszkodzone również oko, które w środę zostało usunięte w szpitalu Parkland Dallas. Zdruzgotany krewny Lauren, oznajmił, że "w oczodół została jej wszczepiona proteza oka."

Zarówno Lauren, jak również jej rodzina są bardzo wierzący i - jak mówią jej krewni - to właśnie wiara pomaga im przetrwać ten trudny okres leczenia. Ból jaki doświadczają spowodowany ranami ramienia i barku Lauren, zwielokrotnił się po wiadomości o dodatkowej stracie oka. Jej najbliżsi ponownie zwracają się do wszystkich o modlitwę za ich córkę. Zwłaszcza o to aby powrócił jej apetyt, który mógłby przyspieszyć proces leczenia.

Wypadek był dużym ciosem dla 23 letniej modelki i aktorki. - Dzięki wytrwałości i ciężkiej pracy już po kilku dniach po operacji była w stanie samodzielnie chodzić i jeść jej ulubione danie: słodkie ziemniaki i jajka na twardo - powiedział ojciec Lauren.

- To był cud, że przeżyła wypadek, mamy szczęście, że wciąż jest z nami. Przed Lauren stoi wielkie wyzwanie powrotu do nowej rzeczywistości - podsumowuje mama aktorki.

Do wypadku doszło 3 grudnia. Piękna blondynka, być może przez noc i słabą widoczność, źle oceniła odległość od śmigła wysiadając z dwumiejscowej awionetki przyjaciela. Odwróciła się by mu pomachać i podziękować za lot i właśnie w tym momencie doszło do tego tragicznego zdarzenia.

Wypadek spowodował obrażenia ramienia, głowy i mózgu. Mimo prób ratowania, lekarze byli zmuszeniu do amputacji ręki i, ostatnio, oka. Ojciec modelki powiedział dziennikarzom, że "córka jest w stanie podnieść obie brwi. Mimo, że ta informacja nie brzmi jak coś wielkiego to i tak są szczęśliwi ponieważ martwili się o unerwienie mięśni twarzy. Teraz wiemy, że może to zrobić więc jesteśmy bardzo wdzięczni i dziękujemy za wszystko" - powiedział.

>>>>

Kompletny szok . I kompletnie nie mozna temu zaradzic . No bo jak ??? Porady typu ,,uwazajcie'' przy pojazdach smiglowych sa dobre ale trudno jest zastosowac zawsze . Podobnie przy jakichs maszynach tnacych gdzie pracownicy tracili rece nogi itp .
Czyli kompletnie losowy wypadek ... Oczywiscie jest to atak diabla . Takie rzeczy nie dzieja sie bez niego . On rzuca mysl - pomachaj reka bo wie ze obok jest smiglo . Mysl niby ,,dobra'' . Wszak coz machanie to oznaka przyjazni . Ale diabel wszak wykorzystuje dobro dla zla ...
Tutaj ktos moglby zapytac . Dlaczego Bóg dozwala . Wszak moglby wszystkiemu zapobiec ?
Ale Bóg patrzy na zycie WIECZNE a nie tylko na to aby tu doraznie nic was nie bolalo .
A jak mowia ci w niebie mozna pozazdrosci kalekom ciezko chorym . Chorym psychicznie ktorzy dostaja sie do nieba . TAK IM JEST DOBRZE ! Po ,,bezsensownym'' zyciu kaleki okazuje sie ze w niebie nastaepuje tak wielkie szczescie ze ta ,,bezsensownosc'' staje sie najwyzszym sensem ...
Nie mozemy wiedziec wszystkiego . Ale jedno jest pewne . To wszystko jest dlatego ze ludzie czynia zlo . I sa to skutki tego zla . Nawet te ,,bezsensownei przypadkowe'' . Gdyby ludzie odwrocili sie od zla i one by znikly ...
Zreszta to juz niedlugo nastapi! Ostatania okazja aby pocierpiec i zasluzyc !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:23, 03 Lut 2012    Temat postu:

Emma Little / The Sun

Niema śpiewaczka

Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a ta ko­bie­ta zna­la­zła­by się w ze­spo­le Spice Girls. Wkrót­ce po tym za­pa­dła na cho­ro­bę , która spra­wia, że wpraw­dzie może śpie­wać, lecz pra­wie nie mówi.

41-let­nia obec­nie Lian­ne Mor­gan po­ko­na­ła setki in­nych kan­dy­da­tek, gdy w wieku 23 lat w od­po­wie­dzi na ogło­sze­nie w ga­ze­cie zo­sta­ła wstęp­nie za­kwa­li­fi­ko­wa­na do ze­spo­łu obok Geri, Vic­to­rii, Mel B i Mel C. Jej ma­rze­nia zo­sta­ły jed­nak bru­tal­nie znisz­czo­ne, gdy nie włą­czo­no jej do osta­tecz­ne­go skła­du grupy. Czte­ry lata temu po­ja­wi­ły się u niej pierw­sze ob­ja­wy rzad­kiej cho­ro­by neu­ro­lo­gicz­nej o na­zwie dys­fo­nia spa­stycz­na, która pa­ra­li­żu­je jej krtań – ale tylko wtedy, gdy mówi.

Lian­ne, matka dwój­ki dzie­ci, miesz­ka pod Car­diff w po­łu­dnio­wej Walii z 37-let­nim mężem Mar­ti­nem. Jej cho­ro­ba, która zo­sta­ła zdia­gno­zo­wa­na tuż przed Bożym Na­ro­dze­niem, po­wo­du­je, że jeśli Lian­ne w ogóle mówi, jej głos może brzmieć jak chra­pli­we skrze­cze­nie.

– Kiedy to się za­czę­ło, prze­cho­dzi­łam przez bar­dzo bo­le­sny okres w życiu – opo­wia­da. – Opie­ko­wa­łam się ojcem, który był bar­dzo chory. Mój le­karz ro­dzin­ny uwa­żał, że ob­ja­wy te mają zwią­zek ze stre­sem. Po­szłam do la­ryn­go­lo­ga, który z kolei są­dził, że po­wo­dem moich do­le­gli­wo­ści jest ope­ra­cja wo­recz­ka żół­cio­we­go, jaką prze­szłam.

Tym­cza­sem mój głos sta­wał się coraz słab­szy. Teraz trzę­sie się i raz jest, a raz za­ni­ka. Nigdy nie wiem, kiedy cał­kiem za­milk­nie i każda próba roz­mo­wy przez te­le­fon to dla mnie kosz­mar. Ru­szam usta­mi, ale nie wy­do­by­wa się z nich żaden dźwięk. Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek mi się po­pra­wi. Ale, co za­ska­ku­ją­ce, po tych pro­ble­mach nie ma śladu, gdy śpie­wam.

Cho­ro­ba ta jest czę­sto po­wo­do­wa­na przez wirus. Spra­wia, że stru­ny gło­so­we i krtań do­zna­ją skur­czy, gdy mózg na­ka­zu­je im mówić.

Lian­ne, która pra­cu­je obec­nie jako na­uczy­ciel­ka śpie­wu dla dzie­ci wy­ma­ga­ją­cych spe­cjal­nej opie­ki, ma wkrót­ce wydać swój pierw­szy album. Za­mie­rza też utwo­rzyć grupę wspar­cia dla in­nych osób cier­pią­cych na to samo scho­rze­nie.

Wspo­mi­na­jąc swój epi­zod zwią­za­ny ze Spice Girls, gdzie w końcu tra­fi­ła Emma Bun­ton, mówi: – Wcze­śniej wie­lo­krot­nie bra­łam udział w prze­słu­cha­niach bez suk­ce­su, dla­te­go nie mo­głam uwie­rzyć, gdy mi po­wie­dzie­li, że zo­sta­łam wy­bra­na. Wró­ci­łam do domu w siód­mym nie­bie i opo­wie­dzia­łam o swoim szczę­ściu wszyst­kim przy­ja­cio­łom, ale potem do­sta­łam list, gdzie było na­pi­sa­ne, że wy­glą­dam “za staro” w po­rów­na­niu z po­zo­sta­ły­mi dziew­czy­na­mi. Mia­łam 23 lata, tyle samo co Geri, więc nie wiem, jak to moż­li­we – mówi Lian­ne, mama 9-let­nie­go Ja­co­ba i 5-let­nie­go Aleda. I do­da­je: – Pew­nie by­ło­by wspa­nia­le, gdy­bym miała mi­lio­ny jako jedna ze Spice Girls, ale źle bym się czuła żyjąc w świe­tle re­flek­to­rów.

A co na to le­karz? – Dys­fo­nia spa­stycz­na jest rzad­ką i kło­po­tli­wą cho­ro­bą, w któ­rej pa­cjent nie może lub ledwo może mówić, nie­za­leż­nie od tego, jak mocno się stara – wy­ja­śnia dok­tor Carol Co­oper. – Ge­ne­ral­nie pa­nu­je­my nad swoim gło­sem. Mó­wi­my wtedy, gdy mózg wy­sy­ła ner­wa­mi sy­gna­ły do strun gło­so­wych, ust i płuc. Te ner­wo­we szla­ki są omi­ja­ne, gdy wy­da­je­my z sie­bie dźwię­ki wy­ra­ża­ją­ce emo­cje, takie jak ra­do­sny śmiech czy pełen prze­ra­że­nia krzyk.

Tak jest ze śpie­wem u Lian­ne, gdyż śpiew ma w sobie dużą dozę emo­cji. Po­dob­ne pro­ble­my wy­stę­pu­ją u ją­ka­łów, ta­kich jak Ga­reth Gates (bry­tyj­ski pio­sen­karz pop – przyp. Onet). Gdy mówi, za­wsze się jąka, ale gdy śpie­wa, nie ma po tym śladu.

>>>>>

Kolejne zdumiewajace cierpienie . A wiemy jakim koszmarem jest utrata glosu dla spiewajacego . Nie da sie tego opisac !!! Ale jak widzimy radzi sobie . A oczywiscie nad tym wszystkim czuwa Bóg i On wszystko wynagrodzi ! Nie trzeba sie martwic . Oczywiscie latwo powiedziec ale taka jest prawda . Kazdy pozna sens tego co go spotkalo po ,,smierci'' czyli po przejsciu do PRAWDZIWEGO ZYCIA :O)))


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 15:20, 03 Mar 2012    Temat postu:

Dramat modelki. Zachorowała na ataksję móżdżkowo-rdzeniową
Była modelką. Choruje na ciężką chorobę

Jest ślicz­na, młoda. Pra­co­wa­ła jako mo­del­ka. Wy­da­wa­ło się, że świat stoi przed nią otwo­rem. Cier­pi na rzad­kie scho­rze­nie - atak­sję móżdż­ko­wo-rdze­nio­wą. - Mam 30 lat, od 5 lat cho­ru­ję. Lu­dzie pod­cho­dzą do mnie i mówią "od rana pi­ja­na" - mówi o swo­jej cho­ro­bie.

- To bar­dzo cięż­ka cho­ro­ba. Do­pro­wa­dza do cał­ko­wi­te­go ka­lec­twa u pa­cjen­ta - mówi neu­ro­log na temat tego scho­rze­nia. - Chcia­łam po­peł­nić sa­mo­bój­stwo, jed­nak po­sta­no­wi­łam, że po­wal­czę - mówi ko­bie­ta. Była mo­del­ka nie ma ro­dzi­ców, musi wal­czyć z cho­ro­bą sama. Na wy­jazd na le­cze­nie do Chin po­trze­ba 80 ty­się­cy zło­tych, a ku­ra­cję trze­ba po­wta­rzać.

>>>>

I znow probllem cierpienia . Zwazmy ze dla modelki jest to dramat szczegolny bo tu wszelkie mankamenty urody czy ciala niszcza cale zycie ! Bo kobieta w zakladzie moze pracowac z bliznami czy z deformacjami czy sladami po wrzodach . Dla modeliki jest to koniec swiata ...
I pojawil sie diabel zeby zrobila sobie eu-tanazje ... Ale tez i aniol bo postanowila WALCZYC . Zycie na tej ziemi to walka . Tak anucza Kościół i to dotyczy wszystkich nawet nie majacych pojecia . A takie :
,,Postanawiam powalczyc'' to ogromna zasluga w niebie :O))) Bóg wszystko widzi !



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:47, 23 Mar 2012    Temat postu:

Jenny Francis / The Sun
Córka z zespołem Downa: radość i duma

Ak­tor­ka Sarah Gordy, która uro­dzi­ła się z ze­spo­łem Downa, sta­no­wi dowód na to, że osoby do­tknię­te upo­śle­dze­niem mogą pro­wa­dzić pełne, sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ce życie

34-lat­ka, od­twa­rza­ją­ca obec­nie rolę Lady Pa­me­li w se­ria­lu BBC "Upsta­irs Do­wn­sta­irs", wy­stę­po­wa­ła już w wielu pro­gra­mach te­le­wi­zyj­nych, sztu­kach i fil­mach. Jej 63-let­nia mama, Jane, nie wy­obra­ża sobie, by mogła być bar­dziej dumna z córki. Opo­wia­da­jąc o chwi­li, w któ­rej do­wie­dzia­ła się, że jej pier­wo­rod­na córka przy­szła na świat z syn­dro­mem Downa, Jane przy­zna­je jed­nak: – Mó­wiąc szcze­rze, gdy­bym wcze­śniej do­wie­dzia­ła się, że moje dziec­ko ma ze­spół Downa, pew­nie zde­cy­do­wa­ła­bym się na abor­cję. Myślę, że by­ła­bym zbyt prze­ra­żo­na tym, że nie dam sobie rady z opie­ką nad takim dziec­kiem. Dziś za­smu­ca mnie, że mo­głam tak my­śleć.

– Kiedy za­szłam w ciążę, nie byłam jesz­cze doj­rza­ła do roli matki – do­da­je. – Nie skoń­czy­łam jesz­cze 30 lat. Nigdy nie mia­łam nawet oka­zji zmie­nić dziec­ku pie­lu­chy – nic dziw­ne­go, że czu­łam się kom­plet­nie nie­przy­go­to­wa­na. Ale kiedy uro­dzi­ła się Sarah, nie mo­głam uwie­rzyć, że może być aż tak ślicz­na.

Kiedy Jane za­szła w ciążę, miała za­le­d­wie 28 lat, nie za­pro­po­no­wa­no jej więc żad­nych do­dat­ko­wych badań. Obec­ny przy po­ro­dzie le­karz nie miał jed­nak żad­nych wąt­pli­wo­ści. – Za­wo­łał na bok mo­je­go męża, Jerry’ego – wspo­mi­na dziś Jane – i po­wie­dział mu o scho­rze­niu, jakim do­tknię­ta jest Sarah. Co wię­cej, po­pro­sił go, by za­cho­wał tę wia­do­mość dla sie­bie – bar­dzo ważne oka­za­ło się wy­two­rze­nie się mię­dzy mną a Sarah szcze­gól­nych, ro­dzi­ciel­skich więzi.

– Do dziś nie wiem, jak bied­ny Jerry zdo­łał udźwi­gnąć tę wie­dzę w po­je­dyn­kę – wzdy­cha.

Jane do­wie­dzia­ła się o upo­śle­dze­niu córki do­pie­ro czte­ry dni póź­niej. – Byłam zroz­pa­czo­na – wspo­mi­na – i prze­ra­żo­na na myśl, że moje dziec­ko może umrzeć. Jerry po­wie­dział mi o wszyst­kim: o ry­zy­ku wad serca i o wszyst­kich ope­ra­cjach, jakie ją cze­ka­ją. Z dru­giej stro­ny – za­sta­na­wia się – do­pie­ro ta świa­do­mość spra­wi­ła, że z mło­dej dziew­czy­ny sta­łam się doj­rza­łą matką.

Jak się z cza­sem oka­za­ło, Sarah nie po­trze­bo­wa­ła żad­nych ope­ra­cji. – Ża­łu­ję, że nie wie­dzia­łam wów­czas tego, co wiem teraz – wzdy­cha Jane. – Tego, jak wspa­nia­łe i barw­ne życie staje przed nią otwo­rem.

W rok i czte­ry mie­sią­ce po przyj­ściu na świat Sarah Jane uro­dzi­ła drugą córkę, 32-let­nią dziś Ca­the­ri­ne, i przy­zna­je się do wiel­kiej ulgi, z jaką przy­ję­ła wy­ni­ki te­stów: jej dru­gie dziec­ko nie miało ze­spo­łu Downa. – Oba­wia­łam się, że dwoje dzie­ci z tym scho­rze­niem to zbyt wiel­kie wy­zwa­nie – wspo­mi­na. – Myślę, że pary spo­dzie­wa­ją­ce się dziec­ka po­win­ny być bar­dziej szcze­gó­ło­wo in­for­mo­wa­ne o ze­spo­le Downa i jego kon­se­kwen­cjach, zanim po­dej­mą ewen­tu­al­ną de­cy­zję o abor­cji.

– Nikt nie po­wi­nien czuć się do ni­cze­go zmu­sza­ny – dzie­li się swoim prze­ko­na­niem Jane – myślę jed­nak, że przy po­dej­mo­wa­niu tak ogrom­nie trud­nej de­cy­zji każdy po­wi­nien zda­wać sobie do­kład­nie spra­wę, co po­cią­ga za sobą każdy wybór.

Co­dzien­na opie­ka nad Sarah była bar­dziej cza­so­chłon­na niż w przy­pad­ku in­nych dzie­ci, Jane wspo­mi­na jed­nak, że ry­chło zdała sobie spra­wę ze szcze­gól­ne­go daru jej córki do współ­od­czu­wa­nia na­stro­jów in­nych ludzi. Jeśli zda­rzy mi się, że je­stem zmar­twio­na czy zde­ner­wo­wa­na, i pró­bu­ję po­wie­dzieć Sarah, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, na­tych­miast sły­szę od­po­wiedź "Nie jest w po­rząd­ku" i muszę przy­znać jej rację. Je­ste­śmy ze sobą bar­dzo bli­sko i żadne emo­cje nie prze­cho­dzą nie­zau­wa­żo­ne.

Jak mówi Jane, ak­to­rzy z ze­spo­łem Downa pra­cu­ją z rolą w zu­peł­nie inny spo­sób niż lu­dzie wolni od tego scho­rze­nia. – Moja córka tak na­praw­dę nie gra – zdra­dza nam se­kret. – Na sce­nie bar­dzo żywo prze­ży­wa to, co dzie­je się w sztu­ce. Nie jest w sta­nie uda­wać ja­kich­kol­wiek emo­cji – wie­rzy na­to­miast we wszyst­ko, co zwią­za­ne jest z od­twa­rza­ną przez nią po­sta­cią.

– Kie­dyś zda­rzy­ło jej się wy­stą­pić w roli źle trak­to­wa­nej żony – wspo­mi­na Jane. – Bar­dzo wy­raź­nie wi­dzia­łam, jak ranią ją wszel­kie ostre czy po­gar­dli­we zwro­ty pod jej ad­re­sem. Kiedy ze­szła już ze sceny, po­wie­dzia­łam jej: "Sarah – je­steś wspa­nia­łą, pięk­ną ak­tor­ką" i wi­dzia­łam, jak stop­nio­wo "wraca" do swo­jej zwy­kłej skóry. – Mam na­dzie­ję – koń­czy swoją opo­wieść Jane Gordy – że widok Sarah na małym ekra­nie może dać ro­dzi­com, któ­rzy spo­dzie­wa­ją się na­ro­dzin dziec­ka z ze­spo­łem Downa siłę i na­dzie­ję, że ich dziec­ko czeka dobre, ra­do­sne życie.

>>>>

A najwieksza radosc bedzie po smierci gdy Bóg nagrodzi za tak trudne ale wartosciowe zycie . Bo cierpienie niesie tez ODKUPIENIE ! :O)))

Sarah Gordy, fot. BIGPICTURESPHOTO.​COM


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 19:30, 18 Kwi 2012    Temat postu:

Dramat 31-latki. Potrącił ją rozpędzony radiowóz

Pod­czas pro­te­stów prze­ciw­ko bu­do­wie ko­pal­ni miesz­kań­ców Ca­ja­mar­ca w Peru. To wła­śnie tam film z jed­nej z prze­my­sło­wych kamer na­grał dra­ma­tycz­ne chwi­le, kiedy po­li­cyj­ny ra­dio­wóz wy­padł z drogi i ude­rzył w 31-let­nią Juanę Ponce Be­atriz Gar­cię i jej dwie córki. Ko­bie­ta zo­sta­ła na­tych­miast prze­wie­zio­na do szpi­ta­la, a roz­ju­szo­ny tłum prze­wró­cił i pod­pa­lił sa­mo­chód.

>>>>

Niestety . Przy takich napieciach zadarzaja sie wypadki .
Zreszta nie tylko wtedy . Jedziesz samochedm dziecko wybiega i zabite ...
Wtedy to nie jest twoja wina ...
Niestety czlowiek sie zadrecza bo fizycznie niby on w tym uczestniczyl .
Pokazuje to jak zawodne sa uczucia . Nigdy nie wolno nimi sie kierowac .
Ludzie ktorzy jechali i ktos im wpadl pod kola zadreczaja sie cale zyc choc zadnej winy w tym nie ma . Tymczasem psychopatyczni zwyrodnialcy nawoluja do aborcji publicznie i nie maja zadnych wyrzutow . Przeciez nikogo nie zabili . Nie . Hitler tez osobiscie nikomu gardla nie poderznal zreszta podobno nie lubil krwi byl za delikatny ...
Rozum musi rzadzic . Wypadek to wypadek . To ze przy tym bylem nie oznacza winy . Nie zabijaj przykazanie Boga dotyczy SWIDOMEGO I DOBROWOLNEGO MORDU . Nigdy nie oznaczalo ono nic innego . A z wypadkami to juz naprawde nic nie ma wspolnego ...
Oczywicie jest w tym diabel . Jak Papiez cierpial na parkinsona . Tak ci co sie decza takim wypadkiem sa jakby chorzy do konca nieraz zycia . BEZ WINY . Ich tez trzeba pocieszac jak obloznie chorych . To tez forma cierpienia odkupienczego czyli udzialu w cierpieniu Jezusa . Owszem ktos powie ale dlaczego ja dlaczego Bóg dopuscil ? Tego dowiemy sie po smierci . Ale co za roznica czy Bóg dopusci smierc na zawal czy pod kolami waszego samochodu ? To i tak jest niezalezne od nikogo . Nie ma zatem po co sie dreczyc . Lepiej pomyslcie o faktycznych grzechach czyli swiadomie i dobrowolnie z checia czynionemu zlu a nie wypadkom ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 14:55, 24 Kwi 2012    Temat postu:

"Nas nie można zablokować. Kobieta może wszystko"

Od lat zmaga się z cho­ro­bą wła­sną i swo­je­go syna. Aby prze­trwać, szyje i sprze­da­je za­baw­ki dla dzie­ci. Serca in­ter­nau­tów pod­bi­ła wzru­sza­ją­cym blo­giem, który jest opo­wie­ścią o po­trze­bie hu­mo­ru i opty­mi­zmu w cięż­kich chwi­lach. Lau­re­at­ką ple­bi­scy­tu Onetu - Ko­bie­ta Roku 2011 - zo­sta­ła Jo­lan­ta Ra­dom­ska, znana w in­ter­ne­cie jako Pani Ni­tecz­ka.

>>>>>

Kolejny przyklad cierpienia i zmagania . Tutaj musze dodac ze dla Boga to nawet jest wieksze bohaterstwo niz pole bitwy . No bo ci by kazdy wolal ? Zginac bohatersko raz i isc do nieba . Czy ciezkie zycie z dnia na dzien bez chwaly bohatera ? Oczywiscie wiekszosc powie ze widowiskowo zginac . No wlasnie zatem skoro trudniej zyc to i nagroda musi byc wieksza ! :O)))


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 16:26, 08 Maj 2012    Temat postu:

"Nie mam pretensji do tego złodzieja, ocalił mi życie"

Zdję­cie rent­ge­now­skie ra­mie­nia Paula Forda ujaw­ni­ło guz zło­śli­wy. Męż­czy­zna zła­mał rękę, szar­piąc się ze zło­dzie­jem, któ­re­go na­krył w skle­pie pod­czas za­ku­pów. Nie spo­dzie­wał się, że to bę­dzie naj­lep­sza rzecz, jaka kie­dy­kol­wiek mogła mu sie przy­da­rzyć. O spra­wie pisze mirror.​co.​uk.

Le­ka­rze od­kry­li bo­wiem, że od­waż­ny męż­czy­zna cier­pi na no­wo­twór. Dzię­ki zło­dzie­jo­wi dia­gno­zę po­sta­wio­no jed­nak w ide­al­nym mo­men­cie.

Paul, 50-let­ni oj­ciec małej De­sti­ny, po­wie­dział: "To było za­ma­sko­wa­ne bło­go­sła­wień­stwo. Nie mam pre­ten­sji do tego zło­dzie­ja, oca­lił mi życie".

Dra­mat roz­po­czął się, kiedy od­waż­ny Paul zo­stał kop­nię­ty przez prze­stęp­cę, który pró­bo­wał uciec ze skle­pu na lot­ni­sku Ga­twick w Lon­dy­nie z parą eks­klu­zyw­nych oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych. - Po­li­cja po­pro­si­ła mnie o pomoc, więc zła­pa­łem go za nogi. Na­dep­nął na moje ramię, kość pękła pod jego cię­ża­rem.

Na prze­świe­tle­niu ręki le­ka­rze za­uwa­ży­li cie­ni­sty kształt w oko­li­cach pra­we­go łok­cia. Oka­za­ło się, że to 20-cen­ty­me­tro­wy guz, bę­dą­cy prze­rzu­tem z pra­wej nerki. Co nie­wia­ry­god­ne, Paul nie od­czu­wał żad­nych symp­to­mów cho­ro­by.

- Le­ka­rze po­wie­dzie­li, że kiedy już bym się zo­rien­to­wał, co złego się dzie­je, nerka zdą­ży­ła­by już pęk­nąć. Byłem w szoku.

Chi­rur­dzy na­tych­miast usu­nę­li za­in­fe­ko­wa­ny organ. Usu­nię­to rów­nież guz z ra­mie­nia i wsta­wio­no me­ta­lo­we im­plan­ty. - To było prze­zna­cze­nie. Ktoś za­dbał o to, żeby uszko­dzo­no mi ramię - po­wie­dział męż­czy­zna.

Paul uczcił swoje 50. uro­dzi­ny, prze­bie­ra­jąc się za swego ulu­bień­ca, Elvi­sa Pre­sleya. - Otrzy­ma­łem nowe życie, nie mam za­mia­ru go zmar­no­wać.

Zło­dziej, 41-let­ni Gary Phil­lips, zo­stał ska­za­ny na dwa lata wię­zie­nia za kra­dzież i po­waż­ne uszko­dze­nie ciała.

>>>>

Tutaj blad logiczny . ,,Bandyta uratowal zycie'' . Tak ,,uratowal'' ze zlamal reke i trzeba bylo sie przebaac i wyszedl rak ...
Absurdem jest mowic ze uratowal poniewaz nie mial zadnej woli dobra a wrecz zla . Jest to po prostu wydarzenie z zycia ktore Bóg dopuszcza dla naszego dobra . I Bogu zawsze badzcie wdzieczni . Na zachodzie starcili juz sens zycia skoro wdzieczni sa bandytom . Skutek odejscia od Boga . Zli sa tylko narzedziem w imie dobra . O tym mowi nieustannie Biblia . Wszak sam diabel jest narzedziem ! Czyz Bóg nie wygnal by go ze swiata gdyby tak naprawde szkodzil ? Kuszac zmniejsza wasza wine a jak odrzucicie pokuse to zwieksza wasza nagrode ! TAK ! Tak czy tak Bóg wygrywa :O))) To jest piekne !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 17:02, 08 Maj 2012    Temat postu:

Ciężka choroba mężczyzny. "Człowiek jest bezsilny"

Z za­wo­du jest in­for­ma­ty­kiem. Z pro­jek­to­wa­niem stron radzi sobie bez pro­ble­mu, bo pracę może wy­ko­nać sie­dząc przy biur­ku. O wiele trud­niej jest, kiedy chce się prze­mie­ścić. Na py­ta­nie, co jest w tej cho­ro­bie naj­gor­sze, pan Syl­we­ster ze Zgie­rza od­po­wia­da: "całe życie".

- Jak się przej­dę, to się po pro­stu męczę - do­da­je męż­czy­zna. - Nie można sobie ra­dzić. To wtedy naj­bar­dziej de­ner­wu­je, bo czło­wiek jest bez­sil­ny - mówi jego bab­cia. Na atak­sję móżdż­ko­wo-rdze­nio­wą, na którą cier­pi, zmarł jego dzia­dek i matka.

>>>>>

Bezsilny jak Jezus na krzyżu ! Tak to ta sama tajemnica cierpienia . Widzicie tutaj najwyzsza prawde Ewangelii . Mozemy jej nie rozumiec ale to ze jest prawda widac od razu !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 13:03, 09 Maj 2012    Temat postu:

Tragiczny finał wesela w Afganistanie. Część weselników zginęła

Tragiczny finał wesela w północnym Afganistanie. Nagła niedzielna powódź w tamtym regionie pogrzebała 27 osób. 80 nadal uznaje się za zaginione. W poniedziałek odbył się masowy pogrzeb weselników.

>>>>

Katstrofa naturalna . Ztem diabel . Ale Bóg dopuscil zatem byl to najlepszy sposob ich smierci . Bóg wie dlaczego . My przeciez nie rozumiemy wszystkiego a On tak ! Rozum ludzki ma pojmowac sytuacje na ziemi . Ale decyduje miejsce czlowieka w niebie . To jest najwazniejsze ! A o tym przeciez nie mamy pojecia . Stad potrzeba zaufania Bogu !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 13:19, 10 Maj 2012    Temat postu:

Sparaliżowana biegaczka ukończyła maraton

Claire Lomas jest sparaliżowana od pasa w dół w wyniku wypadku podczas jazdy konnej, którego doznała cztery lata temu. Nie może chodzić, ale dziś, dzięki specjalnemu kostiumowi podjęła się największego sportowego wyzwania – maratonu.

- Nie czuję swoich nóg i muszę zaufać technice. To bardzo dziwne uczucie - mówi.

Claire Lomas przekroczyła linię mety po 16 dniach od momentu rozpoczęcia Maratonu Londyńskiego. Nie dostanie oficjalnego medalu, ponieważ przepisy stanowią, że bieg trzeba ukończyć tego samego dnia, ale i tak setki ludzi oczekiwały na nią na mecie w Hyde Parku.

>>>>

I znow problem cierpienia . Juz samo radzenie sobie z nim jest oznaka mestwa . I choc osoby tym dotkniete nie maja najczesciej pojecia to uczestnicza w zbawieniu i Krzyżu Jezusa . O czym dowiedza sie po smierci i docenia !



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 15:50, 12 Maj 2012    Temat postu:

Koszmar młodej kobiety. Zaatakowana przez bakterię . Tajemnicza choroba zjada ciało

Dramat 24-letniej Aimee Copeland rozpoczął się niewinnym skaleczeniem w nogę. To wystarczyło, żeby niezwykle groźna bakteria zjadająca ciało zaatakowała jej organizm. Kobieta jest w stanie krytycznym i walczy o życie, bo zanim lekarze zdali sobie sprawę z przyczyn jej choroby, bakteria pożarła już mięśnie jej nogi i zaczęła atakować inne części ciała.

- Letnia zabawa i skaleczenie w nogę – tak to wszystko się zaczęło. Skaleczenie wystarczyło bakterii zjadającej ciało, by zaatakować organizm 24-letniej Aimee Copeland. Absolwentka Uniwersytetu Zachodniej Georgii jest teraz w stanie krytycznym i walczy o życie. Zanim lekarze zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje, bakteria pożarła już mięśnie jej nogi i zaczęła atakować inne części ciała, więc chirurdzy byli zmuszeni amputować nogę aż do wysokości biodra i usunąć fragmenty jej brzucha.

>>>>>>

Kolejny rodzaj cierpienia . Jest ich wiele rozmaitych . Ale nigdy Bóg nie dopuszcza takiego ktore byloby niedobre badz niepotrzebne . Dopuszcza bo choroby sa od diabla jak macie w ksiedze Hioba . Choroba jest zasluga tak jak walka na wojnie o ile czlowiek nie tchorzy . Bo trudno mowic o zaslugach na wojnie gdy ktos uciekal czy tchorzyl . Musi to byc godna postawa .



Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 16:08, 16 Maj 2012    Temat postu:

W. Brytania: dziewczyna z guzem mózgu cudownie wyleczona

Pa­trząc na zdję­cie zdro­wej, cie­szą­cej się ży­ciem Han­nah Jones z Che­ster, trud­no uwie­rzyć, że jesz­cze kilka lat temu nie po­tra­fi­ła ona cho­dzić, mówić, ani nawet jeść. Le­ka­rze stra­szy­li Han­nah (teraz 18-let­nią), że może zo­stać cał­ko­wi­cie nie­spraw­ną osobą, po tym jak dziew­czy­na do­sta­ła udaru na stole ope­ra­cyj­nym pod­czas za­bie­gu usu­nię­cia jej guza mózgu. Dziew­czy­nie udało się jed­nak prze­ciw­sta­wić prze­ciw­no­ściom losu i obec­nie pod­ję­ła stu­dia, aby zo­stać na­uczy­ciel­ką szko­ły pod­sta­wo­wej – po­da­je The Mir­ror.

- Wiem, że je­stem praw­dzi­wą szczę­ścia­rą, że wciąż żyję. No­wo­two­ry mózgu są naj­częst­szym ro­dza­jem raka, który za­bi­ja dzie­ci. – opo­wia­da Han­nah – Mó­wio­no mi, że ra­dio­te­ra­pia, che­mio­te­ra­pia i ope­ra­cje spo­wo­du­ją tak duże znisz­cze­nia, iż nigdy nie będę mogła iść na uni­wer­sy­tet i naj­praw­do­po­dob­niej będę wy­ma­ga­ła spe­cjal­nej opie­ki.

Le­ka­rze zo­rien­to­wa­li się, że Han­nah ma raka po tym, jak czte­ry lata temu dziew­czyn­ka za­czę­ła wy­ko­ny­wać "śmiesz­ne ruchy". Zanim le­ka­rze po­twier­dzi­li, że ma raka prze­szła dwie ope­ra­cje by za­po­biec tym od­ru­chom. Po­wie­dzia­no jej, iż dal­sze za­bie­gi me­dycz­ne, ma­ją­ce na celu usu­nię­cie ko­mó­rek ra­ko­wych z tęt­ni­cy pra­wie na pewno wy­wo­ła udar, ale Han­nah pod­ję­ła wy­zwa­nie.

Kiedy Han­nah przy­by­ła w 2009 roku do szpi­ta­la Alder Hey Chil­dren’s w Li­ver­po­olu, aby za­cząć swoją długą drogę do zdro­wia, nie mogła stać, jeść, ani mówić. – Nie na­my­śla­łam się długo nad tym, czy po­win­nam mieć ope­ra­cję. – mówi Han­nah – Po­trze­bo­wa­łam jej, aby oca­lić życie. Ufa­łam swoim le­ka­rzom. Myślę, że nie ma sensu sie­dzieć i za­da­wać sobie py­ta­nie: "dla­cze­go ja?", po­nie­waż ktoś musi za­cho­ro­wać na raka i tym razem to byłam ja. Doj­ście do zdro­wia po ope­ra­cji było bar­dzo trud­ne, ale ja byłam zde­ter­mi­no­wa­na.

W trak­cie che­mio­te­ra­pii, Han­nah przy­stą­pi­ła do eg­za­mi­nów GCSE (Ge­ne­ral Cer­ti­fi­ca­te of Se­con­da­ry Edu­ca­tion) i wra­ca­jąc do zdro­wia po uda­rze zdała go na z naj­lep­szą notą. Obec­nie stu­diu­je pe­da­go­gi­kę na Uni­wer­sy­te­cie w Che­ster.

Jej oj­ciec, Steve, wy­kła­dow­ca aka­de­mic­ki mówi: "Gdy le­ka­rze po­wie­dzie­li, ze Han­nah miała raka, ta wia­do­mość spa­dła na nas jak grom z ja­sne­go nieba. Wcze­śniej przez kilka mie­się­cy miała za­baw­ne za­cho­wa­nia. Przy­pusz­cza­li­śmy, że to wy­ni­ka z jej wieku. Nasza ro­dzi­na jest dumna z Han­nah. Ona jest taka dziel­na".

Han­nah ze­bra­ła także na ba­da­nia do­ty­czą­ce no­wo­two­rów L160,000. Sarah Lind­sell, z The Sa­man­tha Dick­son Brain Tu­mo­ur Trust mówi: "Duch Han­nah i jej upór w po­ko­na­niu raka jest in­spi­ru­ją­cy".

>>>>

Tak to piekne . To jest walka . Wszak niby czym rozni sie zadanie przezycia przez czlowieka w rodzinie i wychowania dzieci od zycia z choroba ? Wszak zycie codzienne to jest udreka . A wychowanie dzieci tez jest trudne . Tym samym jest choroba dla czlowieka . Tez trudnym zadaniem . Bóg jednak wszystko nagrodzi ! :O)))


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 14:35, 01 Cze 2012    Temat postu:

Niepełnosprawny sportowiec przemierzy USA?

Nie­peł­no­spraw­ny spor­to­wiec Krzysz­tof Ja­rzęb­ski chce prze­mie­rzyć na trój­ko­ło­wym ro­we­rze Stany Zjed­no­czo­ne. Trasę z San Fran­ci­sco do No­we­go Jorku, li­czą­cą pra­wie 4700 km, za­mie­rza po­ko­nać w dwa ty­go­dnie.

W czwar­tek na rynku Ma­nu­fak­tu­ry Ja­rzęb­skie­go po­że­gna­li m.​in. pre­zy­dent Łodzi i pre­zy­dent Pa­bia­nic, gdzie miesz­ka spor­to­wiec. Jak po­wie­dział, bę­dzie pierw­szym nie­peł­no­spraw­nym ko­la­rzem, który prze­je­dzie przez USA.

Krzysz­tof Ja­rzęb­ski w prze­szło­ści upra­wiał w Łodzi dzie­się­cio­bój. W 1990 roku w wy­ni­ku cho­ro­by no­wo­two­ro­wej stra­cił obie nogi. Nie pod­dał się jed­nak. Naj­pierw tre­no­wał ko­szy­ków­kę na wóz­kach. Potem jego pasją stało się ści­ga­nie na wózku in­wa­lidz­kim. Wła­śnie w ten spo­sób po­ko­nał trasę pierw­sze­go ma­ra­to­nu, potem prze­je­chał m.​in. z Łodzi do War­sza­wy. W 2007 roku udało mu się kupić hand-bi­ke (wy­czy­no­wy, trój­ko­ło­wy wózek na­pę­dza­ny siłą rąk) i na nim prze­je­chał m.​in. trasy Ate­ny-War­sza­wa oraz Łódź-Lon­dyn.

Teraz wy­ru­sza na pod­bój Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Do USA wy­la­tu­je 3 czerw­ca; dwa dni póź­niej roz­pocz­nie wy­pra­wę na za­chod­nim wy­brze­żu - trasa pro­wa­dzi przez San Fran­ci­sco, Salt Lake City, Lin­coln, Chi­ca­go. Dzien­nie chce po­ko­ny­wać 350-370 km. Po­dróż ma za­koń­czyć 19 czerw­ca w Nowym Jorku.

Przy­go­to­wa­nia do wy­pra­wy nie­peł­no­spraw­ny spor­to­wiec roz­po­czął w lutym, ale po­mysł na­brał re­al­nych kształ­tów, gdy w kwiet­niu, dzię­ki m.​in. po­mo­cy pol­skie­go MSZ, uzy­skał ame­ry­kań­ską wizę.

- Moja co­dzien­ność to 1,5 go­dzi­ny jazdy rano, dwie go­dzi­ny si­łow­ni i trzy go­dzi­ny jazdy wie­czo­rem. Przed tą wy­pra­wą, ze wzglę­du na prze­jazd przez góry, po­ko­ny­wa­łem pewne od­cin­ki z do­dat­ko­wym ob­cią­że­niem rąk. Tej dys­cy­pli­ny nie da się upra­wiać bez si­łow­ni - mówił w czwar­tek Ja­rzęb­ski na spo­tka­niu z dzien­ni­ka­rza­mi.

Spor­to­wiec nie boi się ame­ry­kań­skich gór. - Po­ko­na­łem Alpy, to jakoś mi też w Sta­nach pój­dzie - prze­ko­nu­je. Bie­rze pod uwagę, że pod­czas wy­pra­wy może go do­paść kry­zys. - Każdy spor­to­wiec, który upra­wia wy­czyn, do­sko­na­le wie, że zda­rza­ją się kry­zy­sy, ale każdy wy­czy­no­wiec ma opa­no­wa­ne prze­cho­dze­nie przez kry­zys - dodał.

Spor­to­wiec nie bę­dzie sam. - Z Krzysz­to­fem je­dzie le­karz, który brał udział w po­przed­nich wy­pra­wach, oraz sa­mo­chód, który bę­dzie prze­wo­ził rower, odzież, żyw­ność i czę­ści za­mien­ne - po­wie­dział spon­sor wy­pra­wy, wła­ści­ciel jeden z pa­bia­nic­kich firm Woj­ciech Ję­dra­szek. Spon­so­rzy nie chcą mówić o kosz­tach wy­pra­wy, ale przy­zna­ją, są one wyż­sze niż się spo­dzie­wa­li.

Ja­rzęb­ski ma po­ko­nać trasę, jadąc au­to­stra­dą, ale nie wy­klu­cza pro­ble­mów na­tu­ry praw­nej w nie­któ­rych ame­ry­kań­skich Sta­nach. Liczy się z tym, że na nie­któ­rych od­cin­kach trasy bę­dzie mu­siał zejść z au­to­stra­dy, a przez to dy­stans może się wy­dłu­żyć - w pe­sy­mi­stycz­nym wa­rian­cie nawet o ty­siąc ki­lo­me­trów.

Jak mówi spor­to­wiec, swoim wy­czy­nem chce po­ka­zać, że osoba nie­peł­no­spraw­na też jest ko­la­rzem peł­no­war­to­ścio­wym. - Po to spor­to­wiec tre­nu­je, żeby osią­gać ja­kieś kon­kret­ny wynik czy bić re­kor­dy. Ja to robię. Prze­je­cha­łem przez Eu­ro­pę, to co mogę zro­bić wię­cej - jadę przez Stany. Po­przecz­ka musi iść w górę, po to się tre­nu­je - dodał.

Stany Zjed­no­czo­ne prze­mie­rzy, jadąc w ko­szul­ce w bar­wach na­ro­do­wych z orzeł­kiem na pier­si i - jak pod­kre­śla - to zo­bo­wią­zu­je. - Mam orzeł­ka na pier­si, dam radę, obie­cu­ję - za­pew­nia.

>>>>

Jak widzicie cierpienie stalo sie tu wyzwaniem i okazja do rozwoju wewnetrznego . Bo niczemu innemu ono nie sluzy jak dobru ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:57, 16 Cze 2012    Temat postu:

Straciła ręce i nogi. Rodzice są wdzięczni Bogu

Dramat 24-letniej Aimee Copeland rozpoczął się niewinnym skaleczeniem w nogę. To wystarczyło, żeby niezwykle groźna bakteria zjadająca ciało zaatakowała jej organizm. Była krok od śmierci, a lekarze, którzy dawali jej 1 proc. szansa na przeżycie, musieli amputować jej ręce i nogi. Po tym zabiegu czuje się lepiej i już bardzo dobrze sobie radzi. Rodzice nie kryją szczęścia. - Każdego dnia jesteśmy niesamowicie wdzięczni za cud, jakiego doświadczyliśmy, i za wracanie Aimee do zdrowia. Możemy tylko powiedzieć, że Bóg udzielił nam błogosławieństwa na cały czas trwania tej historii - mówi ojciec dziewczyny.

>>>>

A jeszcze wieksze blogoslawienstwo bedzie w niebie . Nie da sie go opisac . Piekna jest postawa tych ludzi wobec cierpienia i godna nasladowania ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 19:24, 21 Cze 2012    Temat postu:

Karin Steinberger / Süddeutsche Zeitung
Mam gdzieś wasze współczucie

Nie­ule­czal­na cho­ro­ba za­mie­ni­ła ciało Marii Lang­stroff w we­ge­tu­ją­cą ro­śli­nę. Spa­ra­li­żo­wa­na dziew­czy­na uważa, że nadal jest ludz­ką isto­tą i żąda, aby zdro­wi nie trak­to­wa­li nie­peł­no­spraw­nych bliź­nich jak pół­głów­ków i de­bi­li. Na­pi­sa­ła o tym książ­kę.

Maria Lang­stroff zna na pa­mięć prze­ra­że­nie ludzi prze­kra­cza­ją­cych próg jej mrocz­nej sa­mot­ni. Po­ru­sza­ją się po omac­ku wzdłuż ścia­ny ni­czym ślepy kret drą­żą­cy pod­ziem­ne ko­ry­ta­rze. Ude­rza­ją głową o drzwi do to­a­le­ty, po­ty­ka­ją się o ster­tę plu­szo­wych za­ba­wek. Roz­pacz­li­wie szu­ka­ją ja­kie­goś punk­tu orien­ta­cyj­ne­go. W nie­prze­nik­nio­nym mroku są po­dob­nie jak ona - cał­ko­wi­cie bez­rad­ni.

Ważne, aby in­truz szyb­ko usiadł na krze­śle i nie po­trą­cił łóżka. W prze­ciw­nym razie ciało Marii zbun­tu­je się i po­wi­ta go­ścia skur­cza­mi, omdle­niem albo bez­de­chem. Nic na to nie po­ra­dzi, że jej or­ga­nizm po­słu­gu­je się wła­snym, nie­za­leż­nym ję­zy­kiem.

Maria nosi oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne, bo cza­sa­mi mrok pa­nu­ją­cy w po­ko­ju nie jest wy­star­cza­ją­cy mrocz­ny. Spe­cjal­ny koł­nierz i po­dusz­ka er­go­no­micz­na utrzy­mu­ją jej głowę w po­zy­cji pio­no­wej. Lewa ręka, bez­wład­na ni­czym kłoda leży na po­szwie w ser­dusz­ka, przy­nie­sio­nej z domu przez matkę. Obok te­le­fon ko­mór­ko­wy i splu­wacz­ka. Wokół łóżka stoi mnó­stwo urzą­dzeń wy­da­ją­cych ciche od­gło­sy. One pod­trzy­mu­ją Marię Lang­stroff przy życiu. (...)

Do po­ko­ju wcho­dzi pie­lę­gniar­ka, za­pa­la świa­tło w ła­zien­ce i uchy­la drzwi, aby do po­miesz­cze­nia wpa­dło nieco świa­tła. (…) Pie­lę­gniar­ka uśmie­cha się i karmi Marię za po­mo­cą sondy żo­łąd­ko­wej. Obie­cu­je, że za chwi­lę znowu zaj­rzy, gasi świa­tło w ła­zien­ce i śpie­szy do świe­tli­cy do pa­cjen­tów po­grą­żo­nych w śpiącz­ce. Z gło­wa­mi opusz­czo­ny­mi na pier­siach wy­glą­da­ją jak na­dmu­chi­wa­ne lalki, z któ­rych uszło po­wie­trze.

Od kiedy Maria Lang­stroff sięga pa­mię­cią, za­wsze była chora. Sko­lio­za, astma, nie­zli­czo­ne ope­ra­cje i po­by­ty w szpi­ta­lach, potem wie­lo­mie­sięcz­ne re­ha­bi­li­ta­cje. Maria cier­pi na dys­tro­fię mię­śnio­wą. Nie­ule­czal­ne scho­rze­nie po­wo­li, lecz nie­ubła­ga­nie pro­wa­dzi do za­ni­ku ko­lej­nych par­tii mię­śni. Maria nie ocze­ku­je ckli­we­go współ­czu­cia, lecz odro­bi­ny szcze­re­go zro­zu­mie­nia. W trak­cie dłu­gich roz­mów z księ­dzem po­go­dzi­ła się ze śmier­cią. - Je­stem, do­pó­ki żyję - stwier­dza.

Maria Lang­stroff ma tylko jeden cel. – Otwie­ram usta je­dy­nie po to, żeby sta­nąć w obro­nie... Nagle dziew­czy­ną wstrzą­sa­ją kon­wul­sje, łóżko drży, głowa chwie­je się tam i z po­wro­tem. Potem ciało nie­ru­cho­mie­je. Maria kon­ty­nu­uje prze­rwa­ne w po­ło­wie zda­nie, jakby nic się nie stało: ... tych wszyst­kich, któ­rzy nie mają siły mówić swoim wła­snym gło­sem. Wal­czę o prawa wy­klu­czo­nych.

Maria pod­no­si prawą rękę i po omac­ku błą­dzi po koł­drze w po­szu­ki­wa­niu te­le­fo­nu. Do po­ko­ju do­cho­dzą głosy ludzi roz­ma­wia­ją­cych na ulicy. Maria ma wy­ostrzo­ny słuch. Je­sie­nią sły­szy chrzęst su­chych liści, zimą - śnieg skrzy­pią­cy pod sto­pa­mi, wio­sną - śpiew pta­ków, a latem - kro­ple desz­czu, ude­rza­ją­ce o chod­nik. (...) Pod ko­niec ty­go­dnia od­wie­dza­ją ją ro­dzi­ce. Przy­no­szą ze sobą lap­to­pa, aby świa­tło ekra­nu roz­świe­tli­ło mrok pa­nu­ją­cy w po­ko­ju. Dla ro­dzi­ców Maria jest cią­gle ich małą dziew­czyn­ką. Czę­sto przy­no­szą jej lody albo cze­ko­la­dę, coś co może ssać jak małe dziec­ko. Na ko­ry­ta­rzu zdej­mu­ją pa­pier. - W po­ko­ju to nie­moż­li­we, bo pra­wie nic nie widać - wy­ja­śnia oj­ciec.

Cza­sa­mi w ogro­dzie pod jej oknem jacyś lu­dzie roz­ma­wia­ją, że w po­ko­ju za czer­wo­ny­mi, opusz­czo­ny­mi ża­lu­zja­mi miesz­ka spa­ra­li­żo­wa­na pen­sjo­na­riusz­ka domu opie­ki, która na­pi­sa­ła książ­kę o dys­kry­mi­na­cji osób nie­peł­no­spraw­nych. Pew­nej gru­dnio­wej nocy Maria po­pro­si­ła pie­lę­gniar­ki, aby wy­wio­zły ją na łóżku na świe­że po­wie­trze. Po kilku mi­nu­tach nie mogła wy­trzy­mać ha­ła­su, obec­no­ści ludzi, za­pa­chów uno­szą­cych się w po­wie­trzu. Jej ciało bun­to­wa­ło się. Wtedy Maria po raz ostat­ni była na dwo­rzu.

Przy wej­ściu do domu opie­ki wisi pla­kat, re­kla­mu­ją­cy jej książ­kę: ”Maria Lang­stroff - Za­sznu­ro­wa­ne usta!?” (”Mund­tot!?) Z okład­ki spo­glą­da drob­na, szczu­pła dziew­czy­na na wózku in­wa­lidz­kim. Grzyw­ka lekko opada na prawą stro­nę, żeby za­sło­nić zna­mię na pra­wej po­wie­ce. Zdję­cie zro­bio­no w cza­sach, gdy Maria mogła jesz­cze sie­dzieć o wła­snych si­łach. To sza­lo­ne, że czło­wiek może tę­sk­nić za wóz­kiem in­wa­lidz­kim.

Cza­sa­mi nie wie­rzy, że zdo­ła­ła na­pi­sać książ­kę skoro jest nie­mal­że cał­ko­wi­cie spa­ra­li­żo­wa­na i po­tra­fi po­ru­szać je­dy­nie głową i tro­szecz­kę prawą ręką. Maria nie może sie­dzieć ani leżeć na boku. Może tylko słu­chać fil­mów, to­le­ro­wać przy­tłu­mio­ne dźwię­ki. Nie po­tra­fi ssać cu­kie­rów, żuć gumy. Cza­sa­mi nawet nie po­tra­fi prze­łknąć odro­bi­ny soku. Nie ma siły, aby utrzy­mać w ręku książ­kę, a mimo to udało się jej na­pi­sać wła­sną.

Na­pi­sać, to za dużo po­wie­dzia­ne. Po­cząt­ko­wo Maria pra­co­wa­ła na kom­pu­te­rze z pro­gra­mem do roz­po­zna­wa­nia mowy. Gdy na kilka mie­się­cy stra­ci­ła głos, wy­sy­ła­ła ojcu i przy­ja­cio­łom kilka razy w ciągu dnia krót­kie smsy. Potem za­czę­ła tra­cić wzrok, a prawa ręka sta­wa­ła się coraz słab­sza. Wtedy dyk­to­wa­ła ojcu książ­kę przez te­le­fon, czę­sto do późna w nocy. (…) Oj­ciec po­cząt­ko­wo bar­dzo po­wo­li, a póż­niej z coraz więk­szą wpra­wą wy­stu­ki­wał tekst dwoma pal­ca­mi na kla­wia­tu­rze. Na­pi­sa­nie książ­ki za­ję­ło Marii dwa lata. Po­sta­no­wi­ła prze­rwać mil­cze­nie, bo uzna­ła, że miar­ka się prze­bra­ła, a nie­to­le­ran­cja ludzi wobec osób nie­peł­no­spraw­nych stała się nie do znie­sie­nia.

Po­cząt­ko­wo po­bud­ką do pi­sa­nia była wście­kłość. Teraz Maria do­ma­ga się od zdro­wych więk­sze­go zro­zu­mie­nia, wczu­cia się w po­ło­że­nie osób do­tknię­tych nie­ule­czal­ną cho­ro­bą. Od 2006 roku zdro­wie Marii ule­gło dra­ma­tycz­ne­mu po­gor­sze­niu i mu­sia­ła się na­uczyć życia na wózku in­wa­lidz­kim. Ozda­bia­ła go ko­lo­ro­wy­mi świa­teł­ka­mi, które mi­ga­ły, gdy je­cha­ła uli­ca­mi Gießen. Wszyst­ko było do­brze, do­pó­ki na jej dro­dze nie po­ja­wia­li się lu­dzie albo jak mówi z wście­kło­ścią - piesi.

Raz jakiś sta­ru­szek na jej widok wark­nął: ”Nie­wia­ry­god­ne, że coś ta­kie­go cho­dzi po ziemi. Daw­niej nie mia­ło­by prawa bytu”. Pe­wien kie­row­ca o mało nie po­trą­cił jej na przej­ściu dla pie­szych, a kiedy wy­pa­dła z wózka oświad­czył: ”Ani myślę do­ty­kać tej tam”. Pa­mię­ta kie­row­cę au­to­bu­su, któ­re­mu nie chcia­ło się pod­sta­wić rampy i od­je­chał zo­sta­wia­jąc Marię na przy­stan­ku. Pa­mię­ta grupę na­sto­lat­ków, ob­rzu­ca­ją­cych ją dla za­ba­wy śnież­ka­mi, a kiedy wy­pa­dła z wózka, zo­sta­wi­li ją na pa­stwę losu. Nie pa­mię­ta, ile razy pra­cow­ni­cy kolei nie po­mo­gli jej wsiąść do po­cią­gu, choć wcze­śniej za­mó­wi­ła pomoc dla osoby nie­peł­no­spraw­nej. ”Na drugi raz ubierz się cie­plej” - burk­nął kon­duk­tor do skost­nia­łej z zimna dziew­czy­ny. Ma przed ocza­mi matkę, która siłą od­cią­gnę­ła bie­gną­ce­go do Marii ma­lu­cha ze sło­wa­mi: ”Odejdź, bo jesz­cze się czymś za­ra­zisz“. Była też pewna opie­kun­ka, która nie po­tra­fi­ła zro­zu­mieć, po co ka­le­ka używa dro­gich kre­mów do twa­rzy. A pie­lę­gniar­ka w domu opie­ki na widok Marii wy­krzyk­nę­ła z prze­ra­że­niem: ”Mój Boże, cóż nam przy­wieź­li­ście?“. Był jesz­cze spo­tka­nia z ro­we­rzy­stą, le­ka­rzem. Takie przy­kła­dy Maria może mno­żyć bez końca.

Maria Lang­stroff pisze w swo­jej książ­ce: "Żaden czło­wiek nie rodzi się in­wa­li­dą. To spo­łe­czeń­stwo robi z nas ka­le­ki".

Oj­ciec do­da­je: – Naj­bar­dziej bo­la­ła re­ak­cja oto­cze­nia na widok córki. Cza­sa­mi za­cho­wa­nie ludzi było gor­sze od samej cho­ro­by.

Książ­ka po­mo­gła Marii wy­rzu­cić z sie­bie gro­ma­dzo­ny przez lata gniew, ni­czym papkę wtła­cza­ną je co­dzien­nie do żo­łąd­ka. (...) Obec­nie jej świat ogra­ni­cza się do ma­łe­go po­ko­ju w domu opie­ki. Po raz ostat­ni była w domu na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia. To­wa­rzy­szył jej cały sztab opie­ku­nek. Ro­dzi­na nie jest w sta­nie opie­ko­wać się Marią 24 go­dzi­ny na dobę. Ona także chcia­ła za­osz­czę­dzić matce, ojcu i bratu wi­do­ku, gdy trze­ba było re­ani­mo­wać jej ciało wy­nisz­czo­ne cho­ro­bą. O za­pa­chu domu przy­po­mi­na tylko bie­li­zna prana przez matkę.

W po­ko­ju sły­chać ty­ka­nie ze­ga­ra, szum apa­ra­tu­ry tle­no­wej i sondy, po­mu­ją­cej po­karm do żo­łąd­ka Marii. Dziew­czy­na pod­nie­co­na opo­wia­da: – Wy­daw­nic­two za­ło­ży­ło mi stro­nę in­ter­ne­to­wą. Może ją obej­rzy­my? (...) Świa­tło pa­da­ją­ce od kom­pu­te­ra oświe­tla kart­kę po­wie­szo­ną na ścia­nie. Widać na niej trzy słowa: wiara, na­dzie­ja, ma­rze­nia. – Słowa te trzy­ma­ją mnie przy życiu. Cho­ro­ba za­bra­ła mi wszyst­ko poza ro­dzi­ną i przy­ja­ciół­mi.

Na­tu­ral­nie jest jesz­cze książ­ka, która tra­fi­ła na listę be­st­sel­le­rów ”Spie­gla”. Maria nie ro­zu­mie, jak po­li­ty­cy mogą nie do­strze­gać pro­ble­mu dys­kry­mi­na­cji osób nie­peł­no­spraw­nych. Prze­cież mi­ni­ster fi­nan­sów Wol­fgang Schäuble sam jeź­dzi na wózku in­wa­lidz­kim. (...) Maria Lang­stroff nie pod­da­je się po­stę­pu­ją­cej cho­ro­bie. Do­pó­ki mogła stu­dio­wa­ła - an­gli­sty­kę, ger­ma­ni­sty­kę, pe­da­go­gi­kę i psy­cho­lo­gię. (...) Or­ga­nizm coraz czę­ściej prze­gry­wa nie­rów­ną walkę. Jak na iro­nię losu tylko umysł po­zo­sta­je jasny i czuj­ny. Dla­te­go tak bar­dzo bo­la­ło, gdy jakaś durna pra­cow­ni­ca kolei zwra­ca­ła się do Marii, jakby miała przed sobą bez­myśl­ną kukłę: ”Hej, ty tam, siedź spo­koj­nie”. Wtedy Maria od­po­wia­da­ła z wście­kło­ścią: ”Po­słu­chaj dobra ko­bie­to, wła­śnie wra­cam z zajęć na uczel­ni”. (...)

Maria za­pa­da w płyt­ki sen, po chwi­li budzi się i kon­ty­nu­uje opo­wieść. (...) – Wiele razy za­sta­na­wia­łam się nad tym, skąd bie­rze się w zdro­wych lu­dziach tyle nie­chę­ci na widok osób nie­peł­no­spraw­nych? Może od­czu­wa­ją awer­sję do osoby po­ru­sza­ją­cej się na wózku in­wa­lidz­kim albo wy­ma­ga­ją­cej po­mo­cy przy wy­ko­ny­wa­niu naj­prost­szych czyn­no­ści ży­cio­wych? (...) Maria spraw­ną ręką chwy­ta ró­ża­niec, wi­szą­cy przy łóżku. Ma coraz mniej siły w dłoni i nie po­tra­fi jej unieść nawet na czas od­ma­wia­nia mo­dli­twy. – W mojej książ­ce sta­ra­łam się po­ka­zać, że nie wszy­scy lu­dzie zdro­wi są z grun­tu źli. Jedni nas się boją, inni są ob­jęt­ni. Nic ich nie ob­cho­dzi, że osoba nie­peł­no­spraw­na nie może do­się­gnąć to­reb­ki cukru, usta­wio­nej na wy­so­kim re­ga­le.

Maria po­now­nie za­pa­da w drzem­kę. Sen­ność wy­wo­łu­je ba­te­ria sil­nych leków prze­ciw­bó­lo­wych - fen­ta­ny­lu, ga­ba­pen­ti­nu i Bóg wie co tam jesz­cze. - Nie był­bym w sta­nie ru­szyć ręką ani nogą, czy też ze­brać wła­snych myśli, gdy­bym za­ży­wał tak silne leki opio­ido­we - stwier­dza oj­ciec.

Maria ma przy­kle­jo­ne na pier­siach dwa pla­stry prze­ciw­bó­lo­we z fen­ta­ny­lem, zmie­nia­ne co 72 go­dzi­ny. Cza­sa­mi jest wście­kła na samą sie­bie, że za­sy­pia w środ­ku roz­mo­wy te­le­fo­nicz­nej albo pod­czas od­wie­dzin ro­dzi­ców. Me­dy­cy­na opra­co­wa­ła wiele leków na ból fi­zycz­ny, ale wy­my­śli­ła środ­ka na cier­pie­nia duszy.

Maria bie­rze leki prze­ciw­bó­lo­we od 13 roku życia. Od dwóch i pół lat nie wy­obra­ża sobie życia bez mor­fi­ny. Jej ciało jest jed­nym wiel­kim cier­pie­niem: plecy, bio­dra i nogi prze­szy­wa doj­mu­ją­cy ból. Naj­bar­dziej do­ku­cza prawe udo. Cza­sa­mi ma wra­że­nie, jakby ktoś przy­pa­lał nogę roz­grza­nym do czer­wo­no­ści że­la­zem. (...)

Naj­pierw po­ja­wi­ła się sko­lio­za. Potem przy­plą­ta­ła się astma i różne aler­gie. - Na po­cząt­ku po­cie­sza­łam się, że sko­lio­za to nic groź­ne­go. W końcu wiele osób cho­ru­je na de­for­ma­cję krę­go­słu­pa - wspo­mi­na Maria. Była coraz wyż­sza, a krę­go­słup wy­krzy­wiał się coraz bar­dziej. W wieku 13 lat nie mogła cho­dzić na za­ję­cia z wuefu. W wieku 15 lat za­czę­ła nosić spe­cjal­ny gor­set, a dwa lata póź­niej prze­szła pierw­szą z dwóch ope­ra­cji krę­go­słu­pa. Miała 17 lat i mie­rzy­ła 189 cen­ty­me­trów. Po ope­ra­cji uro­sła o dzie­więć cen­ty­me­trów. - Chi­rur­dzy wzmoc­ni­li krę­go­słup córki dwoma ty­ta­no­wy­mi prę­ta­mi przy­mo­co­wa­ny­mi do krę­gów za po­mo­cą śrub - opo­wia­da oj­ciec. - Robi mi się zimno, jak sobie o tym po­my­ślę.

Na sko­lio­zie się nie skoń­czy­ło. Potem przy­plą­ta­ły się zła­ma­nia mied­ni­cy, wy­pad­nię­te dyski, po­stę­pu­ją­cy pa­ra­liż nóg i rak. Pod ko­niec 2009 roku Maria wy­szła zwy­cię­sko z dwu­stron­ne­go za­to­ru tęt­ni­cy płuc­nej. Prze­szła dłu­go­trwa­łą re­ha­bi­li­ta­cję, za­li­czy­ła pobyt w wielu szpi­ta­lach aż w końcy zna­la­zła się w domu opie­ki. Dia­gno­za le­kar­ska brzmi: bli­żej nie­zna­na, po­stę­pu­ją­ca dys­tro­fia mię­śnio­wa. Cho­ro­ba jest cał­ko­wi­cie nie­zna­na i le­ka­rze są prak­tycz­nie bez­rad­ni. Maria ma 25 lat i cier­pi pa­ra­liż koń­czyn dol­nych i gór­nych oraz tu­ło­wia. Od kilku mie­się­cy coraz czę­ściej traci wła­dzę w pra­wej ręce.

- Daw­niej my­śla­łam, że już się dosyć na­cho­ro­wa­łam, jak na swój wiek. Po­cie­sza­łam się, że kie­dyś musi się to skoń­czyć. Teraz wiem, jak bar­dzo się my­li­łam - opo­wia­da Maria. (…)

Do­cho­dzi go­dzi­na dwu­dzie­sta - czas wie­czor­nej to­a­le­ty. Pie­lę­gniar­ki roz­pusz­cza­ją w wo­dzie leki, sma­ru­ją twarz Marii dro­gim kre­mem, szczot­ku­ją włosy, po­pra­wia­ją uło­że­nie ciała, za­kła­da­ją pi­ża­mę, dają sok do picia. Maria ksztu­si się, kasz­le, pluje, cia­łem wstrzą­sa­ją kon­wul­sje, a potem za­pa­da w omdle­nie. Po chwi­li od­zy­sku­je przy­tom­ność i chwy­ta za ko­szu­lę na pier­siach, bo bra­ku­je jej po­wie­trza. Potem po­wo­li do­cho­dzi do sie­bie. Pie­lę­gniar­ka myje Marii zęby, a dziew­czy­na z usta­mi peł­ny­mi piany, ciu­chut­ko pod­śpie­wu­je: ”Raz, dwa, trzy, raz dwa trzy, kupką nie­szczę­ścia je­steś ty”.

>>>>

Dotknieci nieszczesciem tez maja prawo do nerwow ktorego tlumaczyc nie trzeba . Generalnie jednak nie mozna reagowac agresja na wspolczucie chyba ze flaszywe . Bez swiadomosci Boga cierpiec trudno choc On ZAWSZE JEST !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 17:30, 05 Lip 2012    Temat postu:

Lynsey Haywood / The Sun
Mam stwardnienie rozsiane. I co z tego?

Można się za­ła­mać, oddać życie wal­ko­we­rem. Ale więk­szość cho­rych nie pod­da­je się: ci lu­dzie pra­cu­ją, wy­cho­wu­ją dzie­ci, re­ali­zu­ją ma­rze­nia. W gro­nie tych dziel­nych pa­cjen­tów jest matka tra­gicz­nie zmar­łej pio­sen­kar­ki Amy Wi­ne­ho­use.

Dla Janis Wi­ne­ho­use każdy dzień jest jak walka. Matka Amy zmaga się z cho­ro­bą, która utrud­nia jej cho­dze­nie, roz­mo­wę, kon­cen­tra­cję. W ko­lej­nych la­tach czeka ją za­pew­ne wózek in­wa­lidz­ki i biała laska. Jed­nak dla 57-let­niej Janis stward­nie­nie roz­sia­ne jest ni­czym w po­rów­na­niu z cier­pie­niem, jakie wy­wo­ła­ła przed­wcze­sna utra­ta córki. Dziś, w po­ru­sza­ją­cym wy­wia­dzie matka w ża­ło­bie opo­wia­da, dla­cze­go stara się ze wszyst­kich sił żyć peł­nią życia: dla sie­bie i dla swo­je­go zmar­łe­go dziec­ka.

– Czy mam usiąść i zmar­no­wać życie tylko dla­te­go, że wcze­śniej zro­bi­ła to Amy? – pyta. – Czuję po­trze­bę, by żyć teraz za nas obie. Śmierć mojej córki była strasz­li­wym cio­sem i nie mogę mówić o tym nie ro­niąc łez. Żadna matka nie po­win­na opła­ki­wać swo­je­go dziec­ka. Pod ko­niec stycz­nia stra­ci­łam ojca i to też bar­dzo mnie po­ru­szy­ło. W mojej ro­dzi­nie są teraz puste miej­sca, któ­rych nic nie za­peł­ni.

Nie­ste­ty stres spra­wia, że moja cho­ro­ba się na­si­la, a do tego cier­pię teraz na de­pre­sję. Nie za­cho­ro­wa­łam z po­wo­du śmier­ci Amy – już wcze­śniej cho­ro­wa­łam. Teraz sta­ram się sku­pić na fun­da­cji imie­nia mojej córki. Dzia­łal­ność cha­ry­ta­tyw­na po­chła­nia mi mnó­stwo czasu i spra­wia, że mogę zająć myśli czymś po­zy­tyw­nym. Dla mnie to praw­dzi­we wy­ba­wie­nie: prze­ko­na­łam się, że mogę zro­bić wiele do­bre­go.

Pierw­sze ob­ja­wy cho­ro­by po­ja­wi­ły się u Janis, gdy miała za­le­d­wie 20 lat, wkrót­ce po tym jak na świat przy­szedł star­szy brat Amy, Alex. Jed­nak dia­gno­zę usły­sza­ła do­pie­ro 20 lat póź­niej, gdy w 2001 roku stra­ci­ła przy­tom­ność w cza­sie ro­dzin­nych wa­ka­cji. Przy­zna­je, że wpływ na cho­ro­bę miały nie­wąt­pli­wie kło­po­ty z córką: z jej na­ło­ga­mi, które do­pro­wa­dzi­ły do tra­gicz­ne­go końca. Jed­nak Janis robi wszyst­ko, by żyć ak­tyw­nie – jak więk­szość ludzi ze stward­nie­niem roz­sia­nym, choć w po­wszech­nej opi­nii cho­rzy po dia­gno­zie wy­łą­cza­ją się z życia.

Tylko czwar­ta część ludzi ze stward­nie­niem roz­sia­nym jeź­dzi na wózku, choć an­kie­ta wy­ka­za­ła, że w prze­ko­na­niu Bry­tyj­czy­ków więk­szość pa­cjen­tów z SM (od łac. scle­ro­sis mul­ti­plex) to osoby nie­peł­no­spraw­ne ru­cho­wo. Więk­szo­ści udaje się utrzy­mać po dia­gno­zie za­trud­nie­nie na pełen etat. To za­ję­te osoby, od­da­ne swym ro­dzi­nom. Jak Janis.

– Mia­łam chyba 24 lata, kiedy to wszyst­ko się za­czę­ło – wspo­mi­na. – Pa­mię­tam uczu­cie drę­twie­nia i mro­wie­nia w koń­czy­nach. Ale ba­ga­te­li­zo­wa­łam to. Uro­dzi­łam pierw­sze dziec­ko, Alek­sa, są­dzi­łam, że uczu­cie prze­mę­cze­nia jest w mojej sy­tu­acji zu­peł­nie na­tu­ral­ne. (…) Dużo pra­co­wa­łam i sta­ra­łam się wieść nor­mal­ne życie. Jed­nak lata mi­ja­ły, a nie­po­ko­ją­ce ob­ja­wy przy­bie­ra­ły na sile. To wtedy usły­sza­łam, że “to może być to”, “praw­do­po­dob­nie wy­glą­da to na to”, itp., itd.

Kiedy Janis miała 29 lat, na świat przy­szła jej córka Amy. Cho­ro­ba wciąż da­wa­ła o sobie znać w dys­kret­ny spo­sób. – W ciąży do­brze się czu­łam, poród znio­słam do­brze – opo­wia­da. – Pod­ję­łam pracę w szkol­nym la­bo­ra­to­rium jako tech­nik, a w wieku 36 lat wró­ci­łam na stu­dia. Po sze­ściu la­tach byłam już wy­kwa­li­fi­ko­wa­ną far­ma­ceut­ką. Jed­nak praca, stu­dia i wy­cho­wy­wa­nie dwoj­ga dzie­ci da­wa­ło mi się we znaki. Coraz go­rzej się czu­łam. Póź­niej roz­sta­łam się z Mit­chem. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy po­stę­po­wa­nie roz­wo­do­we, wszyst­ko od­by­ło się spo­koj­nie, lecz teraz mia­łam jesz­cze wię­cej pracy z dzieć­mi. Nie jest łatwo być sa­mot­ną matką. Moja te­ścio­wa Cyn­thia oka­za­ła mi wtedy duże wspar­cie. Miesz­ka­ła w oko­li­cy i przy­jeż­dża­ła, żeby pomóc przy dzie­ciach. A mimo to w pew­nym mo­men­cie ilość zadań, jakie mu­sia­łam wy­ko­nać, mnie prze­ro­sła.

W 2001 roku Janis wra­ca­ła wła­śnie z ro­dzin­nych wa­ka­cji we Wło­szech, gdy za­sła­bła scho­dząc po stop­niach sa­mo­lo­tu, już po wy­lą­do­wa­niu w oj­czyź­nie. Same wcza­sy też nie na­le­ża­ły do uda­nych. – Krę­ci­ło mi się w gło­wie – opo­wia­da. – Przez całe dzie­sięć dni po­by­tu źle się czu­łam, mia­łam kło­po­ty z utrzy­ma­niem rów­no­wa­gi. Wy­da­wa­ło mi się, że kom­plet­nie nie kon­tro­lu­ję swo­ich koń­czyn, wró­ci­ło uczu­cie mro­wie­nia. Po­dej­rze­wa­łam, że to stward­nie­nie roz­sia­ne i kiedy wró­ci­łam do domu, zgło­si­łam się do le­ka­rza. Tam po­twier­dzi­ły się moje obawy. Na dia­gno­zę cze­ka­łam dłu­gie dwa­dzie­ścia lat. Wpa­dłam w pa­ni­kę, wy­obra­ża­łam sobie, że teraz będę ska­za­na na życie na wózku, mar­twi­łam się o przy­szłość. A jed­nak kilka dni w szpi­ta­lu wy­star­czy­ło, by po­sta­wić mnie na nogi.

Odtąd Janis na po­waż­nie za­ję­ła się swoją cho­ro­bą: chcia­ła wie­dzieć o niej wszyst­ko. – Bar­dzo po­moc­ni oka­za­li się pra­cow­ni­cy bry­tyj­skie­go MS So­cie­ty, wy­ja­śni­li mi, skąd biorą się moje do­le­gli­wo­ści i co robić, by trzy­mać cho­ro­bę w ry­zach. Uczci­wie po­wie­dzie­li, czego mogę spo­dzie­wać się w przy­szło­ści.

Oprócz tego, że wspie­ra cho­rych, MS So­cie­ty wal­czy rów­nież ze spo­łecz­nym pięt­no­wa­niem, jakie po­wo­du­je cho­ro­ba. Stward­nie­nie roz­sia­ne naj­czę­ściej ude­rza w ludzi mło­dych, 20-, 30-let­nich. De­struk­tyw­nie wpły­wa na układ ner­wo­wy, po­wo­du­je pro­ble­my z po­ru­sza­niem się i za­cho­wa­niem rów­no­wa­gi, kło­po­ty ze wzro­kiem, pa­mię­cią i pę­che­rzem mo­czo­wym. Sta­ty­stycz­nie cho­ru­je dwa razy wię­cej ko­biet niż męż­czyzn.

– Wszy­scy li­czy­my, że pew­ne­go dnia stward­nie­nie roz­sia­ne bę­dzie cho­ro­bą ule­czal­ną – mówi Janis. – Trze­ba zna­leźć lek, który za­ha­mu­je cho­ro­bę i od­mie­ni życie setek ty­się­cy cho­rych.

Ale póki co Janis robi, co w jej mocy, by za­cho­wać jak naj­lep­szą formę. – W przy­szłym ty­go­dniu le­ka­rze za­apli­ku­ją mi za­strzy­ki z bo­tok­su w pę­cherz, co po­pra­wi jego funk­cjo­no­wa­nie – mówi. – Nie biorę w tej chwi­li dużo leków. Jako far­ma­ceut­ka mam w tym ro­ze­zna­nie. Na razie wy­star­cza­ją mi ta­blet­ki na nud­no­ści i po­pra­wia­ją­ce rów­no­wa­gę. Co wto­rek cho­dzę na jogę i re­gu­lar­nie zgła­szam się na fi­zjo­te­ra­pię i re­flek­so­lo­gię. Dbam o kon­dy­cję fi­zycz­ną i sta­ram się wzmoc­nić ciało, by le­piej ra­dzi­ło sobie z cho­ro­bą.

Chcę wieść tak nor­mal­ne życie jak to tylko moż­li­we. Nie sądzę, że ko­niecz­nie muszę skoń­czyć na wózku. Praw­dę mó­wiąc przy­pusz­czam, że mnie to omi­nie – je­stem zbyt upar­ta, by sobie na to po­zwo­lić. A je­że­li utra­cę zdol­ność po­ru­sza­nia się, mam na­dzie­ję, że nie będę długo cier­pieć.

Oczy­wi­ście, że pew­nym rze­czy nie mogę już zro­bić. Nie po­bie­gnę w ma­ra­to­nie. Nie wy­bio­rę się na wy­ciecz­kę ob­jaz­do­wą. Ale jeśli wszyst­ko do­brze za­pla­nu­ję, mogę mieć na­praw­dę udane życie. Nie zga­dzam się, by cho­ro­ba ode­bra­ła mi moje ma­rze­nia. Chcę, żeby ro­dzi­na była jesz­cze ze mnie dumna.

>>>>

Jakaz pocieszajaca wiadomosc . Niewatpliwie corka z tamtego swiata pomaga jej jak moze bo to tez jest forma pokuty za jej zycie ...
Mozna powiedziec ze matka walczy o niebo dla corki ! To sa sprawy ostateczne !!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 16:13, 17 Lip 2012    Temat postu:

Gwiazdy, które straciły dziecko

Ak­to­rzy, spor­tow­cy, mu­zy­cy z pierw­szych stron gazet nie tylko świet­nie się bawią i dużo za­ra­bia­ją - jako ro­dzi­ce prze­szli gorz­kie chwi­le, które były ich naj­więk­szy­mi dra­ma­ta­mi. Dra­ma­ta­mi po stra­cie naj­uko­chań­szych dzie­ci.

Sy­lve­ster Sta­lo­ne - gwiaz­da kina akcji po­grą­ży­ła się w smut­ku po śmier­ci naj­star­sze­go syna - Sage Stal­lo­ne, który zmarł naj­praw­do­po­dob­niej po przedaw­ko­wa­niu leków. Jego ciało zo­sta­ło zna­le­zio­ne 14 lipca 2012 roku.

Aktor Paul Newman musiał się pogodzić ze stratą dziecka. Jego syn Scott nie potrafił sobie poradzić z trudami życia pragnąc zostać tak dobrym aktorem, jak ojciec. Scott popełnił samobójstwo w hotelowym pokoju

Najbardziej rozpoznawalny bokser na świecie, Mike Tyson ma za sobą kilka skandali. Poza tym w jego życiu wydarzyła się tragedia - czteroletnia córka w siłowni sportowca miała wypadek - udusiła się kablem. Tragedia miała miejsce w maju 2009 roku.

Syn aktorki i modelki Anny Nicole Smith, Daniel zmarł w 2006 roku z powodu przedawkowania narkotyków. 5 miesięcy później odeszła sama Nicole...

Znany aktor John Travolta musiał się pogodzić ze stratą 16-letniego syna. Nastolatek chorował między innymi na epilepsję - Travolta znalazł jego ciało w łazience w styczniu 2009 roku.

Bill Cosby na życie zarabiał jako komik. Tragiczne koleje losu nie ominęły gwiazdy amerykańskiej rozrywki. Jego 27-letni syn, Amis został zamordowany, gdy zmieniał koło na autostradzie. Napastnik, który miał zamiar obrabować mężczyznę odsiaduje wyrok dożywotniego więzienia.

O. J. Simpson długo nie mógł się pogodzić z bolesną stratą. Córka sportowca Aaren poniosła śmierć w 1979 roku, topiąc się w basenie.

Znany amerykański raper Dr Dre miał trudne chwile w życiorysie, jego syn Andre zmarł w 2011 roku z powodu przedawkowania narkotyków.

Amerykański aktor Gregory Peck przez ponad dwa lata nie mógł się otrząsnąć po śmierci najstarszego syna -Jonathana, który w 1975 popełnił samobójstwo.

"Łzy w niebie" to jedna z najpiękniejszych ballad w historii muzyki rockowej - napisał ją Eric Clapton po stracie ukochanego syna. 20 marca 1991 roku 4-latek pozostawiony na chwilę bez opieki wypadł z okna apartamentu.

>>>>>

Tak . To jest cierpienie . Przy czym jednak co innego wypadek a co innego samobojstwo ( przedawkowanie narkotykow to tez samobojstwo - to czyn tego samego typu tylko NA RATY ) ...
Szolbiznes dziala bardzo destrukcyjnie na czlowieka . Wmawiajac mu ze jest kims wielkim tylko z tego tytulu ze o nim mowi . Znany z tego ze jest znany ! A jednak z takiej bzdury ludzie robia sobie korone i sie pysznia . Nie baczac na to ze mamy ,,slawne'' psy osmiornice koty itp. I co z tego ?
Jest to swiat zludzen .
Nie ma innej drogi niz ta pokazywana przez Kościół a zatem SKROMNOSC POKORA POKUTA bo grzeszy kazdy ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:45, 20 Sie 2012    Temat postu:

Drugie życie naznaczonych - historia żołnierza z PTSD.

Polska Zbrojna

Misja w Iraku miała być przepustką do długoletniej służby. Niestety, okazała się początkiem jej końca. Na Bliskim Wschodzie widział śmierć swoich kolegów, a po powrocie do Polski wydawało mu się, że spotyka żołnierzy z misji. Pojawiły się napady paniki i strachu. W końcu zapadła diagnoza: PTSD - zespół stresu pourazowego. Musiał zamienić mundur na garnitur. Ale teraz stara się pomagać innym żołnierzom.

Na ulicach miasta widział kolegów, których poznał na misji w Iraku. Spotykał ich spacerujących głównymi ulicami Jarosławia, byli też w przejeżdżających obok samochodach i autobusach. Nie sypiał, dużo pił. Czuł, że pogrąża się coraz bardziej.

Służba przed zmianą

Edward Zalewski był towarzyskim, otwartym człowiekiem. Ambitnym, upartym, z planami na przyszłość. Misja w Iraku zmieniła go nie do poznania. Stał się nerwowy, nadpobudliwy, nie radził sobie z problemami. To jeden z pierwszych żołnierzy, u których zdiagnozowano PTSD, czyli zespół stresu pourazowego.

Służył w 21 Brygadzie Strzelców Podhalańskich, w dywizjonie artylerii rakietowej w Jarosławiu. Zajmował różne stanowiska: od dowódcy załogi po szefa eksploatacji sprzętu uzbrojenia. Miał za sobą roczną misję w Syrii.

Jako jeden z dwóch żołnierzy ze swojej jednostki dołączył do składu III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Poszukiwano wówczas specjalistów do ruchomych węzłów łączności (RWŁ), a ponieważ miał odpowiednie kwalifikacje, zgłosił swój udział. Decyzję o wyjeździe podjął sam, nie skonsultował tego z żoną. Kierowały nim głównie względy finansowe. Rodzina miała problemy mieszkaniowe, na utrzymaniu było czworo dzieci, misja stała się więc szansą na zarobek.

- Pojechałem na rozmowy do Elbląga. Zaproponowano mi etat starszego operatora RWŁ przy sztabie dywizji, który przyjąłem - opowiada. - W Jarosławiu coraz częściej mówiło się o rozformowaniu naszej jednostki. Zapewniano nas jednak, że dla uczestników misji praca na pewno się znajdzie. Nie miałem się więc nad czym zastanawiać - dodaje. O swoich planach poinformował najbliższych, gdy rozpoczynał już szkolenie przedmisyjne. Wyjaśniał, że będzie miał spokojną, sztabową pracę, więc na pewno nic mu nie grozi.

Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. De facto ani godziny nie przepracował w węźle łączności cyfrowej. - Chodziłem na tak zwane dragony, pełniłem ośmiogodzinne służby jako wartownik na wieży. Z czasem wyznaczano nas też do sprzątania sztabu dywizji. Buntowałem się - wspomina. - Pojechałem na misję jako dwugwiazdkowy chorąży, a zadania miałem na poziomie szeregowego - mówi.

W negatywnym nastawieniu do misji utwierdził chorążego Zalewskiego wypadek, który przytrafił się jednemu z żołnierzy. Otóż któregoś ranka w rozmowie z sanitariuszem zażartował, żeby ten nie przyzwyczajał się do jeżdżenia na noszach w sanitarce, bo do Polski też wróci na leżąco. - Dwie godziny później chłopak już nie żył. Nie mogłem sobie z tym poradzić. Nie byliśmy bliskimi kolegami, ale te ostatnie zdania dźwięczały mi w uszach. Załamałem się - przyznaje chorąży.

Ze względu na nie najlepszą kondycję psychiczną został odsunięty przez przełożonych od pełnienia wart i przeniesiony do batalionowego Centrum Operacji Taktycznych (TOC). Kolejne miesiące służby były dla niego coraz trudniejsze. Ostrzały bazy i śmierć innych żołnierzy pogrążały go jeszcze bardziej. Odsunął się od kolegów, nie zwierzał się żonie, pochłonięty był "przeprowadzką" bazy Babilon do nowej siedziby. Cierpliwie czekał na koniec swojej zmiany.

Kiedy wrócił do kraju, okazało się, że jego jednostka wyrusza do Iraku na V zmianę. A ponieważ on dopiero wrócił, jechać ze swoimi już nie mógł. W pracy zaczęły się kłopoty.

Świat "po"

W domu czekali na niego stęsknieni żona, dwie córki i dwóch synów. Chciał wynagrodzić im swoją nieobecność, postanowił więc wykorzystać zaległy urlop. Tego czasu nie wspomina jednak najlepiej. Chodził ulicami miasta, miał wrażenie, że wśród spacerujących ludzi widzi kolegów z misji. - Na początku tłumaczyłem sobie, że to na pewno przez emocje. Myślałem, że minie. Z czasem sytuacja stawała się bardzo uciążliwa. Potrafiłem jechać za samochodem, bo wydawało mi się, że siedzi w nim kolega. Okazywało się jednak, że to wcale nie żołnierz z mojej zmiany, lecz jakaś obca kobieta - mówi.

Wtedy też pierwszy raz zgłosił problem swojemu przełożonemu i pani psychoprofilaktyk z jednostki. Dostał skierowanie na turnus rehabilitacyjny do Krynicy. Tam niestety nie potrafiono mu pomóc. Całymi dniami przesiadywał w pokoju, nocami nie wyłączał światła. Po dwutygodniowym pobycie wrócił do domu w jeszcze gorszej kondycji.

Był przewrażliwiony i sfrustrowany. Sypiał źle albo wcale. Zaczął sięgać po alkohol, wpadał w ciągi. Wódka pomagała mu zasnąć. - Jak nie piłem, to nie spałem, a jak nie spałem, to byłem nerwowy. Żona czuła się zastraszona, bała się mnie. Zdarzało mi się uderzyć dzieci - przyznaje. Wstydził się iść do psychiatry. Nie chciał, żeby ktoś powiedział mu, że jest wariatem. W końcu się przełamał i zgłosił do emerytowanego wojskowego specjalisty.


W 2005 roku niewiele mówiło się jeszcze w Polsce o PTSD, więc rozpoznanie lekarza, do którego trafił, nie było właściwe. Dostał leki, ale jak się później okazało, źle dobrane. - Dla mnie najważniejsze było to, że w końcu mogłem zasnąć - wyznaje. Jego złe samopoczucie pogłębiała nie najlepsza sytuacja w pracy. Ostatecznie w rozkazie dziennym jednostki ukazał się zapis mówiący o tym, że w związku z leczeniem psychiatrycznym starszy chorąży Zalewski zostaje odsunięty od wszystkich zajęć z bronią. - Nie przeszkadzało to jednak moim przełożonym wyznaczać mnie na służby, w których czasie przecież miałem pistolet. To był cios - przyznaje. - Rozkaz dotarł do wszystkich pododdziałów, każdy wiedział, że się leczę. Odsunęli się ode mnie jak od trędowatego - wspomina.

Wspominając chorobę, Zalewski opowiada o napadach paniki i strachu. Przywołuje historię z pewnej podróży do Rzeszowa, w której czasie w budynku dworca kolejowego wpadł w histerię, bo nie mógł znaleźć wyjścia. - Znam ten dworzec doskonale, często tam bywałem. Stałem na środku hali, rozglądałem się dookoła, bałem się, bo nigdzie nie widziałem drzwi - opowiada.

Przez przypadek przeczytał w "Polsce Zbrojnej" artykuł o tym, że w Dowództwie Wojsk Lądowych powstaje zespół do spraw rannych i poszkodowanych w misjach. Zadzwonił pod wskazany w tekście numer telefonu. Opowiedział swoją historię. Niemal od razu otrzymał zaproszenie do nowo powstałej Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie.

Trafiona diagnoza

Pojechał na organizowane tam dwutygodniowe warsztaty. Od razu po nich został przyjęty na stacjonarne, czteromiesięczne leczenie. Był szczęśliwy, że ktoś go rozumie, a co więcej - że zdaje sobie sprawę, co się z nim dzieje. Uczył się rozmawiać, uczestniczył w zajęciach z psychologami. Poprawę było widać już po dwóch tygodniach. - Wreszcie normalnie funkcjonowałem. Nie czułem się już wariatem. Znów miałem po co żyć. Określiłem priorytety. Miałem 35 lat, żonę i małe dzieci. Wszystko było przede mną - mówi. Przyznaje, że bardzo pomogła mu świadomość, że nie tylko on ma podobny problem. Z żołnierzami, którzy mu towarzyszyli w szpitalu, wymieniał doświadczenia, dużo rozmawiał.

Powrót do Jarosławia mocno go rozczarował. Jego jednostka była wówczas likwidowana i to właśnie jemu powierzono obowiązki szefa logistyki rozformowywanego dywizjonu z zadaniem rozliczania i przekazywania sprzętu. Zaczął szukać sobie wolnego etatu. - Nigdzie mnie nie chcieli. A ja przecież walczyłem o miejsce w wojsku i nigdy nie zakładałem, że odejdę ze służby. Myślę, że po prostu nikt nie chciał mieć u siebie w jednostce wariata - mówi.

Szybko przyszło kolejne załamanie. Wrócił na Szaserów. Kiedy zobaczył na oddziale nowe twarze, zdał sobie sprawę, że PTSD to nie tylko jego problem. - Do profesora Ilnickiego wracałem jak do domu. Wiedziałem, że jestem chory i muszę się leczyć. A klinika dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Miałem do lekarzy stuprocentowe zaufanie. Wiedziałem, że postawią mnie na nogi - wspomina.

Wrócił do domu. Naprawił relacje z rodziną i w końcu był szczęśliwy. Ówczesny pełnomocnik dowódcy Wojsk Lądowych do spraw rannych i poszkodowanych w misjach pułkownik Jan Patoka zadbał o jego służbę. Zalewski otrzymał propozycję pracy w rzeszowskim dywizjonie przeciwlotniczym. Tuż przed wyznaczeniem na nowe stanowisko poszedł na zaległy urlop. Wypoczynek nieszczęśliwie zbiegł się z egzaminem z wuefu. - Myślałem, że skoro jestem na urlopie, to mogę zdawać w innym terminie. Okazało się, że wszystkich, którzy nie przystąpili do egzaminu, dowódca skierował na wojskową komisję lekarską - opowiada. Stawił się w Przemyślu, ale kiedy przewodniczący zobaczył historię jego choroby, odesłał go z powrotem na obserwację do kliniki stresu WIM. Gdy wrócił po dwóch tygodniach, otrzymał kategorię zdrowia N, czyli niezdolny do zawodowej służby wojskowej. Został cywilem.

Jak skrzynka kontaktowa

Przecież miesiącami walczył o siebie, rodzinę i możliwość dalszej służby, a wojsko nie dało mu szansy. - Wszystko co miałem w związku ze służbą wojskową, w ciągu tygodnia sprzedałem, a za pieniądze kupiłem garnitur - opowiada.

Próbował odnaleźć się w nowej, niewojskowej rzeczywistości. Początki nie były łatwe. Najpierw starał się zarabiać na dmuchanych zabawkach dla dzieci - zjeżdżalniach, trampolinach. Ostatecznie odprawę, którą dostał po odejściu z armii, zainwestował w małą gastronomię. Ten biznes prowadzą z żoną do dziś. - Do końca życia będę brał leki, ale stoję już twardo na nogach. Nie mam do nikogo żalu - widocznie tak musiało być. Ale ponieważ ktoś kiedyś pomógł mnie, teraz ja mogę spłacić ten dług - wyznaje.

Koledzy z 21 BSP traktują go jak skrzynkę kontaktową. Piszą e-maile, dzwonią, przyjeżdżają. Bywa, że w ciągu jednego miesiąca kilku wojskowych przychodzi do niego, by się wyżalić. Pytają o jego historię, opowiadają o swoich przeżyciach. Zalewski podpowiada, co mają zrobić, gdzie się zgłosić, jak rozpocząć leczenie. - Mam nadzieję, że kiedyś w jednostkach wojskowych powstaną etaty dla pełnomocników do spraw rannych i poszkodowanych. Myślę, że z moim doświadczeniem pomógłbym wielu żołnierzom mówi.

Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"

>>>>

Niestety ale nie tylko taka praca wykancza . A w kopalni ? W hucie ?
W roznych cementowniach ??? N abudowie ? Tez zdrowie sie traci .
Ale tu jest cos innego . Wielu dreczy to ze sie strzela do ludzi .
To jest wlasnie to co boli w wojsku . Ale jest wiele nieprzyjemnych prac . A lekarz ? Leczy a pacjent umiera ... I co ? I to niejeden ...
Na wojnie sie strzela i nie jest to zlo ale dobro . Wystarczy poczytac Biblie .. A tutaj walka z bandyckim wrogiem . Z islamizmem jak z bolszewizmem . To nie jest ,,bez sensu'' . Wiem ze ludzie nie pojmuja .
Ale to ze goscie chodza w turbanach i mowia niezrozumialymi jezykami nic nie zmienia . To tacy sami ludzie i takie same zbrodnicze ideologie ...
Jak tylko pojawia sie taki walisz czym popadnie w łeb aby zabic . To wojna wszak nie bede sie zastanawial . On chce mordowac . Trzeba go powstrzymac . To takie proste . Wyjatkowo czysta wojna . To juz bardziej mogli miec wyrzuty uczestnicy jakichs wojen francusko-angielskich gdzie podobni ludzie byli po obu stronach i w zadnym razie nie byli to zbrodniarze ludobojcy ...
I oczywiscie diabel dreczy . Ze zabijales ze jestes zly . Ale to od diabla . Bo przykazanie ,,nie zabijaj'' brzmi faktycznie ,,nie morduj'' . Nie dokonuj morderstw . Czyli zaplanowanych zamachow na zycie ludzi aby osiagnac korzysc . Nie oznacza to ze nigdy i nigdzie nie mozna zabic . Zabic bandyte to czynic dobro . Stad policja stad wojsko ...
Oceniajac moralnie czyn nie kierujemy sie psychika ,nastrojem ,uczuciem ale rozumem ...
Zadni ,,psychologowie'' jak widac nie pomoga tylko Bóg . Nie mozna dac sie diablu wciskac w bagno bo chce on czlowieka zniszczyc .
A to ze ktos zartowal na wojnie o smierci a potem ktos zginal ? NA WOJNIE PELNO JEST TAKICH ZARTOW . To jest taka atmosfera ... Zreszta co tu mamy za straty ? O czym mowa . Gdy dawniej ginelo 25 % zolnierzy !!!! To byly straty . A teraz 2 czy 5 . To naprawde sa luksusowe wojny .
A co mieli powiedziec dawniej gdy rabali toporami mieczami . Siekli na kawalki . Albo bagnetem w brzuch ! To byly bitwy ! Teraz puk i nie zyje z karabinu . Nawet psychologicznie jest latwiej .
Tylko zla sie trzeba obawiac . Tacy goscie z Sejmu - glosuja niszcza narod ,albo schaldazaja gospodarke . Miliony ofiar i nic . Bo przeciez do nikogo nie strzelali . A to sa najwieksi zbrodniarze . A zolnierze sa ZASLUZENI . Ci co byli na wojnie ...
Psychika powinna PODLEGAC rozumowi . Przeciez hirurg nie moze mdlec na widok krwi czy odcietych konczyn bo ,,psychicznie nie wytrzymuje'' to absurd ... Podobnie zolnierz . Wszak tez chodzi o dobro . Polacy nie walcza w wojnach zbrodniczych bandyckich agresywnych i naprawde akurat w Polsce w tym temacie nie powinno byc problemow ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 18:35, 06 Wrz 2012    Temat postu:

Rady skruszonego maklera

Nick Le­eson był pierw­szym, a za­ra­zem naj­słyn­niej­szym ”ma­kle­rem-łaj­da­kiem”. W 1995 roku stra­cił na gieł­dzie 862 mi­lio­ny fun­tów i do­pro­wa­dził do upad­ku naj­star­szy bry­tyj­ski bank in­we­sty­cyj­ny, dzia­ła­ją­cy od 233 lat Ba­rings. Na­stęp­ne czte­ry lata od­sie­dział w sin­ga­pur­skim wię­zie­niu, z któ­re­go zo­stał zwol­nio­ny przed­ter­mi­no­wo, gdy wy­kry­to u niego groź­ny no­wo­twór.

Kiedy li­kwi­da­to­rzy za­żą­da­li od niego zwro­tu 100 mi­lio­nów fun­tów, mu­siał ogra­ni­czyć swoje za­rob­ki do nie­ca­łych 3 ty­się­cy fun­tów mie­sięcz­nie, by nie mogli zająć jego do­cho­dów. Prze­sta­li go ści­gać do­pie­ro w 2005 roku. 45-let­ni dziś Nick za­ra­bia obec­nie około 80 ty­się­cy fun­tów rocz­nie, głów­nie jako mówca wy­stę­pu­ją­cy go­ścin­nie na roz­ma­itych im­pre­zach.

Le­eson miesz­ka nie­opo­dal Gal­way w Ir­lan­dii ze swoją drugą żoną, 37-let­nią Leoną, ośmio­let­nim synem Mac­ken­sey­em, oraz dwoj­giem pa­sier­bów – 13-let­nim Ale­xem i 17-let­nią Ker­sty.

DT: Czy do­świad­cze­nia z dzie­ciń­stwa wpły­nę­ły na pana sto­su­nek do pie­nię­dzy?

Nick Le­eson: Miesz­ka­li­śmy na osie­dlu ko­mu­nal­nym w Wat­ford. Mój oj­ciec był tyn­ka­rzem, a mama pie­lę­gniar­ką i opie­kun­ką. Nie za­ra­bia­li zbyt wiele, ale nigdy ni­cze­go mi nie bra­ko­wa­ło. Mie­li­śmy wy­po­ży­czo­ny te­le­wi­zor na bilon, ale za­wsze znaj­do­wa­li­śmy dość monet, by oglą­dać to, co lu­bi­li­śmy. Moi ro­dzi­ce byli po­rząd­ny­mi, uczci­wy­mi ludź­mi z klasy ro­bot­ni­czej, któ­rzy uwa­ża­li, że można wy­da­wać tylko tyle, ile się ma. Dzię­ki temu na­uczy­łem się do­ce­niać war­tość pie­nią­dza. Kiedy o tym za­po­mi­na­my, czę­sto pa­ku­je­my się w kło­po­ty.

Jaka była pana pierw­sza praca?

Roz­wo­zi­łem ga­ze­ty. Nie byłem biz­nes­me­nem, ale lu­bi­łem sam za­ra­biać na swoje wy­dat­ki. W szko­le zo­ba­czy­łem ogło­sze­nie z ofer­tą prak­tyk w banku Co­utts, więc po­my­śla­łem, że po co mar­no­wać czas na stu­diach, skoro mogę od razu za­ro­bić tro­chę forsy? Od razu za­ko­cha­łem się w lon­dyń­skim City. To była era fi­nan­so­wej de­re­gu­la­cji i boomu, nie­zwy­kle eks­cy­tu­ją­cy czas. W wieku 22 lat do­sta­łem pro­po­zy­cję pracy w Ba­rings i po­sta­no­wi­łem zmie­rzyć się z no­wy­mi wy­zwa­nia­mi. W ten spo­sób tra­fi­łem do Sin­ga­pu­ru.

Czy woli pan wy­da­wać, czy oszczę­dzać?

Nie lubię szpa­no­wać kasą. Mówi się, że chło­pa­ki z lon­dyń­skich spół­ek fi­nan­so­wych jeż­dżą szyb­ki­mi sa­mo­cho­da­mi i sza­sta­ją pie­niędz­mi. Ja nigdy taki nie byłem. Kiedy pra­co­wa­łem za gra­ni­cą, od spo­tkań z ro­da­ka­mi wo­la­łem to­wa­rzy­stwo miej­sco­wych. Nie je­stem wcale ma­te­ria­li­stą, jeż­dżę vau­xhal­lem astrą.

Jak to się stało, że pu­ścił pan z tor­ba­mi naj­star­szy bry­tyj­ski bank han­dlo­wy?

Nigdy się nie uspra­wie­dli­wia­łem – po­stą­pi­łem źle i nadal mam z tego po­wo­du wy­rzu­ty su­mie­nia. Mimo to nie byłem żad­nym oszu­stem, bo tak na­praw­dę sta­ra­łem się tylko na­pra­wić błędy. Wszyst­ko za­czę­ło się, kiedy pró­bo­wa­łem od­ro­bić stra­ty młod­sze­go ko­le­gi, który umo­czył na gieł­dzie 20 ty­się­cy fun­tów. Nie ry­zy­ko­wa­łem dla wła­sne­go zysku. Dano mi zbyt dużą swo­bo­dę i zbyt wiele pie­nię­dzy do dys­po­zy­cji – to nie po­win­no być do­pusz­czal­ne. Wbrew temu, jak przed­sta­wia­ły mnie media, nie byłem lek­ko­myśl­nym spe­ku­lan­tem, za to chcia­łem mieć wszyst­ko pod kon­tro­lą.

Jakie wnio­ski z upad­ku Ba­rings wy­cią­gnę­ła bran­ża fi­nan­so­wa?

Mó­wio­no, że to bę­dzie sy­gnał alar­mo­wy dla ban­ków, ale tak oczy­wi­ście się nie stało – choć re­gu­la­cje zo­sta­ły za­ostrzo­ne.

Bank cen­tral­ny i or­ga­ny nad­zo­ru mo­gły­by dzia­łać dużo le­piej. Fi­nan­cial Se­rvi­ces Au­tho­ri­ty za­trud­nia sta­now­czo zbyt wielu pra­cow­ni­ków, i przez tę roz­ro­śnię­tą biu­ro­kra­cję nie speł­nia swo­je­go za­da­nia. Gdyby mieli mniej­szy, bar­dziej pręż­ny ze­spół, mo­gli­by za­ofe­ro­wać do­sta­tecz­nie wy­so­kie płace, by przy­cią­gnąć uta­len­to­wa­nych ludzi, któ­rzy nor­mal­nie wolą pra­co­wać w ko­mer­cyj­nych in­sty­tu­cjach fi­nan­so­wych. Po­trzeb­ne są me­cha­ni­zmy kon­tro­li, które po­zwo­lą za­po­bie­gać nie­pra­wi­dło­wo­ściom w bran­ży, a nie tylko re­ago­wać po fak­cie.

Czy pie­nią­dze dają panu szczę­ście?

Mia­łem sporo czasu, żeby to prze­my­śleć, gdy sie­dzia­łem przez czte­ry i pół roku w osła­wio­nym wię­zie­niu Chan­gi w Sin­ga­pu­rze. To nie był łatwy okres, zwłasz­cza, że byłem je­dy­nym bia­łym w miej­scu rzą­dzo­nym przez bez­względ­ne gangi. W trak­cie mojej od­siad­ki do­wie­dzia­łem się też, że mam raka, który może mnie zabić, a do tego ode­szła ode mnie moja pierw­sza żona. Mia­łem więc wiele go­dzin na re­flek­sję nad tym, kim je­stem i czemu do­pro­wa­dzi­łem do ta­kiej sy­tu­acji. Pie­nią­dze nigdy nie były dla mnie w życiu naj­waż­niej­sze. To ro­dzi­na daje mi szczę­ście i jest moim naj­więk­szym skar­bem. Ale nie będę ukry­wał, że po­sia­da­nie pie­nię­dzy uła­twia utrzy­ma­nie ro­dzi­ny, więc tym samym prze­kła­da się na więk­szą sa­tys­fak­cję z życia.

Czy osoby od­po­wie­dzial­ne za ostat­ni kry­zys ban­ko­wy po­win­ny usły­szeć za­rzu­ty karne, tak samo jak pan?

Tak. Wy­da­je mi się, że chęt­nie po­tę­pia­my osoby takie jak Bob Dia­mond, ale to od­wra­ca naszą uwagę od po­waż­niej­szych, wciąż nie­roz­wią­za­nych pro­ble­mów. Do­brze, że Dia­mond zde­cy­do­wał się ustą­pić, ale winni ma­ni­pu­la­cji sto­pa­mi LIBOR po­win­ni od­po­wie­dzieć za to przed sądem kar­nym, po­nie­waż tak na­praw­dę do­pu­ści­li się kre­atyw­nej księ­go­wo­ści, a więc oszu­stwa. Są także inne, coraz po­pu­lar­niej­sze in­stru­men­ty fi­nan­so­we, takie jak wy­so­ko opro­cen­to­wa­ne lub krót­ko­ter­mi­no­we po­życz­ki, które to­le­ru­je­my, mimo że wy­rzą­dza­ją ogrom­ną krzyw­dę na­sze­mu spo­łe­czeń­stwu.

Nie może być tak, że bez­bron­ni lu­dzie, któ­rzy nie wie­dzą, jak dbać o swoje pie­nią­dze, są wy­zy­ski­wa­ni. Pewne firmy za­ra­bia­ją zbyt wiele na klien­tach, któ­rzy biorą po­życz­ki na ban­dyc­ki pro­cent. Nie ro­zu­miem, dla­cze­go żadne prawo nie chro­ni tych osób.

Czy ko­rzy­sta pan z usług do­rad­ców fi­nan­so­wych?

Nigdy nie sko­rzy­stał­bym z usług do­rad­cy fi­nan­so­we­go. To są sprze­daw­cy. Kiedy spo­ty­ka­my się z agen­tem lub pra­cow­ni­kiem banku, oni za­wsze chcą nam coś wci­snąć. Być może nawet robią to w na­szym in­te­re­sie, ale ich głów­ne za­da­nie to wy­cią­gnąć od nas pie­nią­dze. Ostat­ni kry­zys ban­ko­wy wziął się mię­dzy in­ny­mi stąd, że lu­dzie zbyt mocno uwie­rzy­li w za­pew­nie­nia przed­sta­wi­cie­li bran­ży fi­nan­so­wej – a stało się tak, po­nie­waż sami nie są po­rząd­nie wy­edu­ko­wa­ni w kwe­stii fi­nan­sów oso­bi­stych.

Fi­nan­se oso­bi­ste po­win­ny być obo­wiąz­ko­wym przed­mio­tem w pro­gra­mie na­ucza­nia w na­szych szko­łach. To wcale nie jest aż tak skom­pli­ko­wa­ne, ale banki i do­rad­cy sta­ra­ją się, by to za­gma­twać, dzię­ki czemu mogą na nas wię­cej za­ro­bić.

Czy in­we­stu­je pan w akcje?

Mam swój fun­dusz eme­ry­tal­ny, któ­rym sam za­rzą­dzam – ku­pu­ję i sprze­da­ję wcho­dzą­ce w jego skład akcje, ale nie robię tego co­dzien­nie. Trans­ak­cji do­ko­nu­ję przez in­ter­net. Nigdy nie po­wie­rzył­bym komuś in­ne­mu opie­ki nad moimi pie­niędz­mi. Za­le­ży mi, żeby mieć nad nimi kon­tro­lę i sa­me­mu de­cy­do­wać o in­we­sty­cjach w ra­mach fun­du­szu eme­ry­tal­ne­go. Kie­dyś ak­tyw­niej gra­łem na róż­nych ryn­kach, ale te czasy już dawno mi­nę­ły.

Jaki był naj­lep­szy zakup w pana życiu?

Jak mó­wi­łem, nie je­stem ma­te­ria­li­stą, ale z lon­dyń­skich cza­sów zo­sta­ła mi sła­bość do ze­gar­ków. Mam Ro­le­xa, nie je­stem pe­wien, jaki model, ale praw­do­po­dob­nie jest wart około 2 ty­się­cy fun­tów. Ku­pi­łem go w la­tach 90. w Hong­kon­gu. Chyba mnie nie oszu­ka­li – gdyby był pod­rób­ką, na pewno już prze­stał­by dzia­łać. Jest nie­za­wod­ny, cho­dzi ide­al­nie.

A naj­gor­szy zakup?

Kar­net na si­łow­nię. Nie uczę się na wła­snych błę­dach i wy­ku­pu­ję go co roku, pełen wiel­kich na­dziei. Cią­gle wma­wiam sobie, że zmo­bi­li­zu­ję się, by po­pra­co­wać nad kon­dy­cją i syl­wet­ką, ale pra­wie w ogóle nie wy­ko­rzy­stu­ję tego kar­ne­tu. Mam też w domu bież­nię, na któ­rej aku­rat spo­ra­dycz­nie ćwi­czę.

Czy był w pana życiu taki okres, kiedy mar­twił się pan o pie­nią­dze?

Gdy pra­co­wa­łem w Sin­ga­pu­rze dla Ba­rings, do­sta­wa­łem kasę, ile­kroć o nią pro­si­łem – nie przy­pusz­cza­łem, że kto­kol­wiek zwra­ca na to uwagę, albo że bank ma ja­kie­kol­wiek kło­po­ty. W ta­kiej sy­tu­acji masz klap­ki na oczach. Ob­ra­ca­nie wiel­ki­mi su­ma­mi nie przy­po­mi­na wy­da­wa­nia praw­dzi­wej go­tów­ki. Sta­ra­łem się sku­pić na roz­wią­za­niu pro­ble­mu, a nie my­śla­łem o praw­dzi­wych pie­nią­dzach.

Czy ostat­nia re­ce­sja dała się panu we znaki?

To dziw­ne, ale nigdy nie byłem bar­dziej za­ję­ty niż obec­nie. Mam wra­że­nie, że upa­dek Ba­rings nie­wie­le nas na­uczył, bo hi­sto­ria się po­wta­rza. Moje do­świad­cze­nia nie spro­wa­dza­ją się tylko do gry na gieł­dzie – naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cy i fa­scy­nu­ją­cy wy­da­je się ich ludz­ki wy­miar. Bar­dzo czę­sto wy­gła­szam prze­mó­wie­nia na im­pre­zach i kon­fe­ren­cjach, dzię­ki czemu po­dró­żu­ję po całym świe­cie. Myślę sobie, że moja hi­sto­ria jest dziś bar­dziej ak­tu­al­na niż kie­dy­kol­wiek.

Toby Walne

>>>>

To tez cierpienie . Tutaj mamy chlopaka z raczej biedniejszej rodziny ktoremu kasa odbila . Ale przeszedl szkole zycia ... To bylo potrzebne aby kasa go nie pograzyla moralnie . NAJWAZNIEJSZA JEST DUSZA !!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 13:44, 07 Wrz 2012    Temat postu:

Pomisyjne traumy żołnierzy - rany krwawiące do wewnątrz.

Polska Zbrojna

W obawie przed łatką "czubka", wojskowi dotknięci zespołem stresu pourazowego często nie chcą się leczyć. Zamiast tego pogrążają się w osobistych problemach i zdarza się, że brną w uzależnienia od używek. Są jak tykająca bomba która z czasem może wybuchnąć. Ich pomisyjne traumy łamią niejedno życie. Żeby tak nie było, potrzeba jednolitego systemu pomocy, doświadczonych lekarzy i wsparcia całego otoczenia.

Na jednym z forów internetowych żołnierz napisał: "Proszę, pomóżcie. Właśnie wróciłem z leczenia alkoholizmu. Jestem żołnierzem zawodowym, u którego stwierdzono PTSD. Miałem wszystkie możliwe testy. Nie wiem, co mam robić. Boję się już wszystkiego; wychodzenia z domu, tego, jak zareagują przełożeni. Mam lęki, koszmary, odczuwam strach. Wpadłem także w alkoholizm. Przełożeni w pracy mają mnie już dość. Jutro idę chyba porozmawiać z dowódcą. Byłem w Iraku i Afganistanie. Rok temu powróciłem do służby i do świata, w którym nie mogę się odnaleźć".

Problemów zdrowia psychicznego związanych z udziałem naszych żołnierzy w misjach poza granicami kraju, szczególnie w operacjach irackiej i afgańskiej, nie można zawężać do występowania objawów PTSD, czyli zespołu stresu pourazowego. Zjawisko jest o wiele bardziej skomplikowane, a przede wszystkim rozłożone w czasie. Przeciwdziałanie zgubnym skutkom traumy należy rozpocząć na długo przed wyjazdem, kontynuować podczas operacji, a po powrocie otoczyć żołnierzy szczególnie troskliwą opieką. Z wielu powodów nie jest to łatwe.

Znamy liczbę żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie, potrafimy też z dużą dokładnością podać, ilu odniosło rany i utraciło na misji zdrowie. Nikt jednak tak do końca nie wie, jak wielu uczestników obu operacji ucierpiało psychicznie. Nie sposób ich precyzyjnie policzyć, bo są to rany "krwawiące do wewnątrz", niejednokrotnie ujawniają się dopiero po pewnym czasie, a często, z różnych powodów, są skrzętnie skrywane przez poszkodowanych. Dlatego specjaliści, zarówno psychiatrzy, jak i psychologowie, są zdania, że sprawa jest znacznie poważniejsza, niż widać to gołym okiem. W skrajnych opiniach mówi się wręcz o tykającej bombie, która z czasem może wybuchnąć.

Wystarczy tylko przywołać bilans VII zmiany PKW Afganistan, bardzo ciężkiej i obfitującej w tragiczne zdarzenia - sześciu zabitych, setka rannych i spora liczba tych, którzy wcześniej wrócili do kraju, nie wytrzymawszy napięcia. W ciągu sześciu miesięcy kontyngent stracił dziesięć procent ludzi, jednak w pododdziałach bojowych było znacznie gorzej. Szkolący armię afgańską OMLT2 (operacyjny zespół doradczo-łącznikowy) utracił połowę zespołu. Nie wiemy, ilu spośród uczestników potyczek, zasadzek, wymiany ognia czy wybuchów min pułapek zostało poszkodowanych, mimo że nie odnieśli żadnego fizycznego uszczerbku na zdrowiu.

Z psychologicznego punktu widzenia potencjalnie mogą to być wszyscy. Urazów psychicznych doznaje bowiem większość żołnierzy uczestniczących w dramatycznych zdarzeniach. Nie oznacza to wcale, że każdy, kto przeżył traumę, jest murowanym kandydatem do tego, żeby zachorować na PTSD, czyli zespół stanowiący rodzaj zaburzenia lękowego, występujący w efekcie nagłych, nieoczekiwanych, przerażających doświadczeń. Znaczącą rolę w zapobieganiu dalszym skutkom szoku odgrywa psychologiczna interwencja kryzysowa, czyli to, jak szybko po zdarzeniu żołnierz został otoczony fachową opieką psychologiczną, i czy w ogóle taka pomoc została mu udzielona.

Proszę, pomóżcie

O statystyki dotyczące osób z traumą trudno chociażby z tego powodu, że zgłoszenie się do psychologa wciąż budzi w żołnierzach niechęć. Jednak poszczególne przypadki widać gołym okiem, a przykłady z życia wzięte można mnożyć, bo to się dzieje wokół nas, w środowisku wojskowym. Rozmawia się o tym nieustannie. O zjawisku przy każdej okazji mówią również lekarze psychiatrzy i psychologowie, acz z zachowaniem tajemnicy, bez podawania personaliów.

"Niewidoczna strona księżyca" znajduje swoje odbicie również na forach internetowych. Dzięki anonimowości stanowią one swoiste środowisko terapeutyczne. Zamieszczane tam wypowiedzi żołnierzy i członków ich rodzin, szczere aż do bólu, znakomicie obrazują całe zjawisko.

W jednym z elektronicznych listów żona opisuje stany i zachowania męża po powrocie z Afganistanu: "Po jakimś czasie zaczęły się nieprzespane noce. Kładł się, potem przez godzinę przewracał z boku na bok. Na chwilę łapał sen, potem zrywał się gwałtownie. Resztę nocy spędzał przy kompie, grając w ogłupiające gierki. Gdy robiło się jasno, kładł się do łóżka i zasypiał na dwie, trzy godziny. Prawdziwy dramat zaczynał się, gdy wracał z pracy. Chodził po mieszkaniu, czepiał się o wszystko".

Poproszony przez małżonkę o kontakt z psychologiem, żołnierz poszedł jedynie do lekarza pierwszego kontaktu, który zaaplikował mu środki nasenne. Zaczął również pić, a jak był pod wpływem alkoholu, to urządzał sceny zazdrości. Długo nie chciał o niczym rozmawiać. Wreszcie pękł, otworzył się przed żoną, rozpoczął leczenie psychiatryczne. Oczywiście w tajemnicy przed armią, bo bał się opinii "czuba", "świra" i zwolnienia ze służby.

Oswajanie psychy

Dramatom można w znacznym stopniu zaradzić zawczasu poprzez odpowiednie przygotowanie nie tylko żołnierzy, lecz także ich rodzin do zbliżającego się wyjazdu na misję, do tego, co się może na niej zdarzyć. W jednostkach, a właściwie w garnizonach systematycznie uczestniczących w operacjach zagranicznych ludzie radzą sobie z tym coraz lepiej. Znaczącą rolę odgrywają tu niewątpliwie psychologowie nieograniczający się do odbębnienia obowiązkowych godzin szkolenia, lecz pracujący z żołnierzami i ich najbliższymi, poruszający podczas spotkań sprawy związane z wielomiesięczną rozłąką, a potem z adaptacją do "normalności" po powrocie.

Uczą - zarówno dorosłych, jak i dzieci - z pozoru tak prostych czynności, jak utrzymywanie kontaktu, rozmawianie przez telefon i Skype’a czy pisanie e-maili. Często bowiem, gdy po obu stronach, w równoległych światach, narastają problemy, a wraz z nimi pojawiają się coraz większe emocje, a do tego dochodzi tęsknota, niełatwo o znalezienie właściwych słów, o porozumienie. Jeśli dodamy do tego trudności techniczne z uzyskaniem połączenia, to konflikt mamy gotowy.

Kapitan Dariusz Kudlewski, oficer prasowy 10 Brygady Kawalerii Pancernej, mający doświadczenia w zagranicznych "wojażach", zwraca także uwagę na znaczenie wsparcia sąsiedzkiego, rozwijającego się z roku na rok, z misji na misję: - Dla "starych" rodzin kolejny wyjazd na misję jest już czymś w miarę zwyczajnym, dlatego roztaczają opiekę nad "młodymi", w których emocje związane z półrocznym rozstaniem i ryzykowną służbą są znacznie większe.

Dorota Bożętka, psycholog pracujący w Dziesiątej, podkreśla ponadto znaczenie wizyt zespołu specjalistów z Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego z profesorem Stanisławem Ilnickim na czele. Psychiatrzy i psychologowie, zapraszani od 2009 roku w okresie przygotowań do kolejnych misji - wcześniej do Iraku i Czadu, a obecnie do Afganistanu - mówią o istocie stresu bojowego, jego przyczynach i objawach, a także o możliwościach podjęcia terapii i jej efektach. Kontakt z kliniką ułatwia również współpracę po powrocie ze zmiany, gdy zachodzi potrzeba wysłania żołnierza na leczenie.

Psycholog zapewnia: - Między innymi dzięki takim spotkaniom następuje oswojenie ze zjawiskami zachodzącymi w psychice na różnych etapach. Żołnierze jednostki nie mają wówczas oporów, nie czują zagrożenia w kontaktach z psychologami, a gdy trzeba, również z psychiatrami.

Po powrocie z misji przeprowadzane są wstępne badania psychologiczne żołnierzy dotyczące samopoczucia. Procedurę powtarza się po trzech miesiącach. Gdy dzieje się coś niedobrego, psychologowie wysyłają swych podopiecznych na zaawansowane badania, a jeśli jest to niezbędne, również na leczenie.

Często jednak - jeśli poszczególni żołnierze dołączają do kontyngentów z różnych rodzajów wojsk - odpowiedniego przygotowania brakuje. Zdarza się, że już po pierwszych kontaktach ogniowych czy ostrzałach bazy rozpoczynają się "rotacje". Okazuje się, że gdy rzeczywistość przerasta wyobrażenia, odporność psychiczna tych ludzi zawodzi. Dlaczego? Jedni twierdzą, że są to "wypadki przy pracy", inni zrzucają winę na niesprawność systemu selekcji i brak odpowiedniego przygotowania.

Nikt nie przyszedł

Aby przeciwdziałanie skutkom problemów psychicznych było na misji efektywne, musi działać system. Najważniejszy jest w nim współpracujący przez kolejne miesiące pododdział - ludzie skazani na siebie, na dobre i złe. Szczególne miejsce w tym zespole zajmuje dowódca. Dobrze, gdy jest zarazem liderem i przywódcą, gdy ma autorytet i zaufanie swoich ludzi. Systemu wsparcia nie ma także bez oficera wychowawczego, księdza kapelana i wielu innych osób. Oczywiście nad wszystkim czuwa psycholog.

Dlaczego najpierw zespół, a nie siły fachowe? Psycholog Dorocie Biernackiej podczas pięciu zmian PKW w Afganistanie (absolutny rekord!) niejednokrotnie zdarzało się pracować z żołnierzami w chwilę po najbardziej dramatycznych wydarzeniach. Poznała wówczas oczyszczającą moc działania zespołu.

- Ludzie wracali z akcji i natychmiast rozmawiali ze sobą, "przerabiali" zdarzenie. Bywało, że mieli do siebie ogromne pretensje. Należało im w tym towarzyszyć, ale wykazując się wielką delikatnością. Zaznaczyć jedynie swoją obecność. Nie narzucać się, pokazać: jestem, siedzę sobie w kącie i nie wtrącam się do momentu, dopóki dyskusja nie pójdzie w stronę, która mogłaby być szkodliwa.

Dorota Biernacka należy do tej grupy psychologów, którzy pozytywnie wpisali się w obraz kolejnych zmian operacji afgańskiej. Żołnierze zachowali ją w pamięci jako osobę otwartą, przyjazną i przede wszystkim skuteczną w swej pracy. Starała się przekonywać ich do tego rodzaju pomocy, i do tego, że w trudnych sytuacjach jest po ich stronie i dla nich.

W relacjach weteranów misji irackiej i afgańskiej psychologowie pojawiają się często i są przedstawiani w bardzo kontrastujących ze sobą barwach. Wsparcie jednych pozwalało w najcięższych chwilach wyciągnąć ludzi ze zbiorowego psychicznego dołka. Innych... cóż, innych społeczność żołnierska nie obdarzała zbyt dużym zaufaniem. Z różnych powodów, między innymi ze względu na "brak podejścia" czy "reprezentowanie interesów dowódcy".

W licznych rozmowach, które odbyłem, nikt nie kwestionował, że dla uczestników operacji najważniejsze jest zadanie. Nie bez znaczenia była jednak atmosfera, w jakiej przychodziło je wykonywać. Fakt, dzięki psychologowi często znacznie lepsza, ale gdy werbował on ludzi na patrol, bo takie było oczekiwanie dowódcy, to osiągał pewien doraźny efekt i natychmiast wypadał ze swej roli. Jeśli był ponadto wścibski i "myszkował po bichacie, podglądając żołnierskie życie", wciskając nos w nie swoje sprawy, również nie mógł liczyć na otwartość. W efekcie, gdy był najbardziej potrzebny, stawał się bezużyteczny. Nikt już do niego nie przyszedł.

Bez śladu traumy

Bardzo drażliwą i złożoną kwestią jest rotacja żołnierzy do kraju w trakcie zmiany i rola psychologa w tym procesie. Jedni mieli obawy, że zwrócenie się po pomoc w sytuacji kryzysowej zamiast przynieść wsparcie, może się zakończyć wysłaniem ich do domu. Inni wręcz przeciwnie - przychodzili, licząc na pomoc w wyrwaniu się z misji. Czasem podejmowali decyzję pochopnie, pod wpływem nagłych wydarzeń i emocji. Zdarzali się też i tacy, po których już w pierwszych dniach było widać, że nie są w stanie pełnić służby w warunkach zagrożenia.

Dorota Biernacka podkreśla, że były to sytuacje tyleż ważne, co trudne. Jest jednak ostrożna w ocenach, mówi jedynie w swoim imieniu. - Nie było moją rolą zatrzymywanie kogokolwiek na misji siłą ani też wypychanie go do kraju, jeśli nie było psychologicznie uzasadnionego powodu - podkreśla. - Do mnie należało upewnienie się, że żołnierz podejmuje świadomą i w pełni przemyślaną decyzję, niewymuszoną przez kogoś, nie pod wpływem chwili. Byłam przede wszystkim po to, żeby pomóc im prawidłowo funkcjonować w tamtych warunkach.

- Zapytana, kiedy psycholog może mówić o wymiernym sukcesie, przytacza następujący przykład: - W zespole, którym się opiekowałam, zginął w zasadzce żołnierz, a kilku innych zostało rannych. Wszyscy ciężko to przeżywali, musiałam szybko sprawić, żeby się pozbierali. Miesiąc później w kolejnej akcji zginął żołnierz z innego patrolu. Koledzy znajdujący się pod ostrzałem nie mogli go zabrać, wezwali więc QRF [Quick Reaction Force, siły szybkiego reagowania - przyp. red.]. A tego dnia służbę pełnili w nim moi podopieczni. Działali sprawnie, skutecznie i bez zahamowań. Spotkałam się z nimi godzinę po powrocie z akcji. Nie było u nich śladu traumy.

Masz innego

Po powrocie z misji ludzie znikają. Robią jeszcze badania lekarskie, potem wyjeżdżają na urlopy, a po kilku miesiącach wracają do służby. Co dzieje się z nimi dalej? Psychika człowieka ma to do siebie, że nie eksploduje jak ajdik. Reakcje rozkładają się w czasie, często emocje się kumulują i dają o sobie znać w najbardziej niespodziewanych momentach, czasem parę dni po powrocie, w innych przypadkach po miesiącach lub nawet latach. Nie zawsze są to przesłanki do stwierdzenia PTSD czy objawy samej choroby, często w ten sposób przejawia się po prostu zagubienie emocjonalne.

Bardzo obrazowo, ale też i trafnie atmosferę powrotów do normalnego życia, do domu, do rodziny, opisuje doktor Zbigniew Łątkowski, psycholog kliniczny i psychoterapeuta 22. Wojskowego Szpitala Uzdrowiskowo-Rehabilitacyjnego w Ciechocinku, prowadzący w tej placówce zajęcia psychoterapeutyczne z weteranami misji zagranicznych i ich bliskimi: „

- Podczas półrocznej rozłąki psują się często związki uczuciowe. Kobieta, żeby wytrzymać rozłąkę, musi się wystudzić emocjonalnie. Żołnierz zaś myśli zupełnie inaczej. I te dwie osoby spotykają się po pół roku. To jakby gorącą fajerkę rzucił na lód. I zaraz myśl: bo ty masz innego. Myśli, że żona go zdradza. Konieczna jest w takim momencie umiejętność ponownego zakochiwania się w sobie. Aby to nastąpiło, żona musi wiedzieć, co się z mężem dzieje.

Szpital jest jednym z tych miejsc, w których weterani, uczestnicząc w turnusach wraz z bliskimi, mogą odzyskać równowagę, dowiedzieć się wiele o sobie, również w kwestii zagrożenia zdrowia: - Po pół roku służby w Afganistanie wracają do domu, do innego świata dodaje doktor. - Nie bardzo potrafią rozróżnić, który z nich jest prawdziwy.

W Ciechocinku podchodzi się do zjawiska kompleksowo, gdyż kłopoty z adaptacją dotyczą również rodzin. Związki są często wystawiane na ciężką próbę, zagrożone rozpadem. Ze względu na obowiązującą dyskrecję doktor nie ujawnia takich sytuacji, ale może mówić o satysfakcji, bo wiele małżeństw zostało dzięki jego pracy uratowanych.

Doktor Łątkowski nie chce procentowo określać, ilu uczestników turnusów należałoby skierować na oddział psychiatryczny ze względu na zaburzenia i złe funkcjonowanie. Zapewnia jednakże bardzo optymistycznie, że 99 procent żołnierzy po pobycie w ciechocińskim szpitalu wraca do normy.

Jak w Ramstein

Gdy na życie żołnierza rzuca cień PTSD, wówczas jedyna rozsądna droga wiedzie do lekarza psychiatry. Podpułkownik doktor nauk medycznych Radosław Tworus, pełniący obowiązki szefa Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego, zapewnia, że Wojskowy Instytut Medyczny jest szpitalem otwartym na żołnierzy wracających z misji. Poszkodowanymi zajmuje się Urszula Flis, pełnomocnik dyrektora.

Zorganizowano tu cały system, dzięki któremu weterani bez czekania miesiącami w "funduszowych" kolejkach mają możliwość korzystania z szybszego i łatwiejszego dostępu do świadczeń medycznych. Mogą zgłosić się tu bezpośrednio, bez skierowania, jeśli oczywiście jest sens jechać do Warszawy na przykład aż ze Świętoszowa. Czasami to konieczne, ale zdaniem doktora doraźna pomoc psychiatry czy psychologa spełnia swoje zadanie wówczas, jeśli jest dostępna na miejscu.

Doktor Tworus nie ukrywa ambicji swego zespołu: - Próbujemy osiągnąć standardy budzącego zachwyt wojskowych pacjentów szpitala w Ramstein. Przed nami długa droga, ale satysfakcjonujące jest to, że coraz częściej żołnierze zaczynają dostrzegać, iż jesteśmy szpitalem wojskowym.

Idealny świat? Otóż drogę do kliniki z pewnością łatwiej znaleźć, odkąd placówka stała się bardziej medialna i popularna, gdy zaczęto pisać i mówić, że pomaga żołnierzom. Pojawiły się więc skierowania od lekarzy, psychologów, również od dawnych lekarzy wojskowych, pracujących dziś w cywilu. Żołnierze, którzy o niej słyszeli, idą do specjalisty i proszą o skierowanie. Sporo pacjentów zgłaszało się z rekomendacji Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju. Niewiele jest za to skierowań z resortowej służby zdrowia, od tamtejszych lekarzy i psychologów. Pacjenci czasem używają argumentu: - Nie pójdę do psychologa, bo… donosi dowódcy.

Bez gwarancji

Zdaniem doktora Radosława Tworusa nikt nie zagwarantuje, że kontakt z lekarzem psychiatrii nie odbije się negatywnie na dalszym życiu żołnierza. Wojsko tylko z pozoru jest stabilnym miejscem pracy. W trakcie ciągłych reorganizacji i restrukturyzacji łatwo można wypaść z gry.

Często barierą w udaniu się po pomoc jest takie rozumowanie, dodaje doktor Tworus: - Jeśli się przyznam do kłopotów, zacznę chodzić do lekarzy, brać zwolnienia, to przy najbliższej okazji dowódca powie, że musi mieć zdrowych i sprawnych ludzi, a nie chorych, szwendających się po szpitalach. Tym bardziej psychiatrycznych.

Według jego opinii wcale nie jest tak, że żołnierze nie chcą się leczyć i nie wiedzą, do kogo iść po pomoc: - Chcą i wiedzą, tylko nie zamierzają swojej sytuacji nagłaśniać. Nie przyjdą do wojskowej kliniki, jeśli nie mają pewności, że informacje o ich problemach stąd się nie wydostaną. Pukają więc do prywatnych gabinetów, bo tam nikt z zewnątrz nie zajrzy, nie sprawdzi.

Armia musi być sprawna. Nikt jednak nie pyta dowódcy o jego kłopoty, tylko stawia mu zadanie przygotowania odpowiedniej liczby ludzi na misję. Doktor rozmawiał jakiś czas temu z oficerem, który zgłosił się do niego w stanie ogólnego załamania psychicznego. Powodów było wiele, ale najważniejszy to ten, że dostał polecenie wybrania spośród podwładnych grupy na wyjazd do Afganistanu. Tych, którzy się nadawali i byli chętni, zabrał ze sobą na misję etatowy dowódca, którego nasz pacjent zastępował. Z pozostałych, do których się zwrócił, większość podziękowała za ofertę. Ale na górze nikogo to nie interesowało.

Chodzi więc nie tylko o przebywanie na półrocznej misji, na której trzeba strzelać, zabijać, gdzie dochodzi do dramatycznych sytuacji. Wystarczy dostać niewykonalne zadanie i stać się przez to niekompetentnym dowódcą. Lekarze udzielą mu pomocy, bo od tego są. A potem żołnierz wyjdzie ze szpitala i…

Pacjent opuszcza klinikę. I co dalej? Bierze sprawy w swoje ręce. Lekarze zalecają dalsze korzystanie ze wsparcia psychologa czy nawet psychiatry, chociażby po to, by omówić, co się dzieje po terapii, jaka jest aktualna sytuacja żołnierza. Bywa, że słyszą wówczas pytanie: "Ale dokąd mam pójść? W mojej okolicy specjalisty nie ma, a tam, gdzie jest, kolejka ustawia się długa". A czasem zdarza się, że taki miejscowy specjalista powie: "Panie, ja tu leczę schizofrenię i nie wiem, co wy tam macie na wojnie za schorzenia".

Trzeba mieć wyczucie, znać wojskową specyfikę i realia służby. Być na przykład świadomym, z jakim poczuciem wstydu wiąże się często dla człowieka w czerwonym berecie wizyta u psychiatry.

Specjaliści, którzy podzielili się swoimi refleksjami, zgodnie twierdzą, że gdy chodzi o opiekę nad zdrowiem psychicznym żołnierzy, to brakuje konsolidacji. Jeśli mają pomagać skutecznie, to wszyscy powinni działać w jednolitym systemie. I tu powstaje dylemat: w jakim? Bo jedni twierdzą, że psycholog powinien podlegać nie pionowi wychowawczemu, tylko wojskowej służbie zdrowia. Chociażby dlatego, że każda decyzja o rotacji z misji ze względów psychologicznych jest rotacją medyczną, ze wskazaniem psychologicznym. Przeciwnicy takiego podejścia mówią: owszem, tak, ale najpierw należałoby odtworzyć czy też utworzyć wojskową służbę zdrowia z prawdziwego zdarzenia.

Piotr Bernabiuk, "Polska Zbrojna

***

Komentarz:

Na sukces moich podwładnych w Iraku czy Afganistanie istotny wpływ miały doskonała praca dowódców niższego szczebla i wsparcie psychologów. Właściwe relacje między nimi pozwoliły na szybką reakcję i pomoc żołnierzom będącym w dołku psychicznym. Odniosłem wrażenie, że psycholog, cywil, trafniej ocenia i diagnozuje, często jest bardziej obiektywny niż dowódca. Uczestnicy misji chętnie korzystali z fachowych porad.

Violetta Uszko i Agnieszka Władyka, psychologowie Alfy z IX zmiany w Afganistanie, wykonały swoje zadanie w stu procentach. Stanowiły swoisty wentyl bezpieczeństwa. Wspierały żołnierzy, którzy byli narażeni na wybuchy min pułapek i ostrzały. Pomagały pozbierać się po stracie kolegów, doradzały nie tylko w zwyczajnych problemach wynikających z przebywania w bazie, lecz także w tych związanych z życiem zostawionym w kraju. Bez psychologów trudno sobie wyobrazić działanie na współczesnym polu walki.

Podpułkownik Rafał Miernik jest dowódcą 7 Batalionu Strzelców Konnych Wielkopolskich w 17 WBZ w Wędrzynie. Stał na czele kompanii bojowej IV zmiany PKW Irak, a także zgrupowania bojowego Alfa IX zmiany PKW Afganistan.

Komentarz:

Niby w mediach co rusz słyszymy o stresie bojowym, o PTSD. Jednak tak naprawdę żołnierze o traumie wiedzą bardzo mało.

Jeżeli nagle i nieoczekiwanie umiera na naszych oczach człowiek, to jesteśmy przerażeni i sami konfrontujemy się wtedy z własną śmiertelnością. Nie potrafimy pomóc ofierze, więc do tego dochodzi jeszcze bezradność. Nie tylko wojskowi, lecz także policjanci czy strażacy powinni być lepiej niż osoby przypadkowe przygotowani na takie sytuacje, chociażby poprzez odpowiedni nabór do służby.

Właściwie przeprowadzoną selekcję widać w doborowych jednostkach. Służący w nich żołnierze, mimo znacznie większego obciążenia psychicznego, nieporównywalnie częstszego znajdowania się w traumatycznych sytuacjach, mają znacznie mniej kłopotów z psychiką. I choć nie są niezniszczalnymi cyborgami, to zazwyczaj doznają wyłącznie obrażeń zewnętrznych. Oczywiście do czasu. Dlatego nie można żołnierza zostawić w służbie do 60. roku życia, tak długo on nie wytrzyma, stanie się wrakiem człowieka.

Podpułkownik doktor Radosław Tworus jest lekarzem psychiatrą.

Komentarz:

Na spotkaniu zaraz po traumatycznym zdarzeniu nie wolno dopuścić do eskalacji ewentualnej agresji, trzeba uważać, żeby nie przegapić kogoś, kto ze swoimi silnymi emocjami w ogóle sobie nie radzi. Może się przecież zdarzyć osoba z tendencjami samobójczymi, przeżywająca oprócz sytuacji traumatycznej również kryzys domowy. Dobrze jest coś o swoich podopiecznych wiedzieć. Nie zawsze jest to możliwe, ale niekiedy taka wiedza ogromnie pomaga, pozwala na określenie pewnych tendencji w emocjach i zachowaniu.

Czasem trzeba być także stanowczym, powiedzieć na przykład: musisz pójść do lekarza. Po powrocie z patrolu, podczas którego miały miejsce dramatyczne zdarzenia, jeden żołnierz szedł zaraz spać, inny musiał zadzwonić do żony, trzeci siadał na schodach i palił papierosa. Sam. Koło niego należało usiąść. Nie próbować na siłę żartować, nie być natrętnym, nie mówić: nie martw się, tak bywa. Dla tego człowieka jest to pierwszy tak dramatyczny przypadek w życiu i nie ma tu żadnego "tak bywa". Nie wolno też żołnierza pytać: a co pan myślał wówczas, gdy to się zdarzyło? Czasem byli gotowi "zabić" za głupie pytania. Starałam się wówczas jedynie, że tak powiem, przewentylować i uspokoić emocje.

Bardzo konkretna psychologiczna praca odbywa się następnego dnia. Wtedy właśnie zadaje się pytania typu: co pan myślał, co czuł? Takie spotkanie jest obowiązkowe, czasem płyną po nim łzy. Wszystko po to, żeby człowiek nie pozostał z tym nieszczęściem sam, by to, co negatywne, nie utrwaliło się w jego psychice, nie wywołało zaburzeń.

Dorota Biernacka jest psychologiem.

>>>>

Wojna zadaje nie tylko rany ciala ale psychiki a co najwazniejsze duszy .
To sa PRAWDZIWE rany . To ze nie widac to nie znaczy ze nie ma . Sa i to nawet wieksze ...
Ja do znudzenia powtarzam ze zabicie terrorysty nie jest grzechem a zasluga . Bóg daje za to nagrody w niebie bo zolnierze od tego sa . I nie sluchajcie pacyfistycznych bredni ze ,,zabicie kazdego czlowieka jest zlem''... NIE JEST ! To sa nikczemnicy . Owszem jest przezyciem ale nie zlem . Podobnie jak mlody nauczyciel jest w szoku gdy pierwszy raz ma powadzic lekcje a tam zgraja huliganow . Wielu ma urazy i stresy i musi sie leczyc . NIE OZNACZA TO PRZECIEZ ZE NAUCZANIE JEST ZLEM ! Nonsens . To psychika szaleje . Rozum musi rzadzic takze psychika .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:06, 11 Wrz 2012    Temat postu:

Imitacja

Doktor Andrzej Michalski czeka na serce od trzech lat. Jest wysoki, słyszy, że trudno znaleźć dawcę podobnej postury. Napisał dramatyczny list do kolegów lekarzy: róbcie więcej przeszczepów! Dajcie nam nadzieję!

Jestem uwiązany – mówi słabo doktor Michalski. Ma 43 lata, dwa metry wzrostu. Kiedyś nie mógł usiedzieć w miejscu, nosiło go. Ordynator oddziału chorób wewnętrznych w szpitalu w Knurowie i radny powiatowy raczej późno wpadał do domu. Od roku nie wpada wcale, utknął w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu podłączony do religi.

Serce doktora Michalskiego jest tak zniszczone chorobą, że nie utrzymałoby go przy życiu. A więc trzyma go religa – pompa pneumatyczna, która powstała dzięki znanemu kardiochirurgowi i została nazwana na jego cześć. To ona wymusza krążenie krwi, pozwala przetrwać do przeszczepu.

Doktor Michalski został wpisany na listę trzy lata temu, a od roku jest przypadkiem tzw. priorytetowym. Tylko co to znaczy, skoro czeka i czeka zespolony z pompą. Boże, jak dobrze byłoby się od niej uwolnić. – Chciałbym już być po przeszczepie, zaszyty – mówi. Teraz ma otwory w ciele, z których wystają rury – są przezroczyste, więc widać, jak krew wypływa z niego i wraca. Osobny kabel wiąże go z urządzeniem sterującym – cały mechanizm jest w szafce wielkości pralki.

Od czasu do czasu może się wypiąć z sieci, przejść na baterie – na przykład idąc do toalety albo na krótki spacer po szpitalnym korytarzu. Pcha wówczas przed sobą pudło ze sterownikiem, które waży ponad 100 kilogramów. Więcej niż on. Pchanie pompy stara się traktować jak ćwiczenie rehabilitacyjne, a czekanie na serce jak ćwiczenie z cierpliwości.

Choć trudno jej nie stracić. W Polsce jest pięć ośrodków wyspecjalizowanych w transplantacji serca, w lipcu we wszystkich zrobiono zaledwie dwa przeszczepy, a w sierpniu siedem. Kolejka czekających na serce robi się coraz dłuższa: w styczniu czekało 386 osób, teraz 412.

Pod koniec wakacji doktor Michalski napisał list otwarty "Do moich Przyjaciół Lekarzy". Krótko o sobie, o tym, że wie, iż może nie doczekać, modli się, nie traci nadziei. Ale głównie o tym, że spadek liczby transplantacji jest dramatyczny, że w krajach o wiele mniejszych od Polski wykonuje się więcej przeszczepów. Pisał też o kolegach ze szpitalnego oddziału, którzy balansują na granicy życia, tak jak on. "Czekamy na Waszą pomoc każdego dnia, dajcie nam więcej nadziei!".

Więcej już było

W Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu od stycznia było 21 przeszczepów. – Oczywiście moglibyśmy robić dużo więcej – przyznaje prof. Marian Zembala, dyrektor Centrum. Szacuje, że rocznie dałoby się wykonać nawet 80. – U nas można byłoby 30 – wylicza dr Tomasz Urbanowicz z Kliniki Kardiochirurgii Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu. A jaki mają wynik? Od stycznia do końca sierpnia – trzy przeszczepy. W Krakowie – pięć. – A moglibyśmy robić nawet i po dwa tygodniowo – ocenia dr Piotr Przybyłowski, małopolski konsultant w dziedzinie transplantologii.

Statystyki są gorsze niż w ubiegłym wieku. Piętnaście lat temu, choć nie było tylu wyspecjalizowanych ośrodków, zrobiono 118 przeszczepów serca. Dziesięć lat temu – 122. W ubiegłym roku jedynie 80. Średni czas oczekiwania na serce sięga 18 miesięcy. Ludzie z ciężką niewydolnością tego nie wytrzymują, 53 osoby trzeba było w ciągu ostatniego roku wykreślić z listy, zmarły.

Z prof. Zembalą, który jest krajowym konsultantem do spraw kardiochirurgii, uczniem Zbigniewa Religi i jego następcą, próbujemy dojść, co się dzieje. – Mamy nowoczesne, dobre prawo dotyczące transplantologii, którego dawniej nie było. Mamy coraz więcej dobrze przygotowanych transplantologów. Od dwóch lat jest specjalny program, dzięki któremu szpitale mogą mieć potrzebny sprzęt, więc nie można się skarżyć, że go brakuje. Ministerstwo Zdrowia deklaruje, że zapłaci za każdy przeszczep – wymienia profesor. – To plusy, które pozwalają rozwijać transplantologię – mówi. Co więc stoi na przeszkodzie? – Aktywność lekarzy.

To podstawowy problem. Jest jakaś organizacyjna niemoc, zbyt duża łatwość w rezygnowaniu ze zgłaszania dawców – tłumaczy kardiochirurg. W Hiszpanii, Austrii, Holandii czy Czechach też oczywiście narzekają, że przydałoby się więcej, tyle że tam jest 36-40 dawców na milion mieszkańców. W Polsce 14-15.

Małe serduszka

– Gdy szedłem do szpitala, syn szedł do pierwszej gimnazjalnej – mówi Rafał Jaracz. Syn zdążył skończyć pierwszą klasę, przejść do drugiej. A on wciąż w tym samym miejscu: w zabrzańskim centrum, przy pompie pneumatycznej. Ma 39 lat, 190 cm wzrostu i serce do natychmiastowej wymiany. – Nie wiem, skąd mi się te kłopoty wzięły – mówi.

Zawsze był aktywny, wysportowany, grał w piłkę w Lechii Piechowice. Aż raz na boisku zasłabł. Pomyślał: przypadek. Ale później robił się coraz słabszy i chudszy. Lekarz zlecił badania, wyszło, że serce wielkie jak u konia, z mizerną kurczliwością. Od serca poleciały nerki, wysiadł żołądek, przestały pracować jelita. – Umierałem – wspomina. Od października ubiegłego roku jest na sztucznym wspomaganiu. Bał się pompy jak diabli. Z zawodu jest elektronikiem, ale gdy zobaczył, jak to działa, spanikował. Kto by chciał tak całkiem zależeć od maszyny?

Na widok kardiochirurga, który podchodził, żeby mu ustawić komputerowo siłę skurczu, rozkurczu, Jaracza ogarniało przerażenie: co doktor robi? Jeszcze coś pokręci, maszyna stanie i koniec! Na początku strach było spuścić z oczu tę szafę, bo co będzie, jak się nagle wyłączy? Z awarią zasilania jakoś można by sobie poradzić.

Straszniejsze są naloty włóknika. Włóknik, czyli fibryna, białko o długich, nitkowatych cząsteczkach, wytrąca się z osocza, tworzy rusztowanie dla skrzepu. A skrzepy urywają się, zatykają naczynia krwionośne, powodują mniejsze i większe udary. Tu mówi się na to: incydent. On miał już kilka incydentów. – Sparaliżowało mnie. Ale puściło. Później straciłem pamięć. Wróciła. Niestety, nie każdy po incydencie dochodzi do siebie. Są zgony. Człowiek patrzy, jak ludzie obok umierają, i tłumaczy sobie: nie myśl o tym. – Mam grupę krwi B. Nie jest częsta, ale były już przeszczepy w tej grupie. Tyle że wszystko to były małe serduszka.

Podróbka z Hiszpanii

Dawca to na ogół mężczyzna, rzadziej kobieta. Ma uraz głowy po wypadku (a jeszcze częściej uszkodzenie naczyń mózgowych) i 44 lata – taka jest średnia wieku, choć w ubiegłym roku najmłodszy, od którego pobrano narządy, miał raptem 9 miesięcy, a najstarszy 75 lat. Od stycznia do końca sierpnia tego roku dawców było 397, pobrano łącznie ponad tysiąc narządów, ale tylko 45 serc. W ubiegłym roku w czterech przypadkach na dziesięć pobierano od dawcy wyłącznie nerki.

– Jeśli pyta mnie pani, czy lekce sobie ważymy i czasami nie pobieramy jakiegoś narządu, choć można byłoby go przeszczepić, odpowiadam: nie podejrzewam – mówi prof. Zbigniew Włodarczyk, prezes Polskiego Towarzystwa Transplantacyjnego. – Trzeba pamiętać, że nie chodzi tylko o to, by szybko pobrać i szybko przeszczepić.

Ten, kto dostanie serce, ma żyć, a nie umrzeć po dniu czy tygodniu dlatego, że dano mu narząd wątpliwej jakości. Z nerką jest mniejsze ryzyko, jeśli po przeszczepieniu nie podejmie swoich funkcji, to chory trafi na dializę, będzie czekał na kolejny przeszczep. Ale jeśli serce okaże się zbyt słabe? Nikłe są szanse utrzymania kogoś przy życiu, aż znajdzie się dobre serce.

Na korytarzu kliniki transplantacyjnej w Bydgoszczy, której szefuje prof. Włodarczyk, wisi plakat ostrzegający niedowiarków, że narządy nie rosną na drzewach. Trzeba byłoby się też nauczyć, że same transplantologom w ręce nie wpadną. Zaczęto u nas nawet budować struktury koordynatorów pobrań i przeszczepów na wzór Hiszpanii, gdzie z transplantacjami jest o niebo lepiej niż u nas. Koordynatorzy mieli obserwować, co się dzieje na oddziałach, czy na którymś nie leży pacjent ze śmiercią mózgu, który mógłby być dawcą.

W sumie mamy już 239 koordynatorów transplantacyjnych, a radykalnego wzrostu przeszczepów nie widać. Za to widać niedoskonałość służby zdrowia: trzeba działać szybko, kontaktować się z Poltransplantem – centralą, przez którą przechodzą wszystkie informacje o ewentualnych dawcach, pobraniach, przeszczepach narządu. A tu się nagle okazuje, że lekarz nie ma stałego dostępu do internetu. Albo pacjent, potencjalny dawca, umiera w nocy czy w weekend i to kłopot, bo nie udaje się powołać komisji orzekającej o śmierci mózgu, nie można wykonać niektórych badań, zamknięta jest pracownia USG, nie ma kto zrobić echa serca.

Aby mieć pewność, że da się pobrać do przeszczepu nie tylko nerki, ale też trzustkę, wątrobę, płuca czy serce, trzeba wykonać zmarłemu wiele dodatkowych badań pod kątem wirusów, zakażeń, przebytych chorób, obmierzyć go, prześwietlić. I trzeba działać szybko. Aby nie zmarnować serca, transplantolodzy na pobranie i przeszczepienie mają 3,5 godziny. Dla płuc ten czas to sześć godzin, dla wątroby – osiem. Dlatego tak ważna jest dobra koordynacja działań.

– Niestety, w wielu szpitalach nie zaczyna się procedury z typowaniem dawcy, żeby uniknąć tego wszystkiego, co dzieje się później – tłumaczy prof. Włodarczyk. Zauważa ze smutkiem, że zamiast systemu hiszpańskiego mamy jego nędzną imitację. Najbardziej wyraźny znak, że mamy podróbkę? Koordynatorzy od stycznia pracują bez umów. – Pozostawiono ich samym sobie, bez wynagrodzenia. Jak mają być koordynatorami przeszczepów bez żadnego umocowania prawnego. Na jakiej podstawie mają działać? Bez umowy? To nie do pomyślenia.

– Owszem, pytają co z umowami, dzwonią – przyznaje dr Jarosław Czerwiński, zastępca dyrektora Poltransplantu. Uspokaja, że dostaną zaległe wynagrodzenie, umowy będą podpisane. Nie precyzuje jednak kiedy. – Dla jednej trzeciej z nich już udało się uruchomić środki. Dla pozostałych będą uruchomione z pewnością.

Jak w więzieniu

Żona doktora Michalskiego wychodzi do szpitala codziennie rano tak jak inni wychodzą do pracy. Jest stale przy mężu i pompie, osłuchała się z tym metalicznym: klik-klik, klik-klik. Posiedzą sobie razem do 21. Później ona wraca do domu, żeby wyprać rzeczy ze szpitala, ugotować coś, by urozmaicić mężowi szpitalną dietę. Zanim tak ciężko zachorował, zawsze razem gotowali. Razem wyprawiali się na wycieczki z aparatem, bo jego pasjonuje fotografia. Teraz doktor nie robi zdjęć. Czeka, aż dostanie serce, wtedy sobie popstryka.

Rafał Jaracz też ma plan, że wszystko nadrobi, gdy tylko będzie mógł żyć bez pneumatycznej pompy. – Nie dopuszczam złych myśli do siebie. Ale to przykre uczucie, że siedzę w więzieniu, z wyrokiem.

>>>>

Kolejna forma cierpienia wynagradzajacego za grzechy swiata !!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 22:27, 30 Lis 2012    Temat postu:

Usłyszała, że jest zakażona wirusem HIV. "Świat mi się zawalił"

Nigdzie nie chodziła, siedziała w domu sama, słuchała muzyki i piła wódkę. Taksówka przywoziła jej jedzenie zamówione przez telefon. Przepiła sklep i wszystkie oszczędności, które razem z mężem odkładali na mieszkanie i zaczęła melinarskie życie. Kiedy nie była już w stanie nawet przygotować dziecku jedzenia, zadzwoniła do swoich rodziców, by zabrali wnuczka. Została sama. - Sześć lat temu, dzień przed swymi urodzinami, dowiedziałam się, że jestem zakażona - opowiada w rozmowie z Wirtualną Polską 46-letnia Katarzyna, nosicielka wirusa HIV.
Mrocza historia życia Kasi rozpoczęła się w dniu, w którym sięgnęła po alkohol. - To było dokładnie 12 lat temu, w maju. Zaczęłam pić po aresztowaniu mojego męża Jarosława - wspomina kobieta.

"Więcej było tego ćpania, niż normalnego życia"

Jarek był starym kryminalistą - jak określa go sama Katarzyna. - Ogólnie był dobry, ale gdy zaczynał pić i ćpać, stawał się agresywny i bł mnie. A więcej było tego ćpania, niż normalnego życia - wyznaje kobieta. Katarzyna poznała swojego przyszłego męża przez wspólne koleżanki. Gdy się poznali, nic o nim nie wiedziała. On - przystojny i szarmancki, ona - matka samotnie wychowująca syna. Myślała, że złapała Pana Boga za nogi.

Na początku było wspaniale. Jarek doskonale potrafił się maskować. A Kasia był w nim zakochana do szaleństwa. Nie wiedziała, że bierze narkotyki, nigdy nie miała z nimi do czynienia i nie umiała rozpoznać, że ukochany jest pod ich wpływem. Myślała, że po prostu dużo pije. Dopiero po pewnym czasie znajomi otworzyli jej oczy. Do tego był uzależniony od gier, pieniądze przepuszczał grając w jednorękiego bandytę. Mówił, że robi interesy, tymczasem kradł. - Byłam pewna, że się zmieni, że w końcu przejrzy na oczy i zrozumie, że ma rodzinę. Nigdy nie miał prawdziwego domu. Starałam się z całego serca, żeby mu taki stworzyć - mówi Katarzyna.

W końcu nadszedł ten pamiętny dzień. Jarek wrócił do domu cały zakrwawiony i w pośpiechu zaczął pakować walizki. W międzyczasie, jak w amoku, opowiadał żonie, co się wydarzyło. Jak zwykle, pił z kolegami w knajpie. W pewnym momencie w lokalu pojawił się obcy mężczyzna. Jarek sprowokował turystę, który nawrzucał mu, co o nim myśli. Mąż Katarzyny, który był wtedy pod wpływem narkotyków, wyszedł z knajpy, wsiadł w taksówkę i pojechał do kolegi. Wziął od niego dwa noże, wrócił do lokalu i zaczął dźgać nimi mężczyznę, który mu podpadł. Kobieta była zszokowana tym, co usłyszała od męża. Jarosław uciekł, a pół godziny później u Kasi pojawiła się policja.

Zaatakowany mężczyzna cudem przeżył. Katarzyna, jako żona, mogła nie zeznawać. W ten sposób sprawa się przeciągała. Kobietą targały olbrzymie wyrzuty sumienia: z jednej strony to był jej mąż i nie chciała przyczynić się do jego zamknięcia, z drugiej strony jednak powinien dostać nauczkę, przecież mało co nie zamordował człowieka. Do tego dochodził ogromny strach o siebie i o syna. - Bałam się, jaka będzie jego reakcja, bo to jest świr. Pomyślałam, że jeżeli zeznam, a oni go nie wsadzą do więzienia, to wróci do domu i mnie zabije - opowiada Kasia.

Przepiła wszystko i zaczęła melinarskie życie

Po trzech latach świadkowie zaczęli się wycofywać ze swoich zeznań. - Koledzy udawali wariatów, inni świadkowie się bali, więc wiedziałam, że za chwilę wyjdzie na wolność - tłumaczy Katarzyna. Na ostatniej rozprawie postanowiła zeznawać. - Zdecydowałam, że nie pozwolę mu wrócić do domu - mówi Kasia. Dzięki niej Jarosław dostał sześć lat więzienia.

Kobieta została sama z małym synem - Sebastianem. Żyła spokojnie, prowadziła sklep i dobrze jej się wiodło. - Powinnam się cieszyć, że zamknęli człowieka, który był tak brutalny w stosunku do mnie - opowiada. Stało się jednak inaczej. Sytuacja ją przerosła, coś w niej pękło. Zaczęła pić na umór. Nigdzie nie chodziła, siedziała w domu sama, słuchała muzyki i piła wódkę. Taksówka przywoziła jej jedzenie, zamówione przez telefon. Przepiła sklep i wszystkie oszczędności, które miała z mężem odłożone na mieszkanie i zaczęła melinarskie życie. Gdy nie była w stanie nawet przygotować dziecku jedzenia, zadzwoniła do swoich rodziców, by zabrali wnuczka.

W niedługim czasie odbyła się rozprawa sądowa, na której sąd zaocznie ustanowił dziadków dziecka rodziną zastępczą. Katarzyna nie pojawiła się w sądzie. - Powiedziałam wcześniej rodzicom, że nie będzie mnie na sprawie. Bałam się słuchać prawdy o sobie - szlocha kobieta.

Po wszystkim trochę otrzeźwiała. Zgłosiła się do Domu dla Ludzi Bezdomnych im. św. Brata Alberta w Świnoujściu. - Chciałam, by mnie zamknęli, odizolowali, bo sama nie umiałam odstawić alkoholu - tłumaczy Kasia. Tam dostała ogromną pomoc. Trafiła na detoks, potem na terapię do Szczecinka. Niewiele pomogło, piła dalej. Pojechała na paromiesięczną monarowską terapię do Rożnowic (maksymalny ucisk osoby uzależnionej na początku, stosowanie kar i nakazów, poniżanie oraz ostra i ciężka praca - także nad sobą, a wszystko po to, aby doznała szoku, dotknęła dna i się od niego odbiła).

Gdy leczenie się zakończyło, Katarzyna nie miała gdzie się zatrzymać. - Jeden z terapeutów doradził mi przemyślenie swojego życia. Wiedziałam, że muszę gdzieś osiąść, żeby nie skończyć na jakiejś melinie. Zaproponowano mi ośrodek dla bezdomnych - ANKAR w Trzciance - wspomina Kasia. Na miejsce udała się z przyjacielem-alkoholikiem, który był nosicielem wirusa HIV. - Był na tyle fair, że powiedział mi o tym wcześniej. Potrzebowałam kogoś bliskiego, dlatego związaliśmy się - wyjawia Katarzyna.

Po miesiącu miłość mu się znudziła, jej pozostał HIV

Kasia nie przyjmowała wiadomości, że może się zakazić. - Był rozsądnym człowiekiem. Wydawało mi się, że ja też taka jestem - opowiada kobieta. Kiedy on przebywał w szpitalu na leczeniu (co pewien czas jeździł sprawdzać wyniki), Katarzyna go odwiedzała i przy okazji robiła sobie za darmo testy na HIV. - Parę razy wynik był dla mnie bardzo dobry - ujemny. Niestety, sześć lat temu, dzień przed swymi urodzinami, dowiedziałam się, że jestem zakażona - wyrzuca z siebie Kasia.

Kobieta się tego nie spodziewała. - W tamtym momencie byłam przerażona. Gdy usłyszałam wynik przez telefon, nie mogłam mówić, cały czas płakałam. Zawalił mi się cały świat. Po latach picia, terapiach, gdy w końcu wszystko zaczęło mi się układać, nagle dowiedziałam się, że jestem zakażona. Bałam się, że to koniec, że ludzie mnie odrzucą. Pomyślałam, że niepotrzebnie trzeźwiałam, bo i tak nic mi z tego teraz nie przyjdzie - opowiada Kasia.

Po miesiącu partner ja opuścił i wyjechał z ośrodka, znudziła mu się miłość (dziś już nie żyje, zapił się na śmierć). Wtedy Katarzyna powiadomiła powiadomiła administrację ośrodka, że jest nosicielką. - Bardzo się bałam, co się ze mną stanie. Spotkałam się jednak z przemiłą reakcją, zaopiekowano się mną i stworzono prawdziwy dom - mówi kobieta.

Katarzyna w niedługim czasie została kucharką. Skończyła zaocznie szkołę średnią i zdała maturę. Awansowała i przeszła do pracy w biurze: załatwiała darowizny, zajmowała się robotą papierkową. Po latach ciężkiej pracy została zastępcą prezesa. Spotkała także miłość swojego życia i wyszła za mąż za ukochanego mężczyznę. - Mieszkamy w jednym domu, używamy jednego ręcznika, bywa, że jemy tą sama łyżką. Jesteśmy razem już pięć lat. Rafał cały czas jest zdrowy i jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi - opowiada Kasia.

Kobieta odnalazła też po latach kontakt ze swoim synem. Nigdy nie próbowała go odebrać swoim rodzicom. - Uzgodniłam z mamą i z samym Damianem, że nie będę burzyć mu jego świata. Nie pojawię się nagle w jego życiu i nie będę się upominać o syna, który przez parę lat mnie nie widział i nie znał - tłumaczy Kasia. Mimo tego, że dzieli ich wiele kilometrów, odwiedzają się, kiedy tylko czas im na to pozwala. Dużo rozmawiają przez telefon, utrzymują także kontakt na facebooku.

- Teraz gdy jestem bardzo szczęśliwa, zaczynam się najbardziej bać (płacz). Boję się, że to wszystko może się skończyć.

Gdy stwierdzono u Katarzyny obecność wirusa HIV, miała bardzo wysoką odporność - 1460 komórek CD4. Mało kto (nawet zdrowy człowiek) ma taka odporność. Prawidłowy poziom komórek CD4 wynosi od 750do 1500 (Pierwszy okres choroby trwa od zakażenia do obniżenia CD4 poniżej 500 komórek. Okres drugi - od 500 do 200 komórek, a okres trzeci - gdy liczba CD4 spada poniżej 200. Nosiciel HIV wkracza w AIDS, gdy rozpoznana zostanie choroba wskaźnikowa lub odporność spada poniżej 200 komórek. W ciągu następnych 2-3 lat choroba szybko postępuje. Odporność spada, występują kolejne choroby oportunistyczne, narasta wyniszczenie i demencja, ostatecznie prowadzące do zgonu).

Odporność Kasi zaczęła spadać do 800 i na tym etapie bardzo długo się utrzymywała. Teraz wynosi już tylko 460. - Na razie nie zostałam zakwalifikowana do leczenia lekami, ponieważ moja pani doktor powiedziała, że mój organizm był parę lat bardzo silny. Skierowała mnie do psychiatry. Doszła do wniosku, że to może być stres - mówi Kasia.

Osoby zakażone powinny prowadzić spokojny tryb życia. Katarzyna bardzo dużo pracuje. Ośrodek pochłania ją bez reszty. - Z jednej strony biegam, załatwiam różne sprawy, takie jak jedzenie dla podopiecznych, proszek do prania czy mydło. Z drugiej strony mam taki wewnętrzny stres. Jak widzę siebie i męża, siedzących razem na kanapie lub jadących gdzieś na wycieczkę, to myślę sobie, że jest tak pięknie. Po moim wcześniejszym małżeństwie - takim okropnym - po tych latach bicia, mojego uzależnienia od alkoholu, straty rodziny, w końcu jest dobrze. Jednak cały czas podświadomie boję się stracić to wszystko - szlocha Kasia i dodaje: - Jeszcze nie teraz, jeszcze trochę. Jeszcze parę lat chciałabym się nacieszyć życiem.

Życie dało jej nieźle w kość i ukształtowało jej silny charakter. - Postanowiłam walczyć. Ta choroba nie wygra ze mną. Mimo tego, że odporność mi spadła, nie poddam się. Stonuję, nie będę się tyle stresować, usiądę na tyłku i dam radę - przekonuje.

Ewa Koszowska

Tu znajdziesz pomoc i wsparcie lekarzy, psychologów, seksuologów, prawników oraz konsultantów HIV:

- Telefon Zaufania AIDS 22 692 82 26, 801 888 448

- Stowarzyszenie Wolontariuszy Wobec AIDS Bądź z nami [link widoczny dla zalogowanych]

- Pozytywny Świat Kobiet [link widoczny dla zalogowanych]

Ośrodek prowadzony przez Kasię ciągle boryka się z trudnościami finansowymi, dlatego też można wspomóc Stowarzyszenie ANKAR wpłacając 1% podatku na konto:

Bank: BS Wronki O/Trzcianka

Nr konta: 08 8961 1025 0020 0296 1183 0001

....

Koszmar . Tak jeden czlowiek moze zniszczyc drugiego . Duchowo . Tak nie tylko fizycznie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:50, 21 Gru 2012    Temat postu:

Umiera na raka, żegna się z rodziną na YouTube

17-let­ni Zach So­biech z Mi­ne­so­ty, chory na raka kości, na­grał po­ru­sza­ją­cą pio­sen­kę po­że­gnal­ną dla ro­dzi­ny i przy­ja­ciół - in­for­mu­je ser­wis dailymail.​co.​uk. - Chcia­łem się wspiąć i uchwy­cić reszt­ki życia; Ty tam sie­dzia­łaś trzy­ma­jąc w ręku sznur - śpie­wa na­sto­la­tek.

Sie­dem­na­sto­let­ni Zach So­biech z Mi­ne­so­ty od trzech lat cier­pi na nie­ule­czal­ne­go raka kości. Po­zo­sta­ło mu za­le­d­wie kilka mie­się­cy życia. To­cząc walkę ze śmier­tel­ną cho­ro­bą, Zach nadal za­cho­wu­je po­go­dę ducha – pisze i wy­ko­nu­je utwo­ry, bo wła­śnie w ten spo­sób chce się po­że­gnać się z ro­dzi­ną i przy­ja­ciół­mi.

Jego pio­sen­kę po­że­gnal­ną pt. "Clo­uds", opu­bli­ko­wa­ną w ser­wi­sie YouTu­be, w ciągu 10 dni od­wie­dzi­ło ponad 422 tys. użyt­kow­ni­ków. - Więc spa­dłem, spa­dłem, spa­dłem; W tę ciem­ną i sa­mot­ną ot­chłań; Nie było tam ni­ko­go, kto by o mnie nadal dbał; A ja chcia­łem się wspiąć i uchwy­cić reszt­ki życia; Ty tam sie­dzia­łaś trzy­ma­jąc w ręku sznur - śpie­wa na­sto­la­tek.

????

JAKI ZNOWU SZNUR ??? Czy on sie chce powiesic !!! Powstrzymajcie go ! Toz Bóg mu szykuje miejsce w niebie a ten bredzi o ciemnej otchlani . To jest od diabla . Takie sa skutki zachodniego ateizmu . Koszmar !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 22:16, 24 Gru 2012    Temat postu:

Kłopot tysięcy Polaków. Ich Wigilia nie będzie taka, jak innych

Podczas gdy większość Polaków przygotowuje świąteczne potrawy, na które tylko mają ochotę, oni muszą zastanawiać się, czy dana potrawa jest bezpieczna. Kiedy w sklepach ludzie pakują do koszyków pierwsze lepsze produkty, oni czytają każdą etykietę po kilka razy. Setki tysięcy osób nie będą miały takiej Wigilii, jak w wielu domach. O kim mowa?

Czy wyobrażasz sobie święta bez pierogów z kapustą i grzybami, kutii, czy bez sernika? To właśnie te czy inne potrawy sprawiają, że smak świąt jest tak wyjątkowy.

Tysiące osób w Polsce musi się jednak obejść smakiem, zastępując te potrawy ich zamiennikami. Dlaczego? Ponieważ coraz więcej osób w naszym kraju jest na diecie bezglutenowej. I to nie z wyboru podyktowanego chęcią zdobycia wymarzonej sylwetki czy po prostu kaprysem. Przechodzą na tę dietę, ponieważ ich organizmy nie tolerują glutenu.

Czym jest ten gluten?

Gluten, główny winowajca problemów wielu ludzi na świecie, to mieszanina białek roślinnych: gluteniny i gliadyny, która występuje w ziarnach zbóż. Można byłoby pomyśleć, że życie pozbawione glutenu nie jest takie trudne, gdyż wystarczy wykluczyć z diety produkty zbożowe. Nic bardziej mylnego. Każdy, kto jest na diecie bezglutenowej musi nauczyć się żyć bez wielu produktów, które inni jedzą na co dzień.

Czy potrafiłbyś zrezygnować z jeszcze ciepłego i chrupiącego chleba, którego zapach jest tak wyjątkowy? Czy umiałbyś odmówić sobie pierogów, pizzy w ulubionym barze, zapiekanki kupionej naprędce w drodze z pracy, czy bez kotleta schabowego w panierce? Osoby, które muszą wykluczyć ze swojej diety gluten, muszą zrezygnować z tych przysmaków lub wybrać ich bezglutenowe zamienniki, które nie smakują tak samo, jak te "normalne" produkty.

Ten szkodliwy gluten jest obecny nie tylko w "mącznych" produktach. Może znajdować się także w wędlinach, jogurtach, słodyczach, kakao, alkoholu czy proszku do pieczenia. Święta Bożego Narodzenia są więc sporym wyzwaniem dla osób, które są na diecie bezglutenowej, gdyż większość potraw wigilijnych zawiera w sobie zakazany składnik.

"Święta będą równie piękne, smaczne i udane, jak te glutenowe"

Inaczej sytuacja wygląda w przypadku osób, które od urodzenia są na tej diecie, a inaczej w przypadku tych, którzy z dnia na dzień musieli zrezygnować ze swoich ulubionych przysmaków, gdyż okazało się, że ich organizmy nie tolerują glutenu. Osoby, które od dziecka nie jedzą produktów z glutenem, nie muszą męczyć się z utrwalonym w pamięci smakiem wielu przysmaków. Ci, którzy nagle musieli odstawić to, czego nie tolerują, w wielu sytuacjach - jak na przykład podczas świąt - mogą tęsknić za dawnym jedzeniem.

Jak jednak podkreśla Małgorzata Źródlak ze Stowarzyszenia Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej, tak naprawdę dietetyczne potrawy wigilijne mogą umilać nam czas świąt. Różnią się one tylko bezglutenowym opłatkiem i daniami, które są takie same, jak te tradycyjne, jedynie są przygotowane bez glutenu. – Jeśli wykażemy trochę inwencji i przygotujemy zawczasu nasze bezglutenowe święta, będą one równie piękne, smaczne i udane, jak te glutenowe – podkreśla.

Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej służy pomocą osobom, które czują się zagubione w przygotowaniach do świątecznej wieczerzy. Na stronie celiakia.pl znajdziemy podpowiedzi, jak zmienić potrawy glutenowe w taki sposób, by były bezpieczne dla osób na wspominanej diecie.

Uszka, które dodajemy do barszczu, czy pierogi możemy ulepić używając mąki bezglutenowej (ziemniaczanej, czy kukurydzianej). Bułkę tartą, którą obtoczone są krokiety, możemy zamienić jej bezglutenowym odpowiednikiem, a dzwonka karpia możemy obtoczyć w mące bez glutenu.

Jak wygląda życie bez glutenu? Przeczytaj na blogu w Onecie!

Kutia, która zwyczajowo robiona jest z obtłuczonej pszenicy, ziaren maku, czy słodu, może być wykonana z ryżu (który jest dozwolony w diecie bezglutenowej), a wędliny, które chętnie spożywamy w kolejne dni świąt, mogą być zrobione przez nas samodzielnie lub kupione u producentów, którzy mają w swojej ofercie produkty bez niedozwolonych składników.

To samo dotyczy ciast. Jeżeli nie wyobrażamy sobie świąt bez pysznych wypieków, możemy zrobić sobie bezglutenowe odpowiedniki przysmaków. Na pewno będą one nieco różniły się w smaku, ale zawsze będziemy mieli coś, co będziemy mogli zjeść podczas wieczerzy wigilijnej.

"Święta… Jak im tłumaczyć?"

Jednak dobranie odpowiednich potraw, które nie zawierają glutenu, to nie jedyny problem osób na diecie. Wiele z nich obawia się reakcji otoczenia na to, że nie mogą jeść tego, czy innego produktu. Na forum.celiakia.pl, założonego z myślą oy osobach na diecie bezglutenowej, powstał temat "Święta… Jak im tłumaczyć?" Wiele osób zastanawia się, co powiedzieć swoim bliskim, którzy będą namawiać ich do spożycia niedozwolonych produktów.

Jedna z użytkowniczek napisała, że "przeprowadziła rozmowę z rodziną na temat choroby i jest załamana". "Twierdzą, że przesadzam, myślą, że jak wyglądam na zdrową osobę, to nic mi nie jest. Trzymam teraz dietę, a oni zaczęli mnie traktować jak ufoludka" - dodaje.

Inna osoba zaznacza, że to jej pierwsze święta na diecie. "Zrobiłam z mamą listę potraw, składników... Wiadomo to, co da radę zrobić, będzie bezglutenowe. Ryba będzie glutenowa, ale jeden kawałek oddzielnie dla mnie się znajdzie. Pierogi zamówiłam, bo z braku czasu nie zrobię swoich. Opłatek również zamówiłam i z niego skorzysta cała rodzina. Co do ciasta: sernik, murzynek i babkę odpowiednio wcześniej zamówiłam. Sama zrobię jeszcze jakieś ciasteczka..." – podkreśla.

Kolejna osoba dodaje, że jej tata, który przygotowuje wieczerzę wigilijną, do wszystkich produktów przywiązuje dużą wagę. – Powiedział, że wszystkie sałatki, ryby, czy ciasta będą bez glutenu. Skoro jego córka jest na diecie, zrobi wszystko, by jej święta były takie, jak poprzednie – opowiada z radością.

Kilkaset tysięcy osób na diecie

Poruszanie się w bezglutenowym świecie w pojedynkę jest naprawdę trudne. Na szczęście w naszym kraju funkcjonuje Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej, które zrzesza osoby nietolerujące glutenu. - Obecnie mamy prawie 1500 członków, w ostatnim roku przybyło ich około 500 – opowiada Małgorzata Źródlak, przedstawicielka Stowarzyszenia.

Dodaje, że na celiakię (trwającą całe życie immunologiczną chorobę o podłożu genetycznym, charakteryzującą się nietolerancją glutenu - red.) - choruje jeden procent polskiego społeczeństwa, a kolejne kilka procent cierpi na alergię na gluten lub nadwrażliwość na to białko. Niestety, zdecydowana większość osób (szacujemy, że około 95 proc.) o tym nie wie... – dodaje.

Liczby mogą niewiele powiedzieć, bo czym jest te kilka procent? Kiedy jednak uzmysłowimy sobie, że choćby ten jeden procent chorujących to już prawie 400 tys. osób w naszym kraju, sprawa zaczyna wyglądać poważnie.

Choroba może ujawnić się w każdym wieku. Do niedawna uważano, że celiakia to schorzenie bardzo rzadkie, które dotyka najczęściej dzieci, a po kilku latach diety się z niego wyrasta. To chyba jeden z najczęściej powtarzanych mitów w tym temacie. Osoby, którym wmówiono, że "wyleczyły" się z celiakii, w dorosłym życiu zapadają na poważne schorzenia, które są spowodowane nieprzestrzeganiem diety.

Oprócz częstych objawów powikłań pokarmowych nieprzestrzeganie diety może doprowadzić do anemii, depresji, niepłodności, marskości wątroby, wysokiego poziomu cholesterolu, czy astmy, więc sprawa jest naprawdę poważna.

Wysokie koszty diety. Chleb za pięć złotych

Przestrzeganie diety, kupowanie bezglutenowych produktów to nie jedyny problem osób, które nie tolerują glutenu. – Osoby na diecie bezglutenowej mają liczne problemy. Przede wszystkim bardzo często trudno jest o prawidłową diagnozę. Ludzie przez wiele lat leczą jedynie objawy, czego konsekwencją są bardzo poważne choroby – mówi Małgorzata Źródlak z Polskiego Stowarzyszenia Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej.

- Brak świadomości na temat choroby zarówno w społeczeństwie, jak i w części środowiska medycznego też tworzy liczne utrudnienia. Dodatkowo dochodzą problemy otoczenia ze zrozumieniem faktu, że dieta to nie wymysł danej osoby, a jedyne możliwe lekarstwo na poważne dolegliwości. Problemy pojawiają się także podczas jedzenia poza domem (podróże, czy choćby zwykłe wyjście do restauracji), korzystania z posiłków w stołówkach szkolnych, czy szpitalu oraz podczas uczestniczenia w Komunii Świętej w kościele – wymienia. - Na szczęście, dzięki Stowarzyszeniu, od 2009 roku udało się wprowadzić w Polsce możliwość komunii bezglutenowej – podkreśla Źródlak.

Sporym utrudnieniem jest również koszt tejże diety. Bezglutenowe produkty są znacznie droższe od ich glutenowych odpowiedników. – Brak refundacji kosztów leczenia dietą bezglutenową to też spory kłopot. Należy pamiętać, że jest ona (dieta - red.) jedynym lekarstwem dla osób, które cierpią na te dolegliwości – podkreśla przedstawicielka Polskiego Stowarzyszenia Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej.

Co jeść będąc na tej diecie? Przeczytaj blog w Onecie!

Ilość pieniędzy wydawanych na produkty bez glutenu zdecydowanie przewyższa koszt zakupów glutenowych. Chociażby chleb, który przygotowany jest z mąki kukurydzianej, czy ryżowej, kosztuje ponad pięć złotych.

Osoby, które mają już zdiagnozowaną chorobę powinny się cieszyć, że po wprowadzeniu diety ich samopoczucie się polepszy. – Stosując ściśle dietę bezglutenową można całkiem zdrowo funkcjonować, jak każdy normalny człowiek. Poza tym osoby na diecie bezglutenowej odżywiają się świadomie, zdrowiej, jedzą lepsze, zdrowsze produkty – podkreśla Małgorzata Źródlak.

Jeśli chcemy żyć bezpiecznie na naszej diecie i dowiedzieć się więcej na temat naszych dolegliwości, Stowarzyszenie służy pomocą. Po przystąpieniu do niego otrzyma się poradniki, czasopismo oraz inne materiały, które pomogą nam swobodnie poruszać się w rzeczywistości bez glutenu.

Niezależnie od tego, czy nasze święta będą w wersji "z", czy "bez" glutenu, najważniejsza jest atmosfera, która będzie im towarzyszyć. Jeśli do przygotowań potraw podejdziemy z uśmiechem na twarzy, każde danie będzie dla nas wyjątkowe.

....

Kolejna forma cierpienia ...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 0:46, 05 Sty 2013    Temat postu:

Maciej Zientarski przerywa milczenie

- Przepraszam za całe zamieszanie, za wszystko, co się stało. Bardzo żałuję. To jest cena mojej wielkiej pasji - powiedział dziś w TVP2 Maciej Zientarski. Zientarski, który wczoraj usłyszał wyrok trzech lat więzienia za spowodowanie wypadku, w wyniku którego zginął dziennikarz motoryzacyjny Jarosław Zabiega, we wzruszającej rozmowie z Hanną Lis opowiedział o szczegółach swojego życia po nim. - Przepraszam za siebie i za to, że przyjechałem do Jarka tym samochodem. Chciałbym wszystkim powiedzieć "przepraszam". Przeprasza za swoją pasję i za to co doprowadziło do tej tragedii - powiedział w pierwszym wywiadzie po wypadku. Pytany o to, jak wygląda teraz jego życie powiedział: "jem i żyję". Wyjawił, że mimo tragedii, jaka wydarzyła się w 2008 roku w Warszawie, nadal kocha motoryzację. - Ciągle kocham jazdę samochodem. Ciągle kocham auta i wszystko, co jest z tym związane. To mi ciągle zostało. To jest nie do ruszenia. Mam to we krwi - dodał. Dziennikarz motoryzacyjny przyznał też, że był u swojego kolegi, który zginął w wypadku, na grobie. - Mam w telefonie zdjęcie tego grobu. Na ścianie wisi taki kolaż, który wykonałem: zdjęcia tego auta przed wypadkiem, po wypadku i zdjęcie grobu Jarka - powiedział.

....

Oczywiscie to nie jest zabojstwo . Nie mozna sie obwiniac choc demon meczy .
Niestroznosc czy glupota to zupelnie inny rodzaj winy . Chyba kazdy przynajmniej w dziecinstwie tak glupio sie bawil ze mogl zginac . I teraz gdy pomysli robi mu sie zle ze ktos mogl zginac . Czy ktos zginie czy nie decyduje Bóg wiec glowa do gory . Po to jest spowiedz wielki dar Boga aby czlowiekowi powiedziec . Nie pamietam twoich grzechow . Tak . NIE PAMIETAM mowi Bóg nie powracaj juz do nich mysla . Pokój Mój wam daję . Bądźcie spokojni :0))) Taki jest Bóg .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 21:13, 09 Sty 2013    Temat postu:

Codzienny horror. "Moje życie stało się śmiercią"

Ta praca jest bardzo cyniczna. Mówi się, że to 99 procent nudy i 1 procent szoku, ale ryzyko jest ogromne. Każdy, kto ją wykonuje, staje się cieniem człowieka. - Jedno wydarzenie może złamać ci serce - mówi człowiek, który trafił do "piekła na Ziemi".

Kapitan Kevin Ivison z brytyjskiej armii pracował jako saper w najbardziej niebezpiecznych miejscach na świecie. Prawdziwy horror przeżył jednak dopiero, gdy trafił do Iraku. Podczas jednej z akcji musiał rozbroić bombę, patrząc na leżące nieopodal zwłoki swoich kolegów.

Ta tragedia zmieniła jego życie. Najcięższą bitwą, trwająca całe lata, był powrót z koszmaru do świata żywych. Kpt Ivison opisał swoje zmagania w książce "Saper. Prawdziwa opowieść o najbardziej ryzykownym zawodzie świata", która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.

Z kapitanem Kevinem Ivisonem, saperem brytyjskiej armii, rozmawia Przemek Henzel.

Przemek Henzel: Czym dla Ciebie jest strach? Służyłeś w dwóch najbardziej niebezpiecznych miejscach na świecie - Iraku i Afganistanie. Czy strach stał się częścią Twojego życia?

Kpt Kevin Ivison: W początkowym okresie mojej służby, strach mnie ekscytował; to było uczucie, którego chciałem doświadczyć za wszelką cenę. Podobała mi się możliwość stanięcia twarzą w twarz z własnym lękiem, bo uważałem, że takie właśnie sytuacje będą dla mnie najlepszym sprawdzianem. Później jednak strach stał się przeszkodą, czymś, czego starałem się w miarę możliwości unikać. Zdałem sobie sprawę, że strach sprawił, że niechętnie podejmowałem ryzyko; choć był on częścią mojej pracy, miałem coraz większe problemy, by stawić mu czoła.

Ile razy zajrzałeś śmierci w oczy? Okazji chyba nie brakowało…

Najgorszym miejscem, w którym służyłem, był Irak. Trafiłem tam w 2005 roku, 1,5 roku po obaleniu Saddama Husajna, będąc w pełni świadomym wojskowych umiejętności rebeliantów, którzy zabili wcześniej wielu naszych żołnierzy. Wiedziałem, że mój pobyt w Iraku zdecyduje, do pewnego stopnia, o mojej karierze w armii oraz o moim życiu osobistym. To była dla mnie ogromna atrakcja - być przerażonym i robić ekstremalnie trudne rzeczy. Chciałem też oczywiście ratować ludzkie życie. W rzeczy samej, był to wszystko, o czym kiedykolwiek marzyłem.

Która z misji bojowych była dla ciebie najtrudniejsza? W swojej książce wspominasz o Al-Amarze, mieście rodem z Dzikiego Zachodu, położonym w południowym Iraku. Czy to było Twoje "piekło na ziemi"?

Al-Amara było miastem bezprawia znajdującym sie w pobliżu granicy z Iranem. Z powodu swojego położenia miasto to stało się miejscem dla testowania przez rebeliantów nowych ładunków wybuchowych, co czyniło zeń najgorsze miejsce dla żołnierzy brytyjskiej armii. Ale pośrodku wybuchających bomb, licznych strzelanin i nakręcającej się spirali strachu, żyło 300 tysięcy zwykłych Irakijczyków, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z tą falą przemocy.

Oni chcieli tylko jedzenia, czystej wody i elektryczności - tego, czego chce większość ludzi na świecie. Swoją rolę postrzegałem więc nie tylko jako wspieranie żołnierzy koalicji antyterrorystycznej, ale także jako pomaganie Irakijczykom, których większość chciała żyć w pokoju.

Pracując jako saper często miałeś do dyspozycji jedynie kombinerki i, oczywiście, doświadczenie. Jak wyglądał w praktyce dzień sapera na linii frontu?

Trudno opisać to słowami. Moje życie było w pewnym sensie kontrolowane przez rebeliantów, którzy podkładali bomby. Normalką było 2-3 dniowe szkolenie w naszej bazie irackich policjantów i wojskowych. Ale nagle, w ciągu jednej minuty, rozlegał się dzwonek i ruszaliśmy na akcję. W ciągu tej minuty cała ta rutyna stawała się przerażającą wizją śmierci.

Gdy doszło do tragicznej operacji "Red One", szkoliłem naszych ludzi; półtorej godziny później patrzyłem już na zwłoki mojego przyjaciela, a wszędzie latały kule i wybuchały bomby. To może wydać się nieco dziwne, ale niepewność jest częścią ekscytacji towarzyszącej pracy sapera, choć jednocześnie jest największym wyzwaniem, z jakim musisz się zmierzyć.

O czym myślałeś, gdy rozbrajałeś bomby, będąc jednocześnie wystawiony na ostrzał snajperów? To takie podwójne wojenne ryzyko?

W dniu operacji "Red One" czułem się bezsilny, tak jakbym umarł i czekał już tylko na błysk lampki, która miałaby to tylko potwierdzić. Rozbrajanie bomb to bardzo cyniczna robota - kalkulujesz szanse na przeżycie eksplozji i przetrwanie pod ogniem snajperów na jakieś 3 -5 procent - tak więc, gdy zmierzasz w kierunku ładunku wybuchowego, wiesz już, że prawdopodobnie nie wyjdziesz z tego żywy. Ale bardziej niż strach owładnęły mną bezsilność i smutek. Pierwsza bomba zabiła już moich kolegów; byłem pewien, że druga uczyni to samo ze mną.

Co czułeś gdy zginęli Rich i Lee, żołnierze z Twojego oddziału? Zapłacili najwyższą cenę za wypełnianie swoich obowiązków…

Wierze, że ich poświęcenie nadal ma ogromne znaczenie. Do dziś toczy się wiele dyskusji dotyczących tego, czy operacja zbrojna w Iraku była moralna czy nie, ale Rich i Lee, szkoląc irackich policjantów, wykonali kawał słusznej i dobrej roboty. To, co cenię w żołnierzach wszystkich armii świata to to, że zanim wstąpią do wojska i zostaną skierowani na front, podejmują decyzję, że są gotowi poświęcić swoje życie, by pomóc innym. Uważam, że to niespotykane i niewiarygodne poświęcenie.

Wspominasz bitwę w Al-Amarze, w której zginęli brytyjscy żołnierze, a tłum Irakijczyków skandował z radości. Jak to jest ucierpieć z ręki tych, których się chroni?

To wydarzenie złamało mi serce. Nie tylko dlatego, że niektórzy Irakijczycy wydawali się cieszyć ze śmierci Richa i Lee, ale dlatego, że Rich i Lee mieli chronić tych ludzi. Teraz już nie mogą tego robić.

Pracę sapera niektórzy opisują jako 99 procent nudy i 1 procent szoku. Przyznałeś, że szukałeś właśnie tego 1 procenta. Dlaczego?

Wstąpiłem do armii z wielu powodów. Tak, jednym z nich była chęć doświadczenia wrażeń, które zapewnić może tylko służba w siłach zbrojnych. Chciałem zobaczyć wojnę i prawdziwą akcję, nie chciałem po prostu, zwyczajnie, "odbębnić" czasu mojej służby. Ale to prawda, że gdy doświadczyłem prawdziwego przerażenia, mój apetyt na strach zmalał. Jednak gdy wróciłem z Iraku część mnie nadal rwała się do walki, by ponownie doznać tego uczucia.

Co sądzisz o osobach, które nigdy nie były w strefie wojny, ale nazywają żołnierzy "mordercami" czy "rzeźnikami"?

Uważam, że każdy ma prawo do swojego zdania, ale opinie niektórych ludzi znaczą mniej, niż opinie innych. Jestem szczęśliwy, że żyję w kraju, w którym, dzięki poświęceniu naszych żołnierzy, mamy prawo do swobodnego korzystania z wolności słowa.

Powiedziałeś, że wraz zakończeniem swojej misji w Iraku, stałeś się cieniem człowieka. Czy to wtedy właśnie nadszedł moment załamania?

Otrzymałem przywilej odbywania służby z najbardziej niezwykłymi żołnierzami. Niektórzy z nich byli wielkimi myślicielami, niektórzy - świetnymi strategami, inni byli niesamowicie twardzi, ale żaden z nich nie był Super-Manem. Wszyscy byliśmy tylko ludźmi, i gdy byliśmy popchnięci wystarczająco mocno, poznawaliśmy swoje własne granice.

Żołnierze są o wiele bardziej odporni na stres, niż inni ludzie, ale nie ma wśród nich takiego, na którym wojna nie odcisnęłaby swojego piętna. Niektórzy z najtwardszych i najbardziej szanowanych żołnierzy, jakich poznałem, otwarcie przyznawali sie do własnych słabości, zmartwień i strachów. I uważałem, że jest to w porządku.

Zanim otrzymałeś specjalistyczną pomoc, przez 4 lata cierpiałeś na zespół stresu pourazowego (PTSD). Co najbardziej pomogło wygrać ci tę "najcięższą z bitew"?

Skorzystałem z dobrodziejstw terapii poznawczo-behawioralnej (CBT). Trudno właściwie nazwać to terapią, ale proces ten przyniósł niesamowite efekty. Krok po kroku w ciągu 6 miesięcy moje wspomnienia dotyczące Iraku zaczęły się zmieniać - stały się "bardziej czyste" i mniej bolesne.

Zmienił się nawet ich kolor i zapach. Najważniejszym elementem tego leczenia było określenie najbardziej szkodliwej dla mojej psychiki chwili - czyli śmierci Richa w Al-Amarze. To dzięki temu moje uczucia stały się mniej agresywne, a uporanie się z nimi było, od tej chwili, o wiele łatwiejsze. Ten dzień nadal jednak wspominam bardzo boleśnie.

Zanim rozpocząłeś leczenie przeszedłeś tzw. proces dekompresji. Jak go teraz wspominasz?

Z tego czasu zapamiętałem tylko uczucia desperacji i bezsilności. Myślałem, że oszalałem, nie wiedziałem w jaki sposób mógłbym powrócić do normalności po horrorze, jakiego doświadczyłem w Iraku. Próbowałem znaleźć lekarza, który byłby w stanie mnie wysłuchać, ale nie byłem w stanie znaleźć żadnej profesjonalnej pomocy psychiatrycznej.

Całymi miesiącami, a może nawet latami, byłem tylko o jeden obrazek, jedno wspomnienie, jeden zapach, jedną piosenką, od łez. To był czas beznadziei, ale z tego okresu na szczęście nie pamiętam już zbyt dużo.

W 2007 roku wróciłeś do Iraku, ale zaledwie w rok później opuściłeś szeregi armii. Czy zakończenie służby było konieczne dla zakończenia leczenia?

Opuszczenie armii było dla mnie o wiele trudniejsze niż wstąpienie do niej. Wiedziałem, że muszę odejść, choć nie miałem zielonego pojęcia o tym, jak będzie wyglądać moje życie w cywilu, ani co zrobić, by wydobyć się z zapaści. Pomyślałem, że pomoże mi w tym napisanie książki, bo uporządkuje to moje wspomnienia i pozwoli mi się pogodzić z moimi doświadczeniami z Iraku.

Częściowo to rzeczywiście pomogło, ale jednocześnie był to także dość destrukcyjny proces. Przekonałem się, że mogę pisać tylko wtedy, gdy ponownie zanurzę się w moich wspomnieniach z wojny. To było oczyszczające, ale każde przywołanemu wspomnieniu towarzyszyły negatywne emocje, z którymi nie potrafiłem sobie wtedy poradzić.

Co poczułeś, gdy zostali zatrzymani terroryści odpowiedzialni za śmierć Twoich przyjaciół?

Czułem, że śmierć Richa i Lee, była największą tragedią, jakiej doświadczyłem, i, choć nic nie było w stanie przywrócić ich do życia, aresztowanie terrorystów było najlepszą sprawiedliwością, jaką można było wymierzyć.

Powiedziałeś kiedyś: "Moje życie stało się śmiercią". Czy udało Ci się, po tych wszystkich latach, powrócić do życia?

Tak, choć nie sądzę, by było możliwe pozbieranie się do końca po tak tragicznych wydarzeniach. Ale emocje są teraz mniej traumatyczne, choć są nadal obecne. Biorąc jednak pod uwagę wydarzenia, do których doszło w Iraku, cieszę się, że byłem tam i zrobiłem, co mogłem, by chronić życie żołnierzy koalicji i irackich cywilów. Nikt z nas nie decydował o tym, co się stanie, ale dzięki temu, co przeszedłem, stałem się lepszą osobą.

....

Tak ta praca to cierpienie ! Ale jak wielka nagroda w niebie ! Niewyobrazalna . Stal sie lepsza osoba . I o to chodzi . Cierpienie uszlachetnia wlasnie tak . UŚWIĘCA . Nawet jak czlowiek nie ma pojecia Bóg dziala !


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:57, 18 Sty 2013    Temat postu:

J. David Goodman | The New York Times

"Porwanie zmieniło moje życie na lepsze"

Dzie­wię­cio­let­nia Katie zo­sta­ła po­rwa­na przez są­sia­da i przez ponad dwa ty­go­dnie prze­trzy­my­wa­na w be­to­no­wym schro­nie w piw­ni­cy. Dziś, po 20 la­tach, do­ro­sła Katie na­pi­sa­ła książ­kę o wy­da­rze­niach tam­tych dni. Stwier­dza w niej, że - pa­ra­dok­sal­nie - po­rwa­nie zmie­ni­ło jej życie na lep­sze.

Dwa­dzie­ścia lat temu o Katie Beers było w Sta­nach Zjed­no­czo­nych gło­śno: za­nie­dby­wa­na, dzie­wię­cio­let­nia dziew­czyn­ka zo­sta­ła po­rwa­na i przez ponad dwa ty­go­dnie prze­trzy­my­wa­na w ukry­tej piw­ni­cy na Long Is­land.

Dziś to już do­ro­sła, 30-let­nia ko­bie­ta nosi inne na­zwi­sko (wy­szła za mąż), ale swoją hi­sto­rię opo­wia­da pew­nie i bez opo­rów. I po­zwa­la sobie na do­praw­dy za­ska­ku­ją­cą re­flek­sję…

W wy­wia­dzie, któ­re­go udzie­li­ła "NYT", wspo­mi­na swoje po­rwa­nie. Mówi, że my­śla­ła przede wszyst­kim o tym, żeby wró­cić do domu - nie wie­dząc, że w cza­sie kiedy ona sie­dzia­ła za­mknię­ta w ukry­tej piw­ni­cy, opi­nia pu­blicz­na po­zna­ła jej smut­ne dzie­cię­ce życie: na jaw wy­szły fakty o za­nie­dby­wa­niu i mo­le­sto­wa­niu.

Ale naj­dziw­niej­sze w tym wszyst­kim jest to, że gdyby nie dra­ma­tycz­ne wy­da­rze­nia z prze­ło­mu 1992 i 1993 r., naj­praw­do­po­dob­niej nie by­ła­by dziś tym, kim jest: żoną, matką, ab­sol­went­ką ko­le­dżu i agent­ką ubez­pie­cze­nio­wą.

Po po­rwa­niu i od­na­le­zie­niu nie chcia­ła roz­ma­wiać z dzien­ni­ka­rza­mi, któ­rzy za wszel­ką cenę sta­ra­li się po­znać każdy szcze­gół tej po­nu­rej hi­sto­rii. Dziś po­dej­mu­je współ­pra­cę z me­dia­mi i uczest­ni­czy w kam­pa­nii in­for­ma­cyj­nej. Ele­men­tem tej kam­pa­nii są jej wspo­mnie­nia: książ­ka, którą wła­śnie wy­da­ła, a o któ­rej na­pi­sa­niu my­śla­ła już od dawna.

- Już w wieku dzie­się­ciu lat chcia­łam na­pi­sać książ­kę - opo­wia­da, wspo­mi­na­jąc na­śmie­wa­ją­ce się z niej dzie­ci. - Drwi­ny do­pro­wa­dza­ły mnie do pła­czu. Byłam zmę­czo­na plot­ka­mi i ludz­kim ga­da­niem. Wszy­scy przy­po­mi­na­li mi o tej hi­sto­rii, mó­wi­li: "Ten psy­chol uwię­ził cię, trzy­mał w piw­ni­cy!".

Ale mó­wią­cy tak lu­dzie nie wie­dzie­li, że rze­czy­wi­stość była dużo gor­sza, niż są­dzi­li.

Przy­ja­ciel ro­dzi­ny, nie­ja­ki John Espo­si­to - czę­sto na­zy­wa­ny po pro­stu "Wiel­kim Joh­nem" - na dwa dni przed dzie­sią­ty­mi uro­dzi­na­mi Katie Beers zwa­bił ją do swo­je­go domu mó­wiąc, że ma dla niej pre­zent. Kiedy już się tam zna­leź­li, siłą we­pchnął ją do be­to­no­wej piw­ni­cy pod ga­ra­żem w Bay Shore na Long Is­land. Po­miesz­cze­nie miało 1,80 na 2 metry, wcho­dzi­ło się do niego od góry, przez klapę w pod­ło­dze ga­ra­żu. Klapa też była be­to­no­wa, wa­ży­ła dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów.

Espo­si­to trzy­mał dziew­czyn­kę w tym po­miesz­cze­niu przez 16 dni, za­mknię­tą w drew­nia­nej skrzy­ni, z łań­cu­chem na szyi. Je­dy­nym źró­dłem świa­tła były umiesz­czo­ny w rogu skrzy­ni te­le­wi­zor.

Po znik­nię­ciu Katie po­li­cja prze­słu­chi­wa­ła Johna Espo­si­to. Ze łzami w oczach opo­wia­dał funk­cjo­na­riu­szom, że za­brał dziew­czyn­kę do sa­lo­nu gier, gdzie zo­sta­ła po­rwa­na. W końcu spra­wa się wy­da­ła, a męż­czy­zna sam do­pro­wa­dził po­li­cjan­tów do "bun­kra". Póź­niej przed sądem ze­znał, że całą kon­struk­cję zbu­do­wał spe­cjal­nie z myślą o Katie.

Trzy­dzie­sto­let­nia dziś Katie w swo­jej książ­ce, na­pi­sa­nej przy po­mo­cy dzien­ni­kar­ki te­le­wi­zyj­nej Ca­ro­lyn Gu­soff, szcze­gó­ło­wo opi­su­je całą tę hi­sto­rię i opo­wia­da o swoim dzie­ciń­stwie. Także o tym, jak ba­wi­ła się w pia­sku na bu­do­wie koło domu Espo­si­to, nie mając po­ję­cia, że wła­śnie po­wsta­je piw­ni­ca, w któ­rej kie­dyś zo­sta­nie uwię­zio­na. "Wiel­ki John po­wie­dział mi, że to bę­dzie pod­ziem­ny bun­kier", czy­ta­my w książ­ce. "Zanim po­wstał, razem z in­ny­mi dzieć­mi ba­wi­li­śmy się w przy­go­to­wa­nym wy­ko­pie".

Dziś ko­bie­ta twier­dzi, że Espo­si­to ją zgwał­cił, choć w cza­sie pro­ce­su oskar­że­nie o gwałt nie padło.

Męż­czy­zna zo­stał uzna­ny win­nym po­rwa­nia. Za­warł ugodę z pro­ku­ra­tu­rą, dzię­ki temu Katie nie mu­sia­ła skła­dać ze­znań przed sądem, ale też oskar­że­nie od­stą­pi­ło od oskar­żeń o wy­ko­rzy­sty­wa­nie sek­su­al­ne. Espo­si­to zo­stał ska­za­ny na 15 lat wię­zie­nia, obec­nie od­sia­du­je wyrok w wię­zie­niu Sing Sing w sta­nie Nowy Jork.

Kiedy Espo­si­to uwię­ził Katie, razem z nią po­zo­sta­wił w bun­krze włą­czo­ny ma­gne­to­fon, który na­grał wo­ła­nia dziew­czyn­ki o pomoc. "Bła­gam, wy­puść mnie! Ra­tun­ku, niech mnie stąd ktoś za­bie­rze!" - takie i po­dob­ne krzy­ki zaj­mu­ją całą na­gra­ną taśmę. Po­li­cjan­ci przy­szli do domu "Wiel­kie­go Johna", ale krzy­ków Katie nie sły­sze­li. Nie sły­sze­li także jak wa­li­ła pię­ścia­mi w sufit swo­jej "trum­ny".

Z książ­ki do­wia­du­je­my się jed­nak, że po­waż­ne pro­ble­my w życiu Katie Beers za­czę­ły się dużo wcze­śniej. - Moje życie było ty­siąc­kroć gor­sze, niż kto­kol­wiek są­dził - mó­wi­ła w roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rza­mi.

Oka­zu­je się, że życie ro­dzin­ne małej Katie przy­po­mi­na­ło naj­czar­niej­sze wizje z kart po­wie­ści Dic­ken­sa. Dziew­czyn­ka już w wieku czte­rech lat wy­ko­ny­wa­ła więk­szość prac do­mo­wych: sprzą­ta­ła dom, no­si­ła brud­ną bie­li­znę do pral­ni sa­mo­ob­słu­go­wej. - Do­pie­ro kiedy sama uro­dzi­łam dzie­ci, zro­zu­mia­łam, jak bar­dzo nie w po­rząd­ku było to, przez co prze­cho­dzi­łam - opo­wia­da­ła. - Byłam mo­le­sto­wa­na, za­nie­dba­na, wy­ko­rzy­sty­wa­na.

Dziś Katie Beers (która nie zgo­dzi­ła się na po­da­nie obec­nie uży­wa­ne­go na­zwi­ska męża) ma dwój­kę dzie­ci: jej synek ma trzy lata, córka - 17 mie­się­cy. Jak mówi, długo nie chcia­ła przy­znać się przed samą sobą, że jej matka, Ma­ri­lyn Beers, nie stwo­rzy­ła jej nor­mal­ne­go domu i dzie­ciń­stwa.

Przez więk­szą część tego dzie­ciń­stwa Katie miesz­ka­ła ze swoją chrzest­ną matką Lindą In­ghil­le­ri, która trak­to­wa­ła ją "jak nie­wol­ni­cę". Bio­lo­gicz­ny oj­ciec dziew­czyn­ki "znik­nął" jesz­cze przed jej na­ro­dze­niem. Rolę ojca grał w jej życiu mąż pani In­ghil­le­ri, Sa­lva­to­re. Ale on także nie był w po­rząd­ku: kil­ka­krot­nie mo­le­sto­wał ją sek­su­al­nie (zo­stał zresz­tą póź­niej za to ska­za­ny i zmarł w wie­zie­niu w 2009 r.). Pań­stwo In­ghil­le­ri, któ­rzy także miesz­ka­li w Bay Shore, po­zwa­la­li Joh­no­wi Espo­si­to wi­dy­wać się z Katie nawet po tym, jak po­ja­wi­ły się su­ge­stie, że mo­le­sto­wał on jej star­sze­go brata.

Dziś Katie opo­wia­da, że kiedy po­zna­ła swo­je­go męża, De­re­ka, po­ka­za­ła mu dom Espo­si­to i miej­sce, w któ­rym była wię­zio­na. - Chcia­łam, żeby wszyst­ko wie­dział i mógł mnie zro­zu­mieć - tłu­ma­czy. - Bo to także część mnie. Te wy­da­rze­nia uczy­ni­ły mnie osobą, którą je­stem dzi­siaj. Nie było sensu tego ukry­wać.

Po uwol­nie­niu z "bun­kra" Katie Beers miesz­ka­ła u ro­dzi­ny za­stęp­czej w East Hamp­ton, też na Long Is­land. Po la­tach jej przy­bra­ny oj­ciec po­pro­wa­dził ją do oł­ta­rza, dziś jej dzie­ci mówią do niego "dziad­ku".

Beers po­szła do ko­le­dżu, gdzie stu­dio­wa­ła za­rzą­dza­nie biz­ne­sem (z po­wo­dów oso­bi­stych nie chce po­da­wać nazwy tej uczel­ni). W cza­sie stu­diów po­zna­ła De­re­ka. - Mój mąż in­te­re­so­wał się kom­pu­te­ra­mi i tech­no­lo­gią - opo­wia­da. - Kiedy po­znał moje na­zwi­sko, wy­szu­kał in­for­ma­cje o mnie w in­ter­ne­cie i już wie­dział, kim je­stem. Ale nie po­wie­dział ani słowa, zanim sama mu tego nie opo­wie­dzia­łam.

Beers ze­rwa­ła nie­mal wszyst­kie więzy ze swoim daw­nym ży­ciem, od czasu do czasu dzwo­ni tylko do swo­jej bio­lo­gicz­nej matki. - Ale tylko w na­praw­dę waż­nych chwi­lach - za­strze­ga. - Za­dzwo­ni­łam do niej, kiedy za­szłam w ciążę, kiedy uro­dzi­łam dziec­ko… A także wtedy, kiedy miała się uka­zać moja książ­ka.

Naj­dziw­niej­sze w tym wszyst­kim jest to, że - pa­ra­dok­sal­nie - po­rwa­nie ura­to­wa­ło Katie Beers. - Aż boje się po­my­śleć, jak wy­glą­da­ło­by moje życie, gdyby to się nie stało - mówi ko­bie­ta. - Nigdy nie po­szła­bym do szko­ły śred­niej, nie stu­dio­wa­ła­bym, może bym już nie żyła. Moje życie już wtedy sta­cza­ło się po równi po­chy­łej.

Ca­ro­lyn Gu­soff, która jako dzien­ni­kar­ka opi­sy­wa­ła spra­wę po­rwa­nia małej Katie i pro­wa­dzo­nych po­szu­ki­wań, od­na­la­zła ją w 2008 r. i za­pro­po­no­wa­ła re­por­taż opi­su­ją­cy całą hi­sto­rię z per­spek­ty­wy do­ro­słej już ko­bie­ty. Beers za­pro­po­no­wa­ła, żeby za­miast tego na­pi­sa­ły książ­kę. Była już wtedy zde­cy­do­wa­na na ujaw­nie­nie całej praw­dy. - Espo­si­to odbył wła­śnie pierw­sze prze­słu­cha­nie w spra­wie zwol­nie­nia wa­run­ko­we­go - wspo­mi­na. - Po­wie­dzia­łam wtedy tacie, że chcia­ła­bym za­cząć pisać książ­kę.

Ale Katie nie za­mie­rza na tym po­prze­stać. Mówi, że chcia­ła­by pro­wa­dzić wy­kła­dy i se­mi­na­ria na ten temat. - Chcę prze­ka­zać lu­dziom ważną rzecz - mówi. - Nie­waż­ne, co w życiu prze­sze­dłeś, jeśli tylko chcesz, mo­żesz z tego wyjść!

>>>

Jak widac cierpienie uszlachetnia . Stad Bóg dopuszcza . Gdyby tak naprawde wychodzilo na zle On nigdy by sie na to nie zgodzil .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 18:38, 19 Sty 2013    Temat postu:

Chciał zrobić kawał matce, powiesił się na haku

12-latek z Cambridge przypadkowo powiesił się, gdy próbował zrobić kawałf swojej matce. Niestety, kobieta nie była w stanie uratować swojego syna, gdyż jest częściowo sparaliżowana i porusza się na wózku - pisze dailymail.co.uk.

Służby ratunkowe, które zostały wezwane na miejsca zdarzenia, znalazły chłopca powieszonego na kuchennym haku. 12-latek przez przypadek zaczepił o niego, a w rezultacie udusił się. 39-letnia kobieta desperacko próbowała odciąć swojego syna przy pomocy noża. Nie była jednak w stanie dosięgnąć do niego ze swojego wózka inwalidzkiego.

Lekarze próbowali uratować chłopca. Niestety, bezskutecznie. Po przewiezieniu 12-latka do szpitala stwierdzono śmierć.

Koroner wykluczył samobójstwo. Śledczy ustalili, że chłopiec zginął przez przypadek. Obok haka znaleziono bowiem krzesło. Sugeruje to, że chłopiec chciał zrobić dowcip i ubrać się w płaszcz bez zdejmowania go z haka.

Jak powiedziała przedstawicielka miejscowej policji, chłopiec dobrze radził sobie w szkole i "był szczęśliwy". Dodała, że w dniu tragedii w jego zachowaniu nie było niczego niepokojącego.

...

Ale kobieta ma zycie ! Paraliz a syn sie powiesil . Czy mozecie to pojac ? Nie !
Oczywiscie syn w wieku debilnym . To jest wypadek . Czy to jednak uspokaja matke ???


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 20:29, 21 Sty 2013    Temat postu:

Poród na plebanii - abp Stanisław Gądecki wnioskuje o przeniesienie księdza G. do stanu świeckiego

Poznański metropolita arcybiskup Stanisław Gądecki przedstawi papieżowi Benedyktowi XVI prośbę o przeniesienie księdza Mariusza G. do stanu świeckiego - informuje poznańska kuria na swojej stronie internetowej. Ksiądz Mariusz G. w lutym 2011 roku nie wezwał karetki do kochanki rodzącej jego syna na poznańskiej plebanii. Dziecko zmarło. Po prawie dwóch latach od tragedii kuria podjęła zdecydowane kroki - pisze "Głos Wielkopolski".

Poznańska kuria metropolitalna opublikowała komunikat na temat księdza G.: "Wobec zaistniałych nowych okoliczności Arcybiskup Poznański, zgodnie z przepisami prawa kościelnego, przedstawi prośbę do Stolicy Apostolskiej o przeniesienie ad statum laicalem". Łacińskie sformułowanie oznacza przeniesienie do stanu świeckiego. Abp Gądecki będzie o to wnioskował do papieża.

Jak poinformował Kanclerz Kurii Metropolitalnej w Poznaniu ks. Ireneusz Dosz, "po ujawnieniu dramatycznych wydarzeń (...), ksiądz został zawieszony w czynnościach kapłańskich i zastosowano wobec niego procedury przewidziane przez prawo kanoniczne. Dalsze postępowanie zostało uzależnione od wyniku dochodzenia prokuratury".

Bulwersujący poród na plebanii

Kobieta, żyjąca z młodym wikariuszem Mariuszem G., urodziła samotnie dziecko, gdy ten siedział za ścianą i słuchał muzyki. - Obudziło mnie jej jęczenie. Poszedłem do niej. Krwawiła. Prosiła o picie i koc. W pewnym momencie pojawiła się główka dziecka. Mówiła, że może bym wezwał pogotowie. Nie zareagowałem - opowiadał podczas przesłuchań.

Noworodek umarł, a ksiądz dopiero wtedy wezwał pogotowie. Mariusz G. nie poniósł żadnej kary. Został wysłany na misję na Ukrainę.

Choć prokuratura wszczęła śledztwo już 2011 r., umorzyła je. Wznowiła je rok później, kiedy informacja o tragicznym porodzie na plebanii przedostała się do mediów.

W ubiegły wtorek TVP1 wyemitowała reportaż, w którym dziennikarka odwiedziła ks. Mariusza na Ukrainie. Podając się za doktorantkę przeprowadziła z nim klika rozmów, które nagrała ukrytą kamerą.

Ksiądz G. mówił m.in., że Bóg go przekonał, że w sprawie porodu jest niewinny. Przekonywał również, że nie ukarał go ani biskup, ani prokuratura. Snuł plany na przyszłość. Chciał jechać dalej na wschód, bo czuje się "dzikusem".

>>>>

Wyglada na to te kobieta miala z kims dziecko a porod przypadl akurat na plebanii . Nie ma na razie powodu oskarzac ksiedza o cudzolozenie . Mogl byc w szoku . Trzeba wywazyc takie sytuacje bo kazdy z was moze byc w szoku i nie pomoc na czas .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
BRMTvonUngern
Administrator



Dołączył: 31 Lip 2007
Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 18:56, 23 Sty 2013    Temat postu:

Przeżyła 2 lata chemioterapii, a nigdy nie miała raka

Pewna Szwedka musiała znieść wiele obciążających zabiegów, po tym jak dowiedziała się, że ma raka wątroby. Po dwóch latach uciążliwej chemioterapii okazało się jednak, że... nigdy nie miała raka - podaje huffingtonpost.com.

Zabiegi te spowodowały, że kobieta odczuła wiele skutków ubocznych - są to między innymi osłabienie kości i uszkodzenie mózgu, co spowodowało, że kobieta ma problemy z kontrolowaniem ruchów swoich rąk. Zanim lekarze odkryli, że kobieta nie ma i nigdy nie miała raka, zdążyła otrzymać już pokaźne dawki promieniowania i kortyzolu.

- Bardzo przepraszamy za to wszystko, chcielibyśmy, aby to nigdy nie miało miejsca - powiedział Lars-Göran Holtby ze szpital a w Gävle , gdzie kobieta była "leczona". Incydent został zgłoszony odpowiednim władzom. 60 letnia kobieta wcześniej zmagała się z rakiem piersi.

Zobacz niezwykłe historie ludzi chorych na raka

Tego typu incydent nie był pierwszym. W tym samym szpitalu, w czerwcu, usunięto chirurgicznie staw biodrowy zupełnie zdrowej 30 latce. Jeśli natomiast chodzi o Stany Zjednoczone, to 98 tys. pacjentów rocznie umiera, a wielu innych doznaje uszczerbku na zdrowiu z powodu błędów lekarskich, których można by było uniknąć.

...

Przezyc takie cos to tez straszne cierpienie .


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Religia,Polityka,Gospodarka Strona Główna -> Wiedza i Nauka / Co się kryje we wnętrzu człowieka. Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3 ... 14, 15, 16  Następny
Strona 1 z 16

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
cbx v1.2 // Theme created by Sopel & Programy