Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 18:09, 15 Lut 2013 Temat postu: |
|
|
Skandal na szwajcarskiej budowie: Polacy nie dostali pensji
Dumping socjalny, opóźnienia w wypłacie wynagrodzeń i zwolnienia z pracy to przejawy dyskryminacji, które mogą spotkać Polaków pracujących w Szwajcarii, o ile nie znają oni swoich praw i nie wiedzą, gdzie mogą się zwrócić o pomoc.
Skandalem zakończyła się realizacja budowy luksusowego hotelu Chedi von Samih Sawiris w Andermatt. Plac budowy musiała opuścić niemiecka firma Condor. Powód: wyzysk polskich pracowników. Przedostanie się tej informacji do mediów negatywnie odbiło się na reputacji wykonawcy ambitnego projektu finansowanego przez egipskiego miliardera Samiha Sawirisa.
Dyskryminacja polskich pracowników
Polacy protestowali z powodu wielu naruszeń regulaminu pracy, chociażby braku zapłaty za przepracowane nadgodziny. Zamiast ustawowego 42-godzinnego tygodnia pracy robotnicy zmuszani byli do spędzania na budowie 58 godzin. Warto w tym miejscu dodać, że nadgodziny są, co do zasady płatne w wysokości 125 procent podstawy. Jeżeli w tygodniu jest 18 nadgodzin to można sobie łatwo obliczyć, ile taki pracownik traci pieniędzy w ciągu miesiąca. Innym przejawem dyskryminacji było znaczne opóźnianie wypłat - zwykle Polacy otrzymywali wynagrodzenie dopiero po interwencji związku zawodowego Unia.
W szwajcarskiej prasie praktyki te odbiły się głośnym echem, pojawiły się komentarze, że pracownicy byli eksploatowani w sposób niewolniczy, zdziwienie budziło też to, że wśród zatrudnionych nie było Szwajcarów, a jedynie ściągnięci na krótkoterminowe projekty tani robotnicy z Polski, Słowacji, Węgier i Turcji.
Podobna historia spotkała też polskich "gipsiarzy" zatrudnionych w Bazylei przez Messebaustelle HRS. Nie dość, że otrzymywali dumpingowe wynagrodzenie to po tym jak informacja ta przedostała się do mediów, jeden z pracowników został zwolniony.
Odpowiedz na skandaliczne przypadki łamania prawa pracy
Szwajcaria to kraj bardzo popularny wśród imigrantów, także wśród Polaków - wysoki kurs franka i atrakcyjne stawki za pracę spowodowały czterokrotny wzrost liczby naszych rodaków, którzy zdecydowali się na pracę w tym kraju. Niestety, ale tu też zdarzają się różne formy wyzysku.
Praktyki te dobrze są znane Adamowi Rogalewskiemu, odpowiedzialnego w związku zawodowym Unia za sprawy imigrantów. W rozmowie z Wirtualną Polską przyznaje on, że najczęstszym problemem jest dumping socjalny. - Polscy pracownicy pracują dla polskiej, szwajcarskiej lub niemieckiej firmy za zaniżone wynagrodzenie jak np. koledzy z budowy w Bazylei. Zamiast dostawać 26 fr na godzinę otrzymują 14 fr. Ostatnio spotkałem się z sytuacją na budowie w miejscowości Rorschach, kanton St. Galen, gdzie Polacy pracowali za 6 euro - wyjaśnia Rogalewski.
Takie przypadki zdarzają się według naszego rozmówcy bardzo często - nie tylko w budownictwie, ale też w rolnictwie i przy opiece nad osobami starszymi. We wszystkich tych branżach pracuje w Szwajcarii dużo Polaków, dla przykładu w samej części włoskojęzycznej, czyli w Ticino jest 300 polskich opiekunek osób starszych.
Najskuteczniejsza formą obrony przed wszelkimi tego typu nadużyciami jest wstępowanie do związków zawodowych, bo to one zajmują się pomocą i kontrola wynagrodzeń w Szwajcarii, a także oferują różne inne formy pomocy - począwszy od porad prawnych, a skończywszy na dofinansowaniach do kursów językowych.
Polacy powinni również pamiętać, że w związku z faktem, iż Szwajcaria nie jest w UE to nie dotyczą jej niektóre dyrektywy - oznacza to po prostu, że każdy pracownik bez względu skąd pochodzi i przez jaka firmę jest zatrudniony powinien dostawać szwajcarskie wynagrodzenie!
Szczęśliwy epilog
Wspomniane na początku artykułu historie dzięki interwencji związku zawodowego Unia zakończyły się dobrze dla oszukanych Polaków. Robotnicy z Andermattu w końcu dostali wynagrodzenie za styczeń, pomimo że ich pracodawca zbankrutował. Pieniądze dostali od głównego wykonawcy, nie stracą też pracy, bo zostaną "przejęci" przez inną firmę.
Również na wskutek niezależnej kontroli wynagrodzenie otrzymają pracownicy z Bazylei. W przypadku dwóch robotników była to całkiem niemała suma - łącznie otrzymali oni 14400 fr.
Jednak, aby także inne przypadki wyzysku zostały w porę wykryte konieczne jest uświadomienie Polakom, że konieczny jest kontakt ze związkami zawodowymi w Szwajcarii - niestety, ale na razie robi tak jedynie niewielki procent naszych rodaków.
Jarosław Kozakowski
Przechodza Droge Krzyzowa .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 20:00, 19 Lut 2013 Temat postu: |
|
|
Rasistowskie groźby wobec polskiej rodziny z Bradford
Polskie małżeństwo, mieszkające w Bradford z trójką dzieci, stało się celem bandyckich ataków na tle rasistowskim. Ich dom jest regularnie obrzucany kamieniami, bandyci nachodzą rodzinę domagając się pieniędzy w zamian za pozostawienie ich w spokoju. Przestraszona kobieta w końcu uciekła z dziećmi do Polski.
26-letnia Paulina Sz. w rozmowie z lokalnymi dziennikarzami przyznaje, że jej życie w Wielkiej Brytanii stało się "koszmarem". Wraz z mężem i trójką dzieci od trzech lat mieszkała w domu na osiedlu Holme Wood. Ataki zaczęły się w ostatnim czasie.
Zaczęli od kopania drzwi i wybijania okien
Pewnego dnia trzech nieznanych mężczyzn zaczęło kopać drzwi wejściowe. Krzyczeli przy tym rasistowskie, antypolskie hasła. Dzień później rozbili kuchenne okno - kamień, który wrzucili, wylądował na kuchence. Kilka minut wcześniej w tym miejscu stała najstarsza córka 26-letniej kobiety. - Byłam przerażona, po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji - mówi Polka.
Kolejne okno rozbito dwa dni później. Kolejny incydent dotknął męża pani Pauliny, dwóch mężczyzn podjechało pod ich dom i zaczęło go wyzywać i grozić mu. - Powiedzieli mężowi, że jak nie zaczniemy płacić, to oni się nie uciszą. Grozili, że rozbiją nam wszystkie okna w domu - opowiada przerażona kobieta.
W obawie o bezpieczeństwo małych dzieci (w wieku od dwóch do trzech lat) 26-latka dwa dni temu wróciła samolotem do Polski. Przez jakiś czas dzieci będą pod opieką babci. - Najstarsza córka budziła się w nocy krzycząc, że nie chce już mieszkać w tym domu w Anglii - dodaje pani Paulina, która pod koniec tygodnia ma zamiar wrócić do męża.
Sprawcy nadal są na wolności
Policjanci z Bradford prowadzą dochodzenie w tej sprawie. - Znamy szczegóły wydarzeń, które dotknęły tę rodzinę. Jesteśmy w stałym kontakcie z tymi osobami i z radą osiedlową. Rasistowskie zachowanie nie będą tolerowane w naszej społeczności, tego rodzaju zgłoszenia traktujemy bardzo poważnie - zapewnia sierżant Adam Crisp. Miejscowy radny dodaje, że nikt nie powinien czuć się zagrożony w swoim domu. - To bardzo tragiczna historia, w której rodzina jest zmuszona wywieźć dzieci w obawie o ich bezpieczeństwo. Nikt nie powinien być obiektem ataków tego typu - mówi Imran Hussain.
Sprawcy nadal nie są znani. Osoby mogące pomóc w ich identyfikacji mogą dzwonić pod policyjny numer 101 lub na anonimową infolinię Crimestoppers.
Małgorzata Słupska
>>>>
Rozkosze ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 20:01, 19 Lut 2013 Temat postu: |
|
|
Uparty Polak pogrążył szwedzką firmę
Szwedzka firma, która przez wiele lat oszukiwała polskich kierowców, musi zgodnie z postanowieniem urzędu podatkowego odprowadzić za nich milionowe składki. Możliwe, że doprowadzi to do bankructwa giganta, ale też rozpocznie pozytywne zmiany w branży transportowej.
Firma Andreassons Aakeri ma swoją siedzibę w Szwecji. Należąca do małżonków Andreasson kompania posiada flotę blisko 150 samochodów ciężarowych, które obsługują skandynawskie i europejskie trasy. Od lat zatrudniała przede wszystkim Polaków oraz Rumunów. Na przestrzeni ostatnich 15 lat miewała problemy z prawem. Mówiono, że "gubi" niezbędne do rozliczeń z pracownikami dokumenty, ma kłopoty z udokumentowaniem czasu pracy kierowców itp. Kilka miesięcy temu popadła w poważne tarapaty, które jak się teraz okazuje, mogą doprowadzić do jej upadku. A wszystko za sprawą upartego Polaka.
"Chodzi o godność"
Szwedzka kompania z siedzibą w Veddige od dawna cieszyła się wśród Polaków złą sławą. Na forach internetowych można przeczytać dziesiątki wpisów z ostrzeżeniami przed pracą dla niej. W kwietniu 2012 roku szwedzkie pismo branżowe "Transport Arbetaren" zamieściło obszerny artykuł o walce polskiego kierowcy z firmą Andreassons Aakeri. Pan Radosław, Polak, mieszkający z rodziną w Szwecji, czuł się przez nią oszukany i postanowił domagać się zaległych pieniędzy. Zrobił na dziennikarzach bardzo dobre wrażenie, bo jak to sam określił, "nie zamierzał biadolić nad niesprawiedliwością losu, tylko wytrwale dochodzić swoich praw, choćby miało się to skończyć w sądzie najwyższym". Polak w swoim mniemaniu walczył nie tylko o zaległą pensję, ale i godność.
Historia jakich wiele
Z relacji Polaka wynika, że w 2011 roku szukał pracy. Właścicielka Andreassons Aakeri zadzwoniła do niego po rozmowie kwalifikacyjnej i zleciła wyjazd do Norwegii już następnego dnia bez żadnej formalnej umowy. Obiecała, że dokumenty zostaną podpisane po powrocie. Mężczyzna zgodził się, bo miał wrażenie, że chodzi o wyjątkową sytuację. Gdy wrócił, nakazano mu założyć własną firmę transportową w Polsce. Usłyszał, że inaczej będzie miał problem z uzyskaniem wypłat. Kierowca zgodził się niechętnie. Kontrakt z jego nowo powstałą firmą podpisała nie Andreassons Aakeri, ale inna spółka, w której mąż właścicielki był członkiem zarządu. Ustnie zgodzili się 150 koron szwedzkich na godzinę. Pisemna umowa nie wspominała natomiast o konkretnych stawkach.
Potem było już tylko coraz gorzej. Polskiemu kierowcy zlecano zdecydowanie więcej godzin niż dopuszcza szwedzkie prawo - relacjonuje "Transport Arbetaren". Średnia z kilku miesięcy wynosiła 78 godzin tygodniowo. Wypłaty jednak nie były adekwatne do czasu pracy. Pan Radosław kilkukrotnie próbował to wyjaśnić w biurze firmy, gdzie z uporem odsyłano go do szefowej. Ta irytowała się, że "zawraca jej głowę".
Fortuna zbudowana na Polakach?
Zdaniem wypowiadających się anonimowo w internecie kierowców, potęga szwedzkiej firmy została zbudowana na krzywdzie polskich pracowników. Również pan Radosław widział, że nie tylko on przychodzi niezadowolony do biura. Jednak jego zdaniem większość z ponad stu kierowców z Polski i Rumunii nie wypowiadała głośno swojego zdania. Nie znali szwedzkich stawek, przepisów i języka, na trudne warunki i niskie stawki narzekali między sobą.
We wrześniu 2011 roku pan Radosław tak bardzo zdenerwował się lekceważącym zachowaniem właścicielki firmy, że szturmował drzwi jej biura. Z jego relacji wynika, że pracownicy firmy szarpali go i nakazali siedzieć cicho oraz przestać się dopominać o pieniądze. Po tym zajściu zrezygnował z pracy. Po czasie otrzymał w przeliczeniu na złotówki nieco ponad 32 tysiące całościowej zapłaty. Z jego wyliczeń wynikało, iż brakuje ponad 44 tysięcy. Po kilku upomnieniach wysłanych do firmy na początku 2012 roku oddał sprawę do sądu w Varberg.
Miliony do oddania
O sprawie stało się głośno w całej Skandynawii. Szwedzka firma zdecydowanie zaprzeczała wszelkim zarzutom Polaka. Wkrótce związek zawodowy kierowców wytoczył jej osobny proces przed sądem pracy, uznając, iż w praktyce zatrudniała pana Radosława i domagając się dla niego w przeliczeniu ponad 200 tysięcy złotych odszkodowania. Firma chciała pójść na ugodę i zaoferowała Polakowi mniej niż jedną dziesiątą tej sumy. Pan Radosław nie chciał nawet o tym słyszeć.
Ponieważ do samozatrudnienia nakłoniono wielu kierowców, sprawa Polaka stała się precedensowa. W imieniu wszystkich pokrzywdzonych związek zawodowy zażądał ponad 20 milionów szwedzkich koron samego zadośćuczynienia. Norweski "Transport Magasinet" napisał, że w listopadzie 2012 roku Szwedzki Urząd Podatkowy nakazał firmie Andreassons Aakeri opłacić blisko 10 milionów koron szwedzkich zaległych składek za polskich kierowców. Sąd uznał, iż pracujący na terenie Skandynawii polscy kierowcy powinni mieć składki opłacane przez pracodawcę, a nie samodzielnie uiszczać je w Polsce.
"Pójdziemy na dno"
Polak wygrał proces o zaległą pensję, ale jego roszczenia to tylko kropla w morzu dzisiejszych żądań wobec Andreassons Aakeri. Szwedzka firma powinna opłacić składki za pracowników, ponadto zapłać nałożoną przez Szwedzki Urząd Podatkowy milionowa karę za dostarczanie nieprawdziwych informacji.
Małżonkowie Andreasson wciąż na łamach prasy zaprzeczają, że są komukolwiek coś winni. Ostrzegają, że jeśli roszczenia nie zostaną przynajmniej rozłożone na raty, to firma zbankrutuje, co ich zdaniem może być ze "szkodą dla kierowców i branży transportowej". 17 lutego szwedzki sąd administracyjny nie zgodził się z wnioskiem firmy o zawieszenie spłaty zasądzonych dla Urzędu Skarbowego składek. Prasa w Skandynawii komentuje, iż postanowienia sądu oraz urzędu podatkowego będą miały wpływ na całą branżę transportową w regionie. Mogą położyć kres nieuczciwym wobec zagranicznych kierowców praktykom.
To dobra informacja dla Polaków pracujących w skandynawskich firmach transportowych. Jeśli firma Andreassons Aakeri zbankrutuje, być może poszkodowani będą mieli problem z uzyskaniem całości roszczeń, jednak w dłuższej perspektywie ostatnie wyroki poprawią ich sytuację na skandynawskim rynku pracy.
Z Trondheim dla WP.PL Sylwia Skorstad
>>>>
Brawo !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:34, 25 Lut 2013 Temat postu: |
|
|
Awantura w Londynie: Ognisko musi pozostać polskie
To był nokaut. Przygniatającą większością głosów członkowie londyńskiego Ogniska Polskiego opowiedzieli się przeciwko decyzji komitetu wykonawczego tej instytucji w sprawie wynajęcia restauracji i pomieszczeń klubowych angielskiej firmie. - Pierwszy krok ku zachowaniu polskości tego miejsca został zrobiony. Ale to dopiero początek, Ognisko nie może być prywatnym folwarkiem kilku osób - mówią klubowicze.
Zimno, mróz. Przed budynkiem gromadzą się młodzi ludzie. Są członkowie stowarzyszenia Patriae Fidelis, są przedstawiciele społeczności węgierskiej. Flagi, transparenty, ulotki. Słychać głosy o prywacie i londyńskiej Targowicy. - Jestem tu tylko na chwilę, ale swoją obecnością chcę zademonstrować sprzeciw wobec tego, co dzieje się w Ognisku. To nasze narodowe dziedzictwo, musimy o nie dbać - mówi Magdalena Downarowicz.
Jednocząc emigrantów
Ta decyzja huknęła jak grom z jasnego nieba. W styczniu członkowie komitetu wykonawczego Ogniska większością głosów 9:6 opowiedzieli się za wynajęciem restauracji i części pomieszczeń klubowych angielskiej firmie Concerto, mającej tu organizować własne imprezy. W pokonanym polu został znany londyński restaurator polskiego pochodzenia Jan Woroniecki.
Przeciwnicy tej decyzji nie zamierzali jednak złożyć broni - twierdzili, że oznacza to zastój, zamknięcie drzwi przed członkami klubu oraz wyzbycie się polskiego charakteru tego miejsca. A docelowo będzie skutkować przekształceniem Ogniska w organizację charytatywną, przez co łatwiej będzie je sprzedać.
Sytuację zaogniło odwołanie dotychczasowej prezes Barbary Kaczmarowskiej Hamilton, przeciwnej polityce komitetu. Doszło do tego pod jej nieobecność, na kilka dni przed nadzwyczajnym, walnym zebraniem członków klubu, mającym ponownie zająć się sprawą wynajmu klubowych pomieszczeń.
Wśród londyńskiej Polonii zawrzało. Podobnie jak w maju ubiegłego roku, kiedy ówczesny zarząd planował sprzedanie kamienicy. Wówczas skończyło się to jego dymisją, a akcja obrony Ogniska zjednoczyła emigrantów. Wybrano nowe władze, zapowiadano transparentne działania, mające przywrócić dawny blask temu historycznemu miejscu, które służy Polakom od 1940 roku.
Za ciosem
Ponad pół godziny opóźnienia. Sala balowa Ogniska wypełnia się do ostatniego miejsca, część ludzi stoi. Swoje oferty prezentują Guy Roger z firmy Concerto i Jan Woroniecki, właściciel restauracji Baltic. Padają kwoty, wyliczenia, pomysły. Kulminacją tej konfrontacji ma być głosowanie zebranych na sali członków klubu. Dochodzi do niego po ponad trzech godzinach debaty. Woroniecki wygrywa w stosunku 130:32, rozwiewając wszelkie wątpliwości. Chociaż formalnie, jak przekonuje jeden z członków komitetu wykonawczego, to właśnie to gremium ma ostateczny i decydujący głos. Te słowa wywołują falę dezaprobaty na sali...
- Osiągnęliśmy zwycięstwo i musimy iść za ciosem. Niestety, do władz Ogniska dostała się część ludzi, myślących tylko o sobie i własnych interesach. Podejmują dziwne decyzje, nie obchodzi ich zdanie członków klubu. Mam nadzieję, że na kolejnym zebraniu powiemy im do widzenia. Dość kreciej roboty! - mówi członek Ogniska Magdalena Borzęcka-Hollman.
Z Londynu dla WP.PL Piotr Gulbicki
>>>>
Walcza .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 19:42, 01 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Polacy na emigracji zapominają "języka w gębie"
Zaledwie kilka lat zagranicą i już pojawiają się problemy z językiem ojczystym. Polskie wyrazy "uciekają", zmienia się sposób budowania zdań, coraz trudniej jest opowiedzieć coś, co zdarzyło się w innej przestrzeni językowej. Najtrudniej mają dzieci emigrantów.
Migranci, którzy po powrocie do Polski mają kłopoty z wyrażaniem się jasno i zrozumiale, budzą śmiech i drwiny. "Zacinają się" w codziennych rozmowach, długo szukają słów, zdarza się, że pytają "jak to było po polsku?" Czy naprawdę już po kilku latach zagranicą można mieć problemy z językiem ojczystym, czy takie objawy to tylko wynik lenistwa albo przyjmowania irytującej maski światowca?
"Czy to mózg szwankuje?"
Samym migrantom wcale do śmiechu nie jest. - Wybrałam się do lekarza z prośbą o badania, bo obawiałam się, że zaczyna się u mnie choroba Alzheimera - zwierza się mieszkająca w Norwegii Polka w rozmowie o problemach językowych. - Mam kłopoty ze składnią, przestawiam, co się tylko da. Brakuje mi wyrazów i bardzo źle się z tym czuję, kiedy jadę do Polski. Obawiam się, że ludzie myślą o mnie niemiło: "wyjechała i polskiego zapomniała". Lekarka uśmiała się ze mnie, ale mnie nie jest wesoło - dodaje.
Podobne problemy ma wiele osób, nawet tych, które w innym kraju używają języka ojczystego na co dzień. Chociaż czytają polskie książki, rozmawiają z dziećmi po polsku, oglądają polską telewizję, to i tak zauważają niepokojące zmiany. Mówienie w języku ojczystym wymaga większej niż kiedyś koncentracji. Zmęczenie czy roztargnienie sprawia, że w rozmowie prowadzonej w języku polskim pojawiają się nieobecne kiedyś pauzy. Dla niektórych jest to tak niepokojące, że obawiają się o swoje zdrowie.
Językowe lenistwo
- Migranci posługują się językiem ojczystym w inny sposób, niż robią to ich rodacy pozostający w kraju - komentuje lingwistka Tatiana Gawriłowa. - Na zmianie środowiska językowego, jako pierwszy cierpi nasz słownik i nie ma w tym nic niezwykłego.
Lingwistka tłumaczy, że w nowym środowisku migrant poznaje słowa, których odpowiedników nie znajduje łatwo w języku ojczystym. Na przykład w Norwegii od czasu do czasu sąsiedzi zapraszają na "dugnat", czyli nieistniejący w Polsce rodzaj społecznego zebrania zwołanego w celu wykonania potrzebnej dla społeczności pracy. Osiedlając się w Szwajcarii Polak napotka wiele dokumentów niemających polskich odpowiedników. Wspominając o takich obiektach w rozmowie z rodakiem, nie będzie szukał odpowiednika, ale użyje słowa obcego.
- Drugi powód kurczenia się słownika to… lenistwo - tłumaczy Gawriłowa. - Język ma naturalną tendencję do chodzenia drogami na skróty. Używamy tych słów, które często słyszymy. I tak zanikają nam skomplikowane polskie słowa, a ich miejsce zajmują "come-ony", "ikkesanty" i inne zwroty z codziennego języka, w którym się zanurzamy. W drugiej kolejności na zmianie środowiska językowego cierpi gramatyka. Zaczynają się problemy z poprawnym budowaniem zdań, tak samo w języku mówionym, jak i pisanym - wyjaśnia.
To nie szpan
Ewa od ośmiu lat mieszka w Holandii, gdzie przeniosła się wraz z rodziną. Tam skończyła szkołę, potem znalazła pracę i wyszła za mąż. Mówi, że jej odwiedziny u rodziny i znajomych z Polski obfitują w niemiłe momenty.
- Zdarza się, że podczas rozmowy wtrącam niderlandzkie słówka. Mówię "koel" albo "lief" - opowiada. - To nie jest szpan, ja nawet nie zdaję sobie sprawy, że robię coś źle. Moje dawne koleżanki irytują się, a mnie jest przykro, bo bardzo się staram utrzymać kontakt z polskim, z córką rozmawiam w domu tylko w tym języku. Nawet moja babcia narzeka, że brzmię jak "jakaś Niemra" - skarży się Ewa.
Na takie niemiłe sytuacje osoby dwujęzyczne powinny być przygotowane - twierdzą lingwiści. Niemiecki profesor Peter Auer napisał w jednej z prac, że "zanikanie języka ojczystego to proces szokujący i bolesny, dla tego, kto go doświadcza oraz jego bliskich". Zanikanie języka traktowane jest na równi ze zdradą, wyrzeknięciem się tożsamości, a nawet duszy, choć w rzeczywistości to nieświadomy, a w dodatku trudny do zatrzymania proces.
Zatrzymać nieuniknione?
Zdaniem ekspertów, zmian zachodzących na emigracji w języku ojczystym nie da się całkowicie uniknąć. Na świecie przeprowadzono wiele interesujących badań na społecznościach dwujęzycznych. Wystarczy, że drugi język stanie się nawet nie tyle dominujący, co istotny w życiu codziennym, by zaczął widocznie wpływać na język ojczysty. W takim przypadku język przodków stopniowo zanika i jeśli nie zrobi się nic, aby ten proces powstrzymać, z czasem straci się zdolność do komunikowania się w nim.
Co można zrobić, aby temu zapobiec? To pytanie szczególnie istotne dla rodziców polskich dzieci wychowujących się poza Polską. Im, bowiem wcześniej stajemy się dwujęzyczni, tym większe prawdopodobieństwo, że drugi język będzie miał znaczący wpływ na pierwszy.
Z danych MEN wynika, że za granicą w punktach konsultacyjnych przy ambasadach uczy się obecnie 56 tysięcy polskich dzieci. O wiele więcej małych Polaków uczy się języka polskiego w szkołach prywatnych bądź tylko od rodziców. Na ich biegłość w polskim wpłyną długość okresu przebywania za granicą, stopień kontaktu z językiem ojczystym, wykształcenie ogólne oraz osobista motywacja.
Zdaniem doktor lingwistyki Cornelii Opitz z Dublina migranci mogą zrobić wiele, by spowolnić proces zanikania języka. Z jej badań wynika, iż osoby mające solidną motywację i ochoty do ćwiczeń mogą używać wielu języków bez obawy wystąpienia poważnych "skutków ubocznych".
Nie tylko biernie
Im więcej kontaktu z językiem ojczystym, tym mniejsze ryzyko wystąpienia problemów w komunikacji z jego pomocą. Powinien to być jednak kontakt aktywny. Nie wystarczy, zatem tylko słuchać języka polskiego (na przykład oglądać polskie programy telewizyjne). Nawet mówienie po polsku w domu nie da gwarancji, gdyż z czasem zaczniemy używać skrótów, uproszczeń, wtrąceń z drugiego języka oraz kalk językowych.
Aby bronić się przed zanikaniem języka przodków, emigrant musi w nim pisać, czytać, rozwiązywać krzyżówki, grać w Scrabble czy inne gry wymagające aktywnego użycia języka. Nie zaszkodzi od czasu do czasu zajrzeć do słownika i sprawdzić znaczenie niezrozumiałego słowa.
Przede wszystkim trzeba mieć świadomość, że język ojczysty na emigracji przestał być "chlebem powszednim", dobrem otaczającym nas jak powietrze. Od momentu przeprowadzki trzeba o zacząć o niego dbać, bo bez szczególnej opieki zacznie się zmieniać w sposób, jaki w ojczyźnie będzie budził drwiące uśmiechy.
Wiele przydatnych informacji dla rodziców dzieci dwujęzycznych i nie tylko można znaleźć na stronie Zespołu Badawczego Bi-SLI-PL.
Z Trondheim dla WP.PL Sylwia Skorstad
>>>>
Niestety glupieja tam .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 23:15, 13 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Szaleniec zniszczył Polakowi życie. Nie ma pracy i pieniędzy
Andrzeja Leonika opuściło szczęście. Kilka lat temu znalazł się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. Kula wystrzelona z pistoletu szaleńca strzaskała mu udo. Polak przeżył, ale ten przypadkowy strzał kompletnie zrujnował mu życie.
Andrzej Leonik kiedyś bardzo sobie chwalił pomysł z wyjazdem do Ameryki. Wyemigrował ponad 10 lat temu. W 2002 roku przyjechał do Nowego Jorku i zamieszkał w dzielnicy Queens. Wynajął mieszkanie w okolicy zwanej Maspeth - miejscu gdzie sporo jest polskich sklepów i agencji pomagających naszym rodakom urządzić się w Stanach. Leonik dość szybko dostał pracę na budowie, w firmie remontującej mieszkania. Zarabiał nieźle, a praca była stała, przeważnie przy renowacjach drogich apartamentów na Manhattanie. Leonik nie mógł narzekać. Znalazł to, o czym marzą miliony emigrantów przybywających do USA - lepsze życie.
Szaleniec strzelił bez słowa
Tak było aż do feralnego wieczora latem 2006 roku. Leonik wybrał się wtedy na spacer ze swoim terierem - Sonią. W pewnym momencie, zupełnie niespodziewanie, tuż koło chodnika, którym przechodził zatrzymał się cadillac. Z samochodu wyskoczył trzydziestokilkuletni mężczyzna z obłędem w oczach. Widząc Polaka sięgnął po pistolet i bez słowa strzelił. Leonik upadł na chodnik, a napastnik błyskawicznie odjechał.
Całe zdarzenie trwało zaledwie chwilę, jednak jego konsekwencje prześladują naszego rodaka do dziś.
Andrzej Leonik leżąc na ulicy nie wiedział, dlaczego został postrzelony, nie zdawał sobie także sprawy z tego, że uraz strzaskanego uda będzie miało tak poważne konsekwencje.
Polakowi szybko udzielono pomocy. W szpitalu rana została opatrzona. Okazało się jednak, że kość udowa została pogruchotana w kilku miejscach. Konieczne było zamontowanie kilkunastu specjalnych śrub, utrzymujących ją w jednym kawałku.
Po rekonwalescencji Polak wrócił do domu jednak do dziś nie odzyskał w nodze pełnej sprawności. Nie może swobodnie chodzić, nie jest w stanie dźwigać cięższych przedmiotów. W jego przypadku taka ułomność oznaczała koniec pracy w firmie budowlanej i początek wielkich życiowych kłopotów.
Nie stać go na mieszkanie, mieszka w samochodzie
Oszczędności nie starczyły na długo. Zalegający z czynszem Leonik został eksmitowany z mieszkania. Czasem udaje mu się zarobić jakieś pieniądze wykonując prace stolarskie. Puchnąca i boląca noga nie pozwala jednak na duży wysiłek. Z małych środków, jakie udaje mu się zarobić Leonik nie ma nawet, co marzyć o wynajęciu stałego lokum. Osamotniony Polak przez jakiś czas mieszkał w swoim samochodzie. W kilkuletnim minivanie towarzyszył mu wierny pies.
O Polaku mieszkającym w samochodzie napisał dziennik "New York Times". Dzięki uprzejmości ludzi poruszonych jego historią Leonik znalazł niewielkie mieszkanie. Co będzie jednak dalej. Jak będzie żył?
Początkowo naszemu rodakowi wydawało się, że uzyska jakieś odszkodowanie od miasta lub może od sprawcy napaści.
Matthew Colletta - mężczyzna, który strzelał - cierpi jednak na zaburzenia psychiczne. Tego dnia, kiedy postrzelił Polaka zaatakował także kilka innych osób, z których jedną zabił. Obecnie odsiaduje wyrok 384 lat więzienia. Od niego żadnych pieniędzy Polak, więc nie dostanie. Miasto także odszkodowania nie zapłaci, bo za zdarzenie administracja Nowego Jorku nie ponosi żadnej odpowiedzialności.
Wstyd córkę poprosić o pomoc
Andrzej Leonik boryka się nowojorską biurokracją i jak dotąd nie udało mu się uzyskać od miasta żadnej zapomogi. Jedyną rzecz, jaką dostał to wiza dla ofiar przestępstw, która pozwala mu spokojnie żyć w USA. Córkom, które są już dorosłe i też mieszkają w Stanach - trochę ze wstydu - nie chce zawracać głowy swoimi problemami.
- One nie wiedzą dokładnie, jaka jest moja sytuacja. Sam muszę ją rozwiązać i sam stanąć na nogi - mówi Polak. Do kraju wracać nie chce. Tam będzie jeszcze trudniej - uważa. Być może pomocna okaże się kolejna operacja nogi, do której ma dojść za kilka tygodni. Może wtedy Andrzejowi Leonikowi uda się wrócić do pracy w budowlance? Ma nadzieję, że znów zacznie zarabiać.
Z Nowego Jorku dla WP.PL Tomasz Bagnowski
...
Szukal szczescia w emigracji . Znalazl cierpienie . Ale to tez doswiadczenie zyciowe .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 18:52, 14 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Polscy eksporterzy stali się ofiarami największej od lat fali oszustw
Euler Hermes Collections z grupy Allianz, firma windykująca należności biznesowe, monitorująca płatności w Programie Analiz Branżowych oraz dostawca raportów handlowych zbadała problemy eksporterów. Z najnowszych informacji wynika, że polskie firmy mają niespotykane od lat problemy z odzyskaniem należności z tytułu eksportu.
Wzrost wartości niespłaconych należności eksportowych polskich firm kilkukrotnie (nawet 10 krotnie) większy niż wzrost eksportu.
Najwięcej zleceń na odzyskanie należności eksportowych pochodzi z sektora spożywczego (m.in. mięsnego) oraz meblowego.
Oprócz rosnących opóźnień polskie firmy napotykają za granicą największą od lat falę oszust - prób (zbyt często niestety udanych) wyłudzenia od nich towaru.
Duzy wzrost wartości spraw kierowanych do windykacji przez polskich eksporterów
- Obserwujemy bardzo szybko rosnący popyt na odzyskiwanie należności polskich eksporterów - i nie jest to kwestia tylko ostatnich tygodni, czy nawet miesięcy. Przez cały 2012 rok wartość i ilość zleceń od polskich eksporterów na odzyskanie ich należności była większa o blisko 50 proc. w porównaniu do 2011 roku (podczas gdy analogicznie polski eksport w 2012 r. vs. do 2011 r. liczony w euro wzrósł o niecałe 4 proc., a denominowany w złotych wg. cen bieżących wzrósł o ok. 7 procent) - mówi Tomasz Delman, Dyrektor Handlowy w Euler Hermes Collections.
Wzrost ten jest więc większy niż wzrost eksportu w tym okresie - jest to jednoznaczne potwierdzenie pogorszenia płynność finansowej na wielu, głównie europejskich rynkach. Struktura zleceń windykacji na rzecz polskich firm za granicą, jakie otrzymuje Euler Hermes Collections odpowiada strukturze polskich hitów eksportowych: nabywców znajduje, ale jednocześnie ma problemy z samodzielnym odzyskaniem należności, m.in. polski przemysł spożywczy (m.in. mięso) czy meblowy.
W odzyskaniu należności, zwłaszcza za granicą liczy się czas
- Duży wzrost zleceń jest także efektem skuteczności, z jaką odzyskujemy należności polskich przedsiębiorców - m.in. brytyjski oddział Euler Hermes Collections uzyskał nagrodę najlepszej firmy windykacyjnej w tym kraju - dodaje Tomasz Delman. W dobie spowolnienia, z którym wciąż mamy do czynienia (zwłaszcza na naszym kontynencie) od 2009 roku można powiedzieć, iż skuteczność w odzyskiwaniu należności jest uzależniona od szybkości działania w odzyskiwaniu należności. - Na wszystkich rynkach współpracujemy z naszymi własnymi, lokalnymi i sprawdzonymi oddziałami, co przynosi efekty - polscy zleceniodawcy nie są już na straconej pozycji w porównaniu z innymi, lokalnymi wierzycielami.
Czas jest istotny nie tylko dlatego, iż na niektórych rynkach - np. niemieckim postępowanie upadłościowe przebiega w czasie tygodni a nie miesięcy od złożenia wniosku przez jednego z wierzycieli. Skuteczną formą odzyskiwania należności jest postępowanie upominawcze - np. na rynku brytyjskim czy niemieckim jest ono stosunkowo tanie, a jednocześnie znaczną część spraw udaje się zakończyć na tym etapie postępowania sądowego. Wiedzą o tym lokalni wierzyciele, a obecnie polskie firmy mogą również sprawnie korzystać z tych procedur - to dlatego Euler Hermes na wszystkich rynkach współpracuje z własnymi, lokalnymi i sprawdzonymi oddziałami, których pracownicy reprezentują polskich klientów. Przynosi to efekty - polscy zleceniodawcy nie są już na straconej pozycji w porównaniu z innymi, lokalnymi wierzycielami.
Oszustwa - narastający problem za granicą, a można przecież ich uniknąć…
- Oszustwa nie dotykają tylko dostawców z za granicy, generalnie cały rynek jest zdestabilizowany, najczęściej w branży mięsnej - mówi Agnieszka Sztyber, Dyrektor Windykacji Międzynarodowej w Euler Hermes Collections. Źródłem problemu nie są przy tym dostawcy z nowych krajów członkowskich, jak się usiłuje nieraz wskazać - np. branża mięsna w Wielkiej Brytanii jest także w skali lokalnej branżą podwyższonego ryzyka z dużą liczbą opóźnień płatności i nieprawidłowości (w tym oszustw). - Mamy z nimi do czynienia w bardzo zróżnicowanej formie - np. poprzez powoływanie firm, które z góry maja służyć tylko do wyłudzania towaru podczas swojej krótkiej działalności. Często, np. we Francji napotykaliśmy przypadki podszywania się od początku do końca - od złożenia zamówienia do odbioru towaru pod legalnie działającą, szanowaną firmę. Nierzadko też zamówienie składa rzetelny, sprawdzony kontrahent, ale oszustwo ma miejsce na samym końcu transakcji - przy dostawie, gdy ktoś nieuprawniony, a dobrze o niej poinformowany przejmuje towar (stosunkowo częste z kolei w Wielkiej Brytanii).
- Trudno powiedzieć, dlaczego polscy przedsiębiorcy wciąż maja mylne wyobrażenie o większym bezpieczeństwie, przejrzystości rynków zagranicznych - dając tym samym zagranicznym odbiorcom kredyt zaufania na wyrost - dodaje Agnieszka Sztyber z Euler Hermes Collections. - Panuje chyba jakieś złudne wyobrażenie, iż prośba o dodatkowe wyjaśnienia może urazić kontrahenta, co wydaje się niewłaściwe w sytuacji szukania dodatkowych kanałów sprzedaży. Fatalne jest jednak pozbycie się towaru bez uzyskania zapłaty, stanie się ofiarą oszustwa, którego łatwo uniknąć, niespotykane już - a na pewno nie na taka skalę na rynku krajowym. Rzetelny kontrahent nie powinien mieć nic przeciwko próbom uzyskania dodatkowych informacji - wszyscy obecnie rozumieją dużą rolę bezpieczeństwa transakcji w tak trudnych dla biznesu czasach.
O czym powinni wiec pamiętać eksporterzy aby nie stać się ofiarą oszustw?
Te lakoniczne, do bólu proste zasady są niestety nagminnie nieprzestrzegane przez polskich eksporterów!
§ Weryfikacja spółki (m.in. członków zarządu, właścicieli)
- Weryfikację spółki i osób zarządzających. Szybka i wiarygodna informacja to m.in. raporty handlowe, które w Polsce oferuje m.in. Euler Hermes Collections oraz ogólnodostępne źródła rejestrowe, w Wielkiej Brytanii dostępne np. pod adresem [link widoczny dla zalogowanych] Ponadto - warto sprawdzać kontrahentów na biznesowych serwisach społecznościowych (służące weryfikacji menedżerów, właścicieli, innych zarządzających).
- Prosić o referencje i weryfikować je (polscy przedsiębiorcy często ograniczają się jedynie do pierwszego kroku).
§ Weryfikacja dokumentów (m.in. finansowych)
- Do mniejszej ostrożności, pominięcia wspomnianych innych środków ostrożności skłaniać polskich kontrahentów mogą np. dobre dane finansowe odbiorcy - tak dobre, że często w praktyce zamiast uśpić powinny raczej budzić naszą podejrzliwość. Nie chodzi tu nawet wyłącznie o ich autentyczność - ale np. zysk operacyjny w pierwszym roku działalności na poziomie 2,5 mln funtów przy obrocie 5 mln budzić może pewne podejrzenia o przyjęty model działalności.
- Zamówienia na odpowiednim papierze. Weryfikujmy logo (każdego pisma - a zwłaszcza zleceń zmiany adresu dostawy, bo one są podrabiane i udają prawdziwą korespondencję (logo etc).
§ Weryfikacja adresu odbioru
- Miejmy świadomość ryzyka wynikającego z punktu dostaw innego niż adres handlowy, np. parkingi czy magazyny w przemysłowych dzielnicach. Właściwym (pożądanym) punktem odbioru towaru (zwłaszcza za pierwszym razem) powinna być siedziba firmy ew. łatwo identyfikowalny główny jej zakład, magazyn.
§ Weryfikacja przedstawicieli którzy się z nami kontaktują
- Zwróćmy uwagę na domenę e-mail, z jakiej kontaktują się przedstawiciele odbiorcy - wystrzegać się tych z serwisów ogólnodostępnych.
- Jeśli pośrednicy i przedstawiciele dają nam numer komórkowy - prosić o stacjonarny firmowy i weryfikować go (w ten sposób unikniemy nieuprawnionej zmiany adresu naszej dostawy).
Mamy jakiekolwiek wątpliwości? Mówmy o nich otwarcie kontrahentowi, prośmy o wyjaśnienia!
...
Tak chcielista zachodu to mata .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 19:09, 18 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Handel ludźmi na Wyspach, wśród ofiar również Polacy
Z raportu Centre for Social Justice wynika, że w zeszłym roku na terenie Wielkiej Brytanii tysiące ludzi, w tym również wielu Polaków, padło ofiarami "współczesnego niewolnictwa".
Historie naszych rodaków, którzy po przyjeździe na Wyspy musieli oddać swój paszport i zamieszkać w mało komfortowych warunkach, by następnie pracować za nędzne pieniądze przez siedem dni w tygodniu, były wielokrotnie opisywane w mediach.
Również w 223-stronicowym raporcie zostało opisanych wiele takich przypadków, co tylko dowodzi, że w Wielkiej Brytanii mamy do czynienia z dobrze zorganizowanym podziemiem, w którym idee cywilizowanego świata lądują w rynsztoku.
Problem ten jest obecnie nagłaśniany na Wyspach, miedzy innymi przez Centre for Social Justice, które apeluje do brytyjskiego rządu o zareagowanie na ten przerażający stan rzeczy. Niestety politycy nie podzielili się do tej pory żadnym pomysłem na temat położenia kresu niewolniczym procederom.
....
I gdzie wy sie pchacie !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 21:22, 18 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
W cieniu mafii
Przez prawie dwa miesiące pracował na plantacji pomidorów we Włoszech. Jak krótko mówi, praca dobra dla młodych i tych, którzy nie mają akurat żadnego innego zajęcia. Przy czym niewątpliwie plusem był fakt, że pracował legalnie.
Pan Bogdan mieszka pod Rzeszowem. Latem, dwa lata temu znajoma powiedziała mu, że wybiera się do pracy na plantacji we Włoszech, koło Foggi. Nie miał wtedy pracy, więc wysłał swoje podanie na adres tejże plantacji. Ledwie kilka dni później dostał stamtąd tradycyjną pocztą umowę, wraz z informacją, że ma się zgłosić pod koniec sierpnia. To co tam zobaczył, nie robiło dobrego wrażenia.
W nieustającym upale
- Do najbliższej miejscowości ze trzy kilometry - mówi. - Pracownicy, byli nimi głównie Polacy i Rumuni, wszyscy mieszkaliśmy w kilkuosobowych namiotach. Stały na podmurówkach, chodziło o solidne podłoże, żeby się któryś nie przewrócił.
Wspomina, że zlewy były na świeżym powietrzu, połączone długim, gumowym wężem. Leciała z niego gorąca woda, bowiem wąż rozgrzewał się w upale. Do tego dochodził budynek, kryty blachą falistą, z dwoma prysznicami i kilkoma toaletami. Słowem warunki kiepskie, do tego odległość od najbliższego miasteczka, gdzie z reguły musieli chodzić na piechotę po zakupy.
Wszyscy zatrudnieni na plantacji rwali zielone pomidory.
- Tak twarde jak ziemniaki, można nimi było rzucać - opowiada pan Bogdan. - Włosi robią z nich jakieś przetwory, czy marynaty. Zresztą to mnie najmniej interesowało, ważne że łatwo to się zbierało, bo człowiek nie musiał się z tym certolić jak z jajkiem.
Do pracy wstawali o godzinie 4 rano i praktycznie za chwilę już wszyscy byli na polu. Pomidory zbierali do godziny 8.30. Tak krótko, bo po prostu dłużej się nie dało. Około dziewiątej upały były już bowiem nieznośne.
- Dlatego też nie szło spać w dzień - stwierdza. - Po prostu w namiotach było tak gorąco, że się nie dało oka zmrużyć. Więc wszyscy snuli się przez cały dzień z miejsca na miejsce. Szczęście, że był tam stawek, od którego wiało czasem chłodniejsze, czy lepsze określenie, mniej gorące powietrze, więc tam siedzieliśmy czasem po parę godzin.
Kilkakrotnie zdarzyło się, że dorobił trochę po południu w sortowni pomidorów. Przy długiej taśmie pracowały kobiety, mężczyźni wysypywali pomidory na taśmę.
60-70 euro dziennie
Zarobki uważa za przyzwoite, biorąc pod uwagę fakt, że pracował tylko około pięciu godzin dziennie. Płacono na akord, on zarabiał około sześćdziesięciu, czasem siedemdziesięciu euro dziennie. Parę razy dorobił po kilkadziesiąt euro popołudniami w sortowni. Plusem spartańskich warunków, w jakiś wszyscy mieszkali, było to, że nie musieli za to nic płacić. Jedynie żywili się we własnym zakresie. Był tam jeszcze jeden budyneczek, z kilkoma kuchenkami gazowymi, w nim gotowali.
- W sumie więc jak ktoś nie ma nic innego do roboty, to niech tam jedzie - uważa pan Bogdan. - To praca na sierpień i wrzesień. Jak się nie wydaje na alkohol, czy inne głupoty, to można trochę pieniędzy przywieźć do domu.
Za "inne głupoty" uważa alkohol oraz parę innych specyfików, po których ludzie, zwłaszcza ci młodzi czują się doskonale. Tyle tylko, że wyłącznie w chwili gdy je zażywają.
- Tam pracowali przeważnie młodzi ludzie, głównie studenci z Polski. Przyjechaliśmy grupą dwudziestu osób. Po tygodniu ósemka odpadła, musiała wrócić do kraju. Nawet nie dlatego, że byli słabi z natury. Lecz jak się pije przez pół nocy i zażywa, nawet nie chcę wiedzieć co, a później śpi godzinę, to każdy organizm by się wykończył. A niestety tam panują potworne upały i praca jest ciężka. Słowem, by wytrzymać, człowiek nie może się osłabiać - kończy.
Foggia to już południowe Włochy, które nie cieszą się dobra opinią, szczególnie wśród Polaków. To właśnie w okolicach tego miasta kilka lat temu istniały prawdziwe obozy pracy, gdzie naszych rodaków przetrzymywano w skandalicznych warunkach. Dochodziło nawet do mordów. Było to możliwe, gdyż w tym regionie praktyczną władzę sprawuje mafia. Z powyższej relacji wynika, że praca dalej jest tam ciężka, upał nieznośny, ale traktowanie pracowników normalne, a zarobki całkiem niezłe.
Damian Szymczak
....
I warto miec te europrzyjemnosci ?
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 10:07, 29 Mar 2013 Temat postu: |
|
|
Polskie dzieci w brytyjskich rodzinach
Rocznie setkę małoletnich Polaków odbierają rodzicom służby socjalne w Wielkiej Brytanii. Większość trafia do brytyjskich rodzin zastępczych, bo polskich brak - informuje "Gazeta Wyborcza".
Główne powody: przemoc w rodzinie, alkoholizm, narkomania rodziców oraz brak warunków mieszkaniowych - rodzice muszą zapewnić dziecku powyżej trzeciego roku życia własny pokój.
- Znakomita większość tej grupy trafia do brytyjskich domów zastępczych. Polskich nie ma prawie wcale, niewiele dzieci wraca do rodziny w kraju - ujawnia Ireneusz Truszkowski, konsul generalny w Londynie. Polskie dzieci, szczególnie te najmłodsze, często nie mówią jeszcze biegle po angielsku ani nie znają brytyjskich zwyczajów. Umieszczenie w obcojęzycznej rodzinie ma tylko potęgować traumatyczne przeżycia związane z rozstaniem.
Z szacunków polskiej ambasady w Londynie wynika, że w Wielkiej Brytanii może przebywać nawet 100 tys. polskich dzieci.
....
A wy sie tam pchacie ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 15:48, 04 Kwi 2013 Temat postu: |
|
|
Pomylił Polaka z kimś innym i oblał mu twarz kwasem
Nieznany mężczyzna napadł na 33-letniego polskiego kierowcę tuż koło jego domu w Dublinie. Polak został przypadkową ofiarą, bo żrąca substancja była przeznaczona dla innej osoby.
Do tragicznego incydentu doszło w zeszłym miesiącu w dublińskiej dzielnicy Tyrrelstown. 33-letni Sylwester W. stał przed swoim domem, kiedy podszedł do niego nieznajomy mężczyzna i oblał go żrącym kwasem.
Polak w ciężkim stanie trafił na oddział intensywnej terapii szpitala St James w Dublinie, gdzie został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Istniały obawy, że straci wzrok, ale lekarzom udało się temu zapobiec. Poparzony mężczyzna przeszedł także operację przeszczepu skóry.
Koledzy ofiary, pracownicy jednej z firm transportowych w Dublinie, z ulgą przyjęli wiadomość, że 33-latek czuje się coraz lepiej. "Jestem pewny, że już niedługo zobaczymy Sylwestra za kółkiem" - zaznaczył cytowany przez "Irish Independent" Richie Fay.
Jednak o tym, kiedy Polak wróci do pracy, zadecydują lekarze. Mężczyzna dopiero tydzień temu opuścił szpital, w którym spędził ponad miesiąc. W domu czekała na niego żona Magdalena oraz dwójka dzieci - 5-letnia Marcelina i 2-letni Maciej.
Tymczasem policja wciąż szuka napastnika - najprawdopodobniej Azjaty w wieku 30-40 lat. Osoby, które posiadają jakiekolwiek informacje na temat zdarzenia proszone są o kontakt z posterunkiem w Blanchardstown pod numerem telefonu: 01 666 7000.
>>>>
Rozkosze emigracji .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 16:26, 14 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
Media: Niemcy nie wytrzymują tempa Polaków
"Sukces tysięcy niemieckich plantacji opiera się na sile roboczej z eksportu, gdyż Niemcy nie wytrzymują takiego tempa pracy" - pisze dziennik "Handelsblatt". Czy to dlatego coraz więcej Niemców znajduje pracę… w Polsce?
"Co roku na początku kwietnia są już w drodze do Niemiec: Lilianna Cholubek z mężem niewielkim autem pokonują prawie 500 km z położonej w Polsce wsi Starzyce do niewiele większej miejscowości Hoopte w Dolnej Saksonii; będzie pracowała przy zbiorach szparagów. Samochód Polaków po dach wyładowany jest konserwami; owoce i warzywa z własnego ogródka, aby zaoszczędzić na jedzeniu. I tak od 22 lat" - opisuje dziennik życie pary Polaków, dla których praca sezonowa stała się sposobem na życie.
"W Polsce nie ma pracy, jest ciężko" - mówi gazecie czterdziestoletnia Polka. "Zarobek z dwóch miesięcy powinien wystarczyć na cały rok. Kiedy przyjechała tu po raz pierwszy miała 18 lat. Właśnie skończyła liceum. Dziś pracuje na akord, zbiera szparagi. Może zarobić nawet do dwunastu euro na godzinę, choć zazwyczaj jest to dziewięć, dziesięć" - pisze dziennik i przytacza wypowiedź Lilianny Cholubek: "Dobre pieniądze, nawet, jeśli ceny mleka lub benzyny w Polsce i Niemczech prawie się już nie różnią".
Kontener za dwa euro
"Kontener mieszkalny w podwórzu, miejsce na dwa łóżka i telewizor; kosztuje dwa euro za noc" - opisuje gazeta warunki, w jakich mieszkają Polacy. "Przyjeżdżamy tu tylko do pracy, a w nocy śpimy" - tłumaczy Polka. "Pobudka o 5 rano, o 6 już na polu pod Ramelsloh lub gdzieś indziej. W długich rzędach wprawne oko dostrzeże nawet najdrobniejsze pęknięcia i nierówności ziemi. Tam, gdzie laik kompletnie niczego nie zauważy, ona chwyta delikatnie szparaga za główkę i wprawnym ruchem wydłubuje go z ziemi pomagając sobie specjalnym, lekko zakrzywionym nożem. Ile razy dziennie wykonuje tę czynność? Liliana nigdy nie liczyła. Gospodarstwo w Hoopte to prawie 170 ha, plantacja szparagów i truskawek pokrywa około połowę powierzchni".
Ani jednego Niemca
"Pracownica, taka jak Lilianna, może zebrać ‚ kilogramów szparagów na dzień" - mówi gazecie zarządzający gospodarstwem Herbert Löscher. "To więcej niż 3 tysiące sztuk. Tylko w tym roku na plantacji pracuje 170 pracowników, przede wszystkim z Polski i Rumuni. I ani jeden Niemiec. U nas ludzie pracują w grupach na akord, takiego ciśnienia Niemcy nie wytrzymują" - przyznaje Löscher.
"Brakuje motywacji i tempa" - dodaje - "To byłoby to nieuczciwe w stosunku do polskich i rumuńskich pracowników, gdyby Niemcy pracowali jak muchy w smole. Siedem lat temu kompletnie zrezygnowaliśmy z poszukiwania niemieckich pracowników".
Herbert Löscher przyznaje, że nigdy nie miał takich problemów z pracownikami z zagranicy. Z takim samym zachwytem mówi o pracy Polki: "Jestem bardzo zadowolony z Lilii. Jej szwagier dostał umowę o stałą pracę i pracuje jako kierowca".
"Jednak pracujący w Niemczech zbieracze szparagów to najczęściej Rumuni. Jeszcze kilka lat temu byli to Polacy, ale to się zmieniło" - mówi gazecie Burkhard Möller, sekretarz Niemieckiego Związku Rolników i tłumaczy: "Polsce ekonomicznie wiedzie się dużo lepiej, niż przed laty, wielu z dawnych sezonowych pracowników pracuje u siebie w Polsce. Jednak do zbiorów szparagów i owoców w tym roku przyjechało 270 tysięcy pracowników, w tym około 170 tysięcy Rumunów i 100 tysięcy Polaków".
Niemcy jadą do Polski
Tymczasem niemiecki portal finanzen.freenet.de pisze o zgoła innej tendencji, mianowicie o zatrudnianiu się Niemców w Polsce: "Z dnia na dzień rośnie liczba niemieckich firm w Polsce. Są to już nie tylko duże korporacje, ale banki, firmy ubezpieczeniowe i kancelarie prawne. Tam, gdzie niemieckie firmy, tam przenoszą się również niemieccy pracownicy. I tak rokrocznie do pracy w Polsce przyjeżdża 8 tysięcy obcokrajowców. Nawet poważny kryzys finansowy nie zaszkodził osiągnięciu umiarkowanej stopy wzrostu gospodarczego w Polsce. Jednak stopa bezrobocia w Polsce wynosi prawie 14 procent".
"Równie intensywnie, jak informatycy, ekonomiści, informatycy i konsultanci biznesowi poszukiwani są nauczyciele niemieckiego i tłumacze. Szeroka znajomość języka polskiego nie jest wcale konieczna. Wielu Polaków zna biegle język niemiecki, a wymiana handlowa z krajami niemieckojęzycznymi ciągle rośnie".
Portal przypomina, że obywatele UE, w tym oczywiście Niemcy, mają swobodny dostęp do polskiego rynku pracy, jednak wymagane jest zezwolenie na pracę.
Agnieszka Rycicka
red. odp.: Elżbieta Stasik
...
I tak bez sensu wysoko kwalifikowani Polacy zbieraja ogorki bo kraj rozpieprzyli okraglostolowcy . Glosujcie tak dalej .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 17:38, 15 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
Niemcy: samosąd na sezonowych pracownikach z Polski
Pobici, związani i wydani policji - taki los spotkał w Brandenburgii dwóch polskich pracowników sezonowych. Polacy złożyli skargę do sądu. Przeciw samozwańczej straży obywatelskiej toczy się śledztwo.
Samosąd, jakiego dopuścili się mieszkańcy jednego z brandenburskich zagłębi szparagowych szczegółowo opisuje "Maerkische Oderzeitung" (MOZ).
Polacy, pracownicy sezonowi zatrudnieni na polach szparagowych w brandenburskim Kremmen wracali wczesnym wieczorem do swoich kwater, kiedy zatrzymała ich grupa wzburzonych Niemców, mieszkańców wsi. Czując, że dzieje się coś niedobrego, Polacy próbowali ratować się ucieczką. Udało się to tylko jednemu. Jego koledzy, 23-latek i 36-latek zostali pobici, wepchnięci do samochodu i przewiezieni do gospodarstwa, gdzie napastnicy przywiązali ich do drewnianych palet. Dopiero wtedy zadzwonili po policję.
Fałszywe podejrzenie
Przed południem trzech innych mężczyzn próbowało włamać się do jednego z budynków we wsi - wyjaśnia tło wydarzeń MOZ. Obudzona gospodyni wyjrzała, włamywacze uciekli do pobliskiego lasu. Kobieta zdążyła jednak zobaczyć ich twarze. Zawiadomiona policja podczas przeszukiwania okolicy "natknęła się na polu szparagowym na czterech polskich pracowników sezonowych, którzy z wyglądu mgliście odpowiadali opisowi kobiety", pisze MOZ.
Analiza śladów w budynku wykazała jednak, że zatrzymani nie mogli być sprawcami. Zostali wypuszczeni na wolność. "Dalsze poszukiwanie włamywaczy, do którego użyty został także helikopter, było bezskuteczne", pisze MOZ.
Wieczorem sąsiad kobiety, ofiary próby włamania, zauważył trzech idących drogą mężczyzn. Przyjął, że są to poranni włamywacze, zwołał sąsiadów i grupą ruszyli do akcji. Policji powiedzieli później, że chcieli, żeby kobieta zidentyfikowała rzekomych sprawców. Dlatego przywieźli złapanych na jej podwórko.
Podejrzenie było nieuzasadnione. Kobieta natychmiast rozpoznała, że nie chodzi o porannych włamywaczy. Także policja stwierdziła, że zatrzymani Polacy nie mają z włamaniem nic wspólnego. "W chwili przyjazdu policji ofiary napaści wykazywały zranienia na twarzach. Zostały dlatego przewiezione do pobliskiego pogotowia ratunkowego, gdzie musiały zostać opatrzone ambulatoryjnie" - informuje MOZ.
Jak Polak, to winny?
Napadnięci Polacy złożyli doniesienie o przestępstwie. Na niemieckich napastnikach ciąży zarzut niebezpiecznego uszkodzenia ciała i bezprawnego pozbawienia wolności. Policja kryminalna wszczęła śledztwo.
"Z prawnego punktu widzenia zachowanie obywateli Kremmen musi być dokładnie zbadane" - cytuje MOZ rzecznika brandenburskiej policji. Z drugiej strony - wyjaśnia gazeta - poważnym problemem jest dla mieszkańców i dla policji raptowny wzrost liczby włamań, przede wszystkim w okolicach Berlina. Uważni mieszkańcy, także z punktu widzenia policji, są skuteczną ochroną. Z drugiej strony, pisze gazeta powołując się na rzecznika policji: "Istnieje ryzyko podejrzewania niewinnych i stygmatyzacji polskich pracowników sezonowych, tylko ze względu na ich pochodzenie".
Prawo do obrony własności, nie linczu
Zgodnie z niemieckim Kodeksem Postępowania Karnego każdy obywatel ma prawo przejściowo zatrzymać podejrzaną osobę złapaną na gorącym uczynku lub podczas ucieczki - przywołuje gazeta paragraf 127 niemieckiego KpK. Natychmiast po tym powinien zaalarmować policję. Tylko funkcjonariusze policji są upoważnieni do kontrolowania dokumentów, przeszukania podejrzanego lub konfrontacji świadków. "Samosąd jest przestępstwem", stwierdza "Maerkische Oderzeitung".
źródło: MOZ / Elżbieta Stasik
red. odp.: Małgorzata Matzke
....
I niestety cywilizowani Polacy musza tulac sie wsrod dziczy za praca . Przestancie glosowac jak debile .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 13:13, 17 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
Na sprzedaż
Są w Polsce enklawy biedy, w których dzieci nie chodzą do szkoły, bo rodziców nie stać na miesięczny bilet na autobus. Wyjazd stamtąd to dla ludzi być albo nie być. Jak przychodzi ktoś, proponuje pracę na Zachodzie, to nawet nie pytają o warunki. I często trafiają na handlarzy żywym towarem. Stają się współczesnymi niewolnikami.
Sami szukali tych, którym ciężko związać koniec z końcem. Karmili ich nadzieją. Na pracę w Wielkiej Brytanii, funty w portfelu, pełną lodówkę, zapłacone rachunki i godne życie. Wciągali w swoją grę. Ludzie im wierzyli, chcieli lepszego życia. Chcieli pracy, jechali na Wyspy. Bez języka, oszczędności, planu. Nakarmieni nadziejami.
Tam gra na dobre się rozkręcała. Oni byli pionkami, tamci rozstawiali ich na swojej szachownicy. Prowadzili do urzędów, banków. Załatwiali formalności, niby do pracy, ale jak scenka przed brytyjskim urzędnikiem została już odegrana to okazywało się, że żadnej pracy nie ma. Gra skończona. Trzeba wracać do Polski. Często będąc nawet nieświadomym tego, że padło się ofiarą handlarzy ludźmi.
Wiadomo to dziś, kiedy funkcjonariusze CBŚ zatrzymali, po ponad rocznym śledztwie, jedenaście osób - członków dwóch grup przestępczych zajmujących się handlem ludźmi. Gangsterzy działali w województwie kujawsko-pomorskim, mamili ludzi wizją posad czekających na Wyspach, zarobkach liczonych w funtach, a potem, już na miejscu, odgrywali scenki przed miejscowymi urzędnikami. Po wszystkim zostawiali z niczym.
- W ten sposób sprawcy uzyskiwali na nich (bezrobotnych z Polski - red.) świadczenia socjalne znacznej wysokości, które nigdy do nich nie trafiły. Mało tego pokrzywdzeni wcale nie wiedzieli o tym, że właśnie na nich załatwiono "socjal". Uzyskane w ten sposób pieniądze, przez kilka lat, stanowiły stałe źródło dochodu obu grup przestępczych. Po załatwieniu formalności w urzędach i bankach pokrzywdzeni byli informowani o braku możliwości załatwienia pracy i z uwagi na sytuację finansową zmuszeni byli wrócić do Polski - mówi Monika Chlebicz z Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy.
Policja szacuje, że gangsterzy mogli w ten sposób zarobić nawet 1,2 mln złotych. Przestępcy oszukali około czterdziestu osób, ale jak mówią funkcjonariusze śledztwo ma charakter rozwojowy, a w sprawie planowane są dalsze zatrzymania.
Na socjal
Takich przypadków jest więcej, bo nie dalej niż w marcu dolnośląscy policjanci rozbili grupę, która działała według identycznego schematu. Zresztą na Wyspach Brytyjskich ten scenariusz jest już doskonale znany.
W swym najnowszych raporcie o "współczesnym niewolnictwie" badacze Centre for Social Justice opisują bulwersujące przypadki handlu ludźmi, do których doszło na terenie Wielkiej Brytanii. I wyliczają: polska grupa przestępcza sprowadziła do Wielkiej Brytanii w sumie 230 osób, po to by złożyć w ich imieniu wnioski o zasiłki socjalne, a następnie zostawić na pastwę losu. Łącznie, do 2011 roku, przestępcy wyłudzili w ten sposób dwa mln funtów.
Na nieco mniejszą skalę i w nieco inny sposób działali gangsterzy, których o handel ludźmi oskarżyła całkiem niedawno szczecińska Prokuratura Apelacyjna. Tym razem przestępcy oferowali pracę w Niemczech, najczęściej przy drobnych pracach budowlanych. Już na miejscu więzili zwerbowanych pracowników i zabierali im dokumenty. Na ich podstawie otwierali w niemieckich bankach konta i wyrabiali karty debetowe. Wypłacone pieniądze - kilkanaście tysięcy euro - zabierali. Teraz za handel ludźmi odpowiedzą przed sądem.
- My wciąż mówimy o nowych trendach współczesnego niewolnictwa. Kiedyś była to głównie przymusowa prostytucja, z czasem pojawiało się coraz więcej przypadków przymusowej pracy, czy zmuszania ludzi do popełniania przestępstw np. przemytu narkotyków. A teraz dochodzi jeszcze wyłudzanie na dokumenty zwerbowanych osób świadczeń socjalnych i kredytów. Pokrzywdzeni często nawet nie mają świadomości tego, że padli ofiarą handlarzy ludźmi - mówi nam Joanna Garnier z Fundacji La Strada i Krajowego Centrum interwencyjno-konsultacyjnego dla ofiar handlu ludźmi.
Garnier przypomina sobie sprawę sprzed kilku lat, kiedy to handlarze ludźmi wywozili na Wyspy osoby niepełnosprawne, tam wyłudzali na ich konto zasiłki, a pokrzywdzonych zostawiali na pastwę losu. - Ludzie za mało dopytują o warunki pracy zagranicą, wierzą pośrednikom na słowo - dodaje. - Inna sprawa, że w Polsce wciąż mamy enklawy biedy, gdzie dzieci nie chodzą do szkoły, bo rodziców nie stać na miesięczny bilet na autobus dla dziecka. Wyjazd stamtąd to dla ludzi być albo nie być. Jak przychodzi ktoś, proponuje pracę zagranicą, to nawet nie pytają o warunki. I często są wyzyskiwani.
Siedem na dziesięć sprzedanych w Europie osób to kobiety
....
Do takich bestialstw doprowadzila wszawka ludzi .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 19:34, 24 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
Polscy emigranci wstydzą się mówić po polsku; zabraniają też tego swoim dzieciom
Obrazili się na polską politykę. Nie mają czasu. Nie widzą potrzeby. Planują przyszłość gdzie indziej. Jest wiele powodów, dla których emigranci rezygnują z nauki dzieci języka polskiego. Niektórzy nawet karzą pociechy za używanie języka przodków.
"Wierz we mnie" zamiast "uwierz mi", "tymi rzeczmi" zamiast "tymi rzeczami" albo "pofutbolujmy" zamiast "pograjmy w piłkę". Takich zwrotów używają polskie dzieci po zaledwie 2-3 latach na emigracji. Wystarczy kilkanaście miesięcy w obcojęzycznej szkole, by język polski stał się dla nich drugim językiem. Kiedy dziecko zaczyna myśleć po angielsku, francusku czy szwedzku, w komunikacji z rodzicami tłumaczy zwroty zasłyszane w "pierwszym" języku na polski. Stąd dziwaczne konstrukcje gramatyczne, neologizmy i zapożyczone z języka dominującego i związki frazeologiczne, które po polsku nie mają sensu. Bez pomocy po kilku kolejnych latach dziecko może nawet całkowicie utracić zdolność do porozumiewania się w języku przodków.
"Polski? A po co?"
Dziesiątki tysięcy rodziców dzieci w wieku szkolnym, którzy w ostatnich latach wyemigrowali z Polski do różnych państw europejskich, nie widzi potrzeby nauczania swoich pociech polskiego. Wielu uważa, że na emigracji najważniejszy jest język nowego kraju.
- Polacy przyjeżdżający do Norwegii często rezygnują z nauczania dzieci języka polskiego, stawiając norweski na pierwszym miejscu - mówi dyrektor Polskiej Szkoły Sobotniej w Bergen Magdalena Ihnatowicz. - Próbują na siłę wtopić się w nowe środowisko nawet do tego stopnia, że w domu mówią do dziecka po norwesku! Na propozycję nauki w polskiej szkole sobotniej odpowiadają: "a po co, przecież umie mówić, wystarczy!".
Zdaniem Magdaleny Ihnatowicz rodzice nie zdają sobie sprawy, że robią dzieciom krzywdę. Dobra znajomość języka ojczystego jest konieczna do nauki języka obcego. Wiedzą o tym twórcy norweskiego systemu edukacji mający duże doświadczenie w nauczaniu dzieci, dla których językiem ojczystym jest język inny niż wykładowy. W norweskiej szkole dzieci emigrantów mają prawo do bezpłatnej nauki języka ojczystego w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Wszystko po to, by… szybciej opanować norweski.
Mama tłumaczy rozmowy
Agnieszka Joergensen mieszka w Danii od 16 lat, tam wraz z mężem Duńczykiem wychowuje dzieci. Ojciec uczy dzieci duńskiego, a ona polskiego. Przez jeden wieczór ona czyta na dobranoc po polsku, przez drugi w domu słychać duńskie bajki.
- Dzieci emigrantów mają w Polsce rodziny: babcie, dziadków, ciotki, kuzynów. Zdarza się, że podczas wizyt w rodzinnym kraju to matka służy im za tłumacza! Komiczna sytuacja - mówi Agnieszka. - Dodatkowy język dla dziecka to zaleta, a nie wada. Dla rodzica zaś to nie musi być ciężka praca, by zadbać o naukę polskiego. Potrzeba głównie chęci. Od urodzenia dzieci mówię do nich wyłącznie po polsku i jestem z tego dumna. W żadnej sytuacji nie wstydzę się swojego języka, wstyd by mi było raczej zwracać się do nich po duńsku.
Polski wstyd
Motywy zaniechania nauki polskiego są różne – od braku czasu aż po… przekonania polityczne. Dla niewielkiej grupy decyzja o wyłączeniu nauki polskiego z edukacji jest przemyślana i świadoma. Nie chcą wracać do Polski i życzą dziecku przyszłości w nowym kraju. Niektórzy tłumaczą to rozczarowaniem ojczyzną. Większości zaś brakuje czasu oraz wiedzy o konsekwencjach takiej postawy. Nie wiedzą, że w wieku 15-20 lat ich dziecko nie będzie w stanie napisać poprawnie zdania po polsku, czytać książek, ani swobodnie rozmawiać z rodakami. Zaniedbanie zamknie im też wiele interesujących dróg kariery.
Wszędzie tam, gdzie mieszka wielu Polaków – w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Norwegii, na Islandii – potrzeba dwujęzycznych lekarzy, prawników, policjantów, celników, polityków czy urzędników miejskich. Niektóre z tych zawodów są szeroko otwarte dla osób z miejscowym paszportem i „obcym” pochodzeniem. Dzieci emigrantów z ich wyjątkowymi zdolnościami językowymi oraz osadzeniem w dwóch kulturach są na wagę złota.
Tymczasem wielu polskich rodziców wciąż wstydzi się rozmawiać z dziećmi po polsku w przestrzeni publicznej. Przechodzą na język miejscowy na prośbę otoczenia („nie rozumiem, co mówicie”), aby uniknąć kłopotliwych sytuacji, bądź na wyraźną prośbę dziecka („nie mów do mnie po polsku, bo koledzy się ze mnie śmieją”).
Wulgaryzmy i nietrafione rady
Pedagog Sylwia Gołębiewska od kilku lat mieszka w Irlandii, pracuje w Polskiej Szkole w Dundalk. Ze smutkiem obserwuje skutki błędnych decyzji dorosłych odbijające się na dzieciach. Zdarza się jej pracować z maluchami, które drogo zapłaciły za eksperymenty edukacyjne rodziców.
- Niekiedy to nauczyciele w szkołach irlandzkich oraz różni pseudospecjaliści namawiają rodziców, by zaprzestali rozmawiania z dziećmi po polsku w domu – mówi. – Niesłusznie argumentują, że przyspieszy to naukę angielskiego. W rodzinach dochodzi do absurdalnych sytuacji – załamuje się normalna komunikacja, wkracza wiele negatywnych emocji i frustracji. Pracowałam z dziećmi, u których diagnozowano zaburzenia emocjonalne i nadpobudliwość. Potem okazywało się, że częścią problemu był domowy zakaz porozumiewania się po polsku, a nawet kary za używanie ojczystego języka.
Sylwia Gołębiewska nie raz na prośbę irlandzkich psychologów pomagała przekonać polskich rodziców, by nie zabraniali dzieciom używania języka ojczystego. W takich sytuacjach tłumaczy, że dzieciom łatwiej jest się otworzyć, mówić o emocjach i kłopotach po polsku. I jeszcze, że pociechom dzieci emigrantów potrzeba aktywnej nauki. Polskie rozmowy w domu, często pełne wulgaryzmów, skrótów, powtórzeń, to za mało, by być Polakiem.
Kto ty jesteś?
Istnieje wiele sposobów na dbanie o rozwój języka polskiego u dzieci na emigracji. Wspólne czytanie po polsku, regularne ćwiczenia pisma, dzięki którym dziecko opanuje choćby podstawy polskiej ortografii, rozmowy, w których wtrącane przed dziecko słowa obcojęzyczne rodzic od razu tłumaczy na polski. Na pewno pomogą lekcje w polskich szkołach sobotnich. I jeszcze świadomość konsekwencji naszych decyzji.
- Niektórzy polscy rodzice mają przekonanie, że do kraju nie wrócą – mówi Sylwia Gołębiewska. – Ich polski błaga o litość, lokalny język też znają słabo i nie chcą się uczyć. Mają problemy z tożsamością narodową i przynależnością. Chcę im powiedzieć, że powinni mieć świadomość, iż pozbawiają swoje dzieci przyszłości. Dzieci płacą za nasze decyzje i choć to jedno jesteśmy im winni – pokazać, kim są.
Na pytanie „kto ty jesteś”, dzieci emigrantów odpowiedzą sobie jako dorośli. Czy będziemy z ich decyzji zadowoleni, czy nie, nie powinniśmy przeszkadzać w procesie kształtowania świadomości. Możemy w nim jednak pomóc.
Z Norwegii dla WP.PL Sylwia Skorstad
>>>>
Opetani ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 19:01, 29 Maj 2013 Temat postu: |
|
|
Problem polskich dzieci we Włoszech. Matki nie chcą uczyć ich polskiego; brakuje też szkół
Być Polakiem jest wciąż wstydliwe. Stąd też wiele polskich kobiet ukrywa swoją narodowość. Zjawisko to jest coraz bardziej widoczne w przypadku rodzin mieszanych. On Włoch, ona Polka i dzieci, które przez takie zachowanie matki nie mówią ani słowa po polsku. Paradoksalnie o dwujęzyczność własnych dzieci zabiegają włoscy tatusiowie. To oni w większości przypadków zapisują dzieci do polskich szkół – pisze dla WP.PL Polka mieszkająca od lat w Neapolu.
- Poznałem moją żonę 8 lat temu – opowiada Gino z Cassino. - Po ślubie często jeździliśmy do Polski. Do dziś pamiętam jak niezręcznie się czułem, gdy moi teściowie z uśmiechem na twarzy mówili do mnie, a ja nic nie rozumiałem. Kiedy urodził się nasz syn, ograniczyliśmy podróże ze względu na wiek dziecka. Pojechaliśmy ponownie do Katowic po 4 latach. I wtedy zorientowałem się jak wielki błąd wychowawczy popełniliśmy – opowiada mężczyzna. I dodaje: moja żona nie mówiła do synka po polsku, a ja nie zwracałem na to uwagi. I gdy zobaczyłem jak dziadek tuli do siebie wnuczka, mówi do niego czułe słowa, a mój syn nie odpowiada, bo nie rozumie, przypomniałem sobie jak ja się czułem parę lat temu. Po powrocie do Włoch pierwszą rzeczą jaką zrobiłem było wyszukanie polskich szkół. Moja żona twierdziła, że to nie jest dobry pomysł, ponieważ dziecko zaczyna chodzić do włoskiej szkoły i lepiej mu nie mieszać w głowie. Ale postawiłem na swoim. Moja żona, po paru miesiącach, kiedy usłyszała naszego syna, który śpiewał polską kolędę ze łzami w oczach przyznała mi rację.
Ale zdarzają się też takie przypadki, że rodzice – Polacy mówią do swoich dzieci tylko po włosku. Wytłumaczenie jest zawsze to samo: "chcę by moje dziecko dobrze przystosowało się do nowej rzeczywistości".
Cicha wojna
Problemem nie jest jednak tylko brak chęci ze strony rodziców dzieci, ale również dostępność szkół, w których mogą uczyć się języka polskiego. Poza granicami kraju przebywa około 300 tysięcy polskich dzieci, z czego tylko 14,8 tysięcy uczęszcza do szkół przy polskich placówkach dyplomatycznych tzw. SPK (Szkolne Punkty Konsultacyjne). Są to szkoły bezpłatne, bo utrzymywane przez stronę polską. Niestety, jak potwierdzają dane korzysta z nich znikoma część polonijnych dzieci. W większości przypadków spowodowane jest to odległością jaka dzieli rodziny od placówek. Dlatego powstały i powstają liczne szkoły społeczne prowadzone przez polonijnych działaczy i nauczycieli. Są to szkoły, które utrzymują się ze składek rodziców. W dobrych szkołach społecznych program nauczania opiera się na bazie programowej opracowanej przez MEN, z której korzystają też szkoły SPK, a nauczyciele posiadają takie same kwalifikacje jak nauczyciele z placówek dyplomatycznych.
Problem w tym, że między tymi szkołami prowadzona jest cicha wojna. Wojna, którą kreują same ministerstwa poprzez błędną politykę finansową. Jak twierdzi Kongres Oświaty Polonijnej „brak adekwatnego wsparcia szkół społecznych w porównaniu do wieloletniego i systematycznego przeznaczania funduszy na SPK to jawna dyskryminacja. Każde dziecko powinno mieć równe szanse i prawo do nauki”.
Szkoły społeczne mogą ubiegać o jednorazowe dofinansowanie poprzez tak zwane projekty edukacyjne, które zanim zostaną przekazane do MSZ przechodzą przez konsulaty. Jednak zdaniem przedstawicieli szkół brakuje w odpowiednim czasie informacji o rozpisanych konkursach. Szkoły narzekają też na nieuzasadnione odrzucanie projektów i co gorsza, w niektórych przypadkach, aprobację projektów nieistniejacych szkół, bez wstępnej osobistej weryfikacji. Ich zdaniem brakuje też kryteriów rozdzielania środków. W związku z tym, jednym z postulatów podczas IV Zjazdu Nauczycieli Polonijnych było przywrócenie Polonijnej Rady Konsultacyjnej i utworzenie komisji, która zajmie się oceną nadsyłanych projektów.
- Nauczyciele ze szkoły ministerialnej mają wielokrotnie większe wsparcie, wyższe wynagrodzenie. My jesteśmy społecznikami, my robimy te szkoły bo chcemy je robić, bo nam na nich bardzo zależy. Zacznijcie nas poważnie traktować – postulowała Marta SzutkowskaKiszkiel, dyrektorka polskiej szkoły w Irlandii w czasie spotkania z wiceministrem resortu edukacji. - My mamy dużo gorzej, musimy sami starać się o finanse, o wszystko sami zabiegać i walczyć, i niejednokrotnie przekonywać rodziców, którzy patrzą na nas wilkiem, bo nie jesteśmy szkoła ministerialną – przekonywała.
We Włoszech oświata polonijna jest zdominowana przez placówki dyplomatyczne. Przy konsulatach działają 4 SPK, do których uczęszcza łącznie 900 dzieci i garstka sobotnich szkół społecznych. Mowa tu o 5 czy 6 szkołach. Dla porównania w Wielkiej Brytanii, w Polskiej Macierzy Szkół, organizacji charytatywnej wspierającej polską edukację, jest zarejestrowanych ponad 100 szkół społecznych. Z pewnością jest to spowodowane brakiem uznania dla takich szkół, ale i też podejściem Polaków do swojej polskości. Ponadto KOP (Kongres Oświaty Polonijnej) twierdzi, że: „brak konkretnych działań ze strony resortów prowadzi do podziałów i polaryzacji stanowisk, rodzi frustrację i agresję. Dzieli to środowiska, a nie jednoczy wokół nadrzędnego celu, którym jest edukacja na najwyższym poziomie i radość wszystkich, którzy są nią objęci, niezależnie od miejsca i statusu szkoły”.
Szerszy problem
Równie dobrze odnosi się to również do organizacji polonijnych. We Włoszech zarejestrowanych jest 40 stowarzyszeń polonijnych, z czego tylko połowa jest zrzeszona w dwóch walczacych między sobą federacjach. Pozostałe stowarzyszenia toczą mniejsze bitwy. Donosy, kontrole i wzajemne oczernianie. O jakiejkolwiek współpracy między organizacjami można mówić tylko wtedy, kiedy dzielą ich setki kilometrów. A wszystko po to, by udowodnić swoją przewagę w danym terytorium i pozyskać największą ilość środków, które i tak na koniec trafią do wybranych. Tak jak to stało się z polonijną gazetą „Nasz Świat”, która ubiegała się o dofinsowanie w MSZ. Jest to dwutygodnik o nakładzie 17 tyś. egzemplarzy z dystrybucją na całe Włochy. MSZ odmówiło, przyznając jednocześnie środki dla biuletynu wydawanego przez Związek Polaków we Włoszech, o nakładzie tysiąca egzemplarzy, który ukazuje się dwa razy do roku. Biuletyn „Polonia Włoska” otrzymują członkowie związku i wybrane osoby. A we Włoszech mieszka około 140 tysięcy Polaków.
Burzliwa atmosfera wśród organizacji polonijnych, jaka panuje obecnie we Włoszech zainteresowała Senacką Komisje ds Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą, która 14 maja br. zorganizowała Okrągły Stół Polonii Włoskiej pod hasłem „Łaczymy cele i działania”. Na spotkanie przybyło 13 organizacji. Niektóre z nich po raz pierwszy miały prawo do głosu na forum publicznym. Podczas spotkania głośno powiedziano o nierównościach w traktowaniu i o trudnościach, z jakimi borykają się stowarzyszenia, domagając się interwencji i zmian w postępowaniach MSZ. Zwłaszcza w dziedzinie dofinansowań szkolnictwa polonijnego.
Gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci traci
Podczas, gdy trwa ogólna walka o dofinansowania, te nieliczne szkoły społeczne, które działają od niedawna we Włoszech - walczą o przetrwanie. Szkoły, które przedstawiły projekty edukacyjne otrzymały połowę z tego o ile wnioskowały. Ale są też szkoły, którym, bez uzasadnienia, odmówiono jakiejkolwiek pomocy. Czyżby rzeczywiście szkoły społeczne były niepotrzebne?
Małgorzata z Sanoka, która przyjechała do Neapolu, 8 lat temu wspomina: przyjechałam tu z moim 4-letnim synem, który z racji swojego wieku szybko nauczył się włoskiego i dostosował do nowych warunków. Jednocześnie zależało mi na tym, by moje dziecko nie zatraciło polskiej mowy. Na ile mogłam rozmawiałam z nim po polsku. Rozglądałam sie za polską szkołą. Znalazłam w Rzymie przy Ambasadzie, oddaloną ode mnie o 200 km. Niestety, praca nie pozwoliła mi na dojazdy do szkoły. Więc każdego wolnego wieczoru uczyłam się z synkiem języka polskiego. Potem musiałam wrócić do Polski i tutaj zaczęła się prawdziwa tragedia. Syn miał ogromne trudności w szkole i w życiu towarzyskim. Gdyby wówczas istniały szkoły społeczne w moich okolicach z pewnością posłałabym tam mojego syna. Nie rozumiem dlaczego tak mało ich istnieje? Przecież to dla naszych dzieci, dla ich przyszłości.
>>>>
Diabel ludziom totalnie destruuje w glowie ! Wstydzic sie polskosci ? To co maja powiedziec inne nie majace takiego bogactwa nie mowiac o tych z ludobojstwem na sumieniu .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 19:09, 14 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
Polacy pracują za grosze u norweskiego milionera
Znany w Norwegii właściciel fabryk porcelany i szkła został oskarżony przez media o wykorzystywanie nielegalnie zatrudnionych Polaków. On twierdzi, że o niczym nie wiedział, a Polacy, że lepszej oferty pracy nie mieli.
Afera wybuchła 10 czerwca, kiedy dziennik „Dagbladet” opublikował obszerny, przygotowany przez zespół dziennikarzy artykuł o podejrzanych powiązaniach milionera Atle Brynestada. Właściciel znanych w kraju fabryk i sklepów oraz celebryta zatrudnił do robót kamieniarskich na podjeździe swojego domu irlandzką firmę. Ta korzysta z pracy polskich kamieniarzy i płaci im zaledwie połowę tego, co zwykle zarabiają specjaliści na podobnych stanowiskach.
- Wiemy, że to marna zapłata – skarżył się w „Dagbladet” jeden z polskich kamieniarzy. – Ale żadnej innej pracy nie mamy.
Afera z udziałem celebryty to przykład dobrze ukazujący mechanizmy dumpingu socjalnego, którego ofiarami stają się pracownicy z Polski szukający w letnich miesiącach okazji do zarobku.
Pałace potężne, a wypłaty chude
Irlandzcy właściciele firmy MC Steinlegging opływają w luksusy. Dziennikarze „Dagbladet” idąc tropem dokumentów dotarli do ich posiadłości w Irlandii i opublikowali zdjęcia należących do nich zamków i kosztownych samochodów. Część majątku została zbita w Norwegii kosztem pracy robotników z Polski. Zgodnie z miejscowym prawem kamieniarz powinien zarabiać nie mniej niż 156 koron na godzinę, czyli w przeliczeniu około 86 złotych. Tymczasem kamieniarze zatrudnieni na posesji Brynestada zarabiają nie więcej niż 88 koron za godzinę pracy.
Z ustaleń norweskiego dziennika wynika, iż wspomniana firma nie płaci w Norwegii należnych podatków, a policja wiąże ją z oszustwami podatkowymi, dumpingiem socjalnym oraz handlem ludźmi. W dodatku firma została zarejestrowana z adresem w pokoju hotelowym i choć zadeklarowała zero zatrudnionych, przez wiele miesięcy wykonywała zlecenia.
„Polakom nie ufajcie”
Zarówno milioner, który korzysta z usług podejrzanej firmy, jak i jej irlandzki właściciel, twierdzą, że wszystko odbywa się legalnie lub „prawie legalnie” i właściwie nic złego się nie stało. Irlandczyk przekonuje, iż już gromadzi wszystkie dokumenty, by zacząć płacić podatki, a zatrudnieni przez niego kamieniarze kłamią w sprawie niskich stawek.
- Polakom nie można ufać – podważa ich wiarygodność w „Dagbladet" właściciel MC Steinlegging. – Dużo piją i nie są rzetelni.
Sam Atle Brynestad twierdzi, iż przed zatrudnieniem firmy sprawdził ją na tyle, na ile było można i nie wykrył niczego podejrzanego. Potem nie interesował się ani losem kręcących się po posesji Polaków, ani ich zarobkami. Brynestad, który z roku 2011 zadeklarował 117 milionów koron dochodu, miał akurat co innego na głowie.
Życiowa szansa?
To nie pierwszy i na pewno nie ostatni przypadek dumpingu socjalnego, którego ofiarami padają pracownicy z Polski. Takich historii przybywa latem, kiedy wielu Polaków rusza do Skandynawii i krajów Europy Zachodniej w poszukiwaniu lepszego zarobku. Zdarza się, że to, co miało być „życiową szansą” okazuje się początkiem pasma upokorzeń. Nieuczciwi pracodawcy zwodzą nieobeznanych z lokalnymi przepisami ludzi obietnicą lepszych zarobków w przyszłości lub mówią wprost, że praca jest na czarno i po zaniżonych stawkach.
- Już pierwszy sygnał o nieprawidłowościach w firmie powinien dać pracownikowi do myślenia – ostrzega Anna Stankiewicz z firmy doradczej ATS w Norwegii. – Stankiewicz tłumaczy, że jeśli wbrew ustnej umowie wstępnej pracodawca płaci mało, nie chce podpisać kontraktu, nie płaci za nadgodziny albo obciąża dodatkowymi opłatami np. za łóżko w baraku pracowniczym, to nie wolno się łudzić, że „za miesiąc będzie lepiej”. W 99 na 100 przypadków będzie gorzej. Zdarza się, iż w oczekiwaniu na wyrównanie zaległości pracownik pracuje dalej przez wiele miesięcy, by na koniec zostać z niczym.
Anna Stankiewicz radzi, by w przypadku pierwszych wątpliwości co do uczciwości zagranicznego pracodawcy poszukać samodzielnie stosownych regulacji prawnych lub zgłosić się po pomoc do specjalisty – miejscowego prawnika, firmy doradczej, konsulatu, miejscowej inspekcji pracy. Porada przez telefon zwykle nic nie kosztuje, a pozwala oszczędzić wielu poważnych kłopotów.
Z Norwegii dla WP.PL Sylwia Skorstad
>>>
Warto sie tak poniewierac .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 15:46, 15 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
Ostrzeżenie dla Polaków: nie przyjeżdżajcie nieprzygotowani do Wielkiej Brytanii
Brytyjski resort ds. samorządu lokalnego i społeczności lokalnych sfinansował i opublikował trzyminutowe nagranie wideo zatytułowane "Zanim przyjedziesz", skierowane do Polaków i ostrzegające ich przed przyjazdami do Wielkiej Brytanii bez przygotowania.
To pierwsza tego rodzaju inicjatywa rządowa. Film wyprodukowała pomagająca bezdomnym organizacja charytatywna The Passage we współpracy z ambasadą RP w Londynie i ambasadą W. Brytanii w Warszawie. Z pomocy The Passage, działającej od 30 lat, korzysta dziennie ok. 200 bezdomnych w centralnym Londynie.
Film przedstawia trzy sytuacje losowe. Bohaterką jednej z nich jest Agnieszka - pielęgniarka, która z powodu niewystarczającej znajomości języka utrzymywała się ze sprzątania. Właściciel pokoju, który wynajmowała, wyłudził od niej całe oszczędności w wysokości 2 tys. funtów na depozyt. Pieniędzy tych nigdy nie odzyskała.
Inny przypadek dotyczy Jacka, robotnika budowlanego pracującego na czarno, bez ubezpieczenia, który po wypadku przy pracy znalazł się na ulicy, został pobity, popadł w alkoholizm, a pewnego dnia został ciężko poparzony, gdy chuligani podpalili śpiwór, w którym leżał. Jacek zdecydował się wrócić do Polski.
Narratorem jest Andrzej - mąż Agnieszki, który stał się człowiekiem dobrze sytuowanym, ponieważ przyjechał do Wielkiej Brytanii dobrze przygotowany i przez 10 lat ciężko pracował. Andrzej przestrzega przed przyjazdem bez gwarancji zatrudnienia, bez biegłej znajomości języka w mowie i piśmie, przed pracą na czarno, pokątnym wynajmowaniem pomieszczeń i radzi mieć w rezerwie ok. 600 funtów na wypadek, gdyby trzeba było wracać do Polski.
Przesłanie jest jednoznaczne: jeśli ktoś przyjedzie do Anglii nieprzygotowany, grozi mu, że będzie oszukany lub padnie ofiarą przemocy.
Na dwa problemy zasygnalizowane w nagraniu wideo - wypadki na budowie i bezdomność - zwracają od pewnego czasu uwagę organizacje charytatywne, takie jak The Passage. Blisko jedną trzecią bezdomnych w Londynie stanowią imigranci z nowych państw UE, a największą grupą wśród nich są Polacy.
Minister stanu odpowiedzialny za budownictwo mieszkaniowe Mark Prisk przy okazji premiery nagrania wideo powiedział, że ma ono na celu "uzmysłowienie ryzyka, na jakie narażają się osoby mające zamiar przyjechać do Anglii, jeśli nie zdołają zarobić na utrzymanie".
Według oficjalnych danych brytyjskiego urzędu statystycznego ONS na koniec 2011 roku liczba imigrantów z nowych państw UE sięgnęła 669 tys., z czego 579 tys. to Polacy. Polski jest drugim z najbardziej rozpowszechnionych języków na Wyspach.
....
Takie sa realia . To sa spoleczenstwa wbrew propagandzie mniej uczciwe niz u nas na ogol . A wy macie obraz jakichs aniolow . Skutek propagandy mediow o wspanialym zachodzie .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 17:23, 19 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
Polish Express
Niesłuszne zwolnienie z pracy – co robić?
Po raz kolejny Polscy obywatele przebywający na Wyspach są oskarżani o wykorzystywanie brytyjskiego systemu. W swoim niedawnym przemówieniu jakie wygłosiła w piątek minister spraw wewnętrznych Theresa May, w bardzo stanowczy sposób wypowiedziała się o imigrantach przyjeżdżających do Wielkiej Brytanii.
Pani minister twierdzi, że swobodny przepływ obywateli państw Unii Europejskiej przynosi same szkody dla Wyspiarzy. Uważa, że emigranci to wielkie obciążenie dla brytyjskiej służby zdrowia oraz dla systemu edukacji.
Pani May dodała również, że część emigrantów przyjeżdża na Wyspy tylko po to, aby pobierać zasiłki. W celu zaostrzenia swojego przekazu minister spraw wewnętrznych podała przykład oszustów z Rumunii, którzy wyłudzili z brytyjskiego systemu socjalnego niemal 3 miliony funtów.
To bardzo kontrowersyjne i ostre wystąpienie wiąże się prawdopodobnie z głośną sprawą dotyczącą najstarszych członków Unii Europejskiej - Niemiec, Wielkiej Brytanii, Austrii oraz Holandii, którzy dążą do ograniczenia swobodnego przepływu osób i podejmowania pracy w obrębie UE.
Sytuacja ta może wpłynąć w znaczny sposób na obywateli polskich, którzy w uczciwy sposób pracują na siebie i na gospodarkę Wielkiej Brytanii. Może dojść do sytuacji, w której na Wyspach dojdzie do zwolnień pracowników polskiego pochodzenia bez podawania przyczyny - co podlega pod niesłuszne zwolnienie.
Przypominam wszystkim czytelnikom, że każda osoba, która zatrudniona była na umowę i przepracowała ponad rok ma prawo ubiegać się o odszkodowanie za niesłuszne zwolnienie.
Pracownicy firmy Patrick Gordon mieli ostatnio kilka poważnych spraw dotyczących właśnie niesłusznego zwolnienia z pracy. Jako przykład można podać tu sprawy, które mogą toczyć się nawet przez kilka miesięcy.
Jeden z naszych klientów był pracownikiem bardzo sumiennym, obowiązkowym i punktualnym. Nigdy na pana Łukasza nie było żadnych skarg, nie dopuścił się żadnego przewinienia. Pan Łukasz chcąc odłożyć jak najwięcej pieniędzy pracował bardzo ciężko.
Jeśli tylko mógł, brał nadgodziny, nie wykorzystywał przysługujących mu dni wolnych. Pewnego dnia menedżer wezwał pana Łukasza na rozmowę, podczas, której wysłał go na przymusowy dwutygodniowy urlop. Po tym czasie pan Łukasz powrócił do pracy na okres jednego tygodnia, jednak po tym okresie nie został wpisany do grafiku.
Pomyślał, że to jakiś błąd i poszedł do pracy. Przychodząc do firmy nie mógł wejść - jego linie papilarne zostały usunięte z systemu. Poprosił o rozmowę z menedżerem, od którego dowiedział się, że jest zwolniony.
Po 2 tygodniach pan Łukasz skontaktował się z nami. Sprawa trwała trzy miesiące. Pracownikom Patricka Gordona udało się nie tylko odzyskać odszkodowanie dla pana Łukasza, ale również został on przywrócony do pracy i odzyskał 3-miesięczną pensję.
Wszystkie osoby, które zostały niesłusznie zwolnione mogą starać się o odszkodowanie, jednak muszą zgłosić się w przeciągu 3 miesięcy od zwolnienia, oraz musiały przepracować minimum rok posiadając umowę o pracę.
Polscy emigranci stanowią ważne ogniwo brytyjskiej gospodarki, jednak wielu pracodawców często o tym zapomina, narażając uczciwych pracowników na niepotrzebny stres. W przypadku jakichkolwiek wątpliwości co do zasadności zwolnienia, należy skontaktować się ze specjalistami, którzy doradzą w sprawach zatrudnienia.
>>>>
Maja z Polakow same korzysci i jeszcze maja czelnosc WYBRZYDZAC ! MY WCALE NIE CHCEMY TAM JEZDZIC !
Nie glosujcie jak kretyni to nie bedzie trzeba emigrowac . Czego spodziewacie sie po PO ? Bezrobocia ? A po PiS ??? Smolenska ? A po oszustach Pkota czy innych Millerach ? PO CO GLOSUJECIE NA TYCH GNOJKOW ? Pozniej musicie emigowac i byle chłystki z zachodu was obrazaja .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 22:17, 20 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
Dwójka nastolatków podpaliła pustostan. W pożarze zginął Polak
Dwójka nastolatków jest podejrzana o podłożenie ognia w jednym z pustostanów w londyńskiej dzielnicy Croydon. W pożarze zginął 35-letni bezdomny Polak.
Sześć jednostek straży pożarnej - z Purley, Croydon, Wallington, Addington i Norbury - walczyło z ogniem, który 10 czerwca o godz. 14:45 wybuchł w budynku przy Davenant Road. Dopiero po około trzech godzinach strażakom udało się opanować płomienie - donosi "The Croydon Guardian".
Wewnątrz pogorzeliska znaleziono zwłoki mężczyzny. Policja ustaliła, że to ciało bezdomnego Polaka, 35-letniego Sylwestra M. Sekcja zwłok wykazała, że mężczyzna zmarł z powodu zatrucia dwutlenkiem węgla.
W minioną sobotę policja aresztowała dwójkę nastolatków, którzy są podejrzani o podłożenie ognia w budynku, a w związku z tym - o nieumyślne spowodowanie śmierci. 14-latek i 16-latka w lipcu staną przed sądem.
...
I po co tam jezdzicie ?
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 20:27, 21 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
Rodzicom z Polski Jugendamt odebrał sześciotygodniowe niemowlę
Przyjechali do Berlina za pracą i chlebem. Nieuczciwy pracodawca wyrzucił ich na bruk, a pracownicy Jugendamtu odebrali sześciotygodniowego synka. Od trzech tygodni polscy rodzice koczują w samochodzie w oczekiwaniu na wynik rozprawy w sądzie opiekuńczym. - Nie wrócimy do kraju bez naszego dziecka - mówią zrozpaczeni.
Wojciech Pomorski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech nie ma wątpliwości, że na ulicach Berlina rozgrywa się nowy dramat pod starym tytułem: nadgorliwy Jugendamt kontra polscy emigranci, nie znający niemieckiego i przysługujących im praw.
- Chodzi o zwykłą rodzinę ze Śląska, żadną patologię - zastrzega Wojciech Pomorski.- To co ich spotkało jest ewidentnym przykładem dyskryminacji Polaków. Wyrządzono im niewyobrażalną krzywdę. Proszę sobie wyobrazić, jak czuje się matka karmiąca piersią, której odebrano sześciotygodniowe niemowlę? To barbarzyńskie postępowanie w majestacie prawa. Nikt mi nie powie, że służy dobru dziecka.
Po sześciu latach emigracji zarobkowej w Wielkiej Brytanii operator koparek Leszek C. razem ze swoją partnerką Danielą M. postanowili poszukać pracy w Berlinie. W połowie kwietnia urodził mu się syn, Wiktor. Pana Leszka zatrudnił Polak z niemieckim obywatelstwem, właściciel firmy budowlanej. Niestety pracodawca okazał się oszustem. Nie dość, że nie wypłacił zaległych poborów, to wyrzucił rodzinę z mieszkania służbowego. Jednocześnie odebrano im zasiłek socjalny. Polacy zostali bez dachu nad głową i środków do życia. Pani Daniela zamieszkała w domu samotnej matki z dzieckiem. Pan Leszek bezskutecznie szukał nowej pracy. W końcu postanowili, że na początku czerwca wrócą do Polski. Nie zdążyli. O ich planach dowiedział się Jugendamt. W dniu 31 maja urzędnicy w asyście 15 policjantów odebrali Polakom sześciotygodniowego Wiktora i oddali do niemieckiej rodziny zastępczej.
- Sposób odebrania dziecka woła o pomstę do nieba. Policjanci obezwładnili matkę, powalili na ziemię i wykręcili jej ręce, jakby była groźnym przestępcą. Pan Leszek nie ułomek, musiało go przytrzymywać czterech funkcjonariuszy - opowiada oburzony Wojciech Pomorski. - Nie ulega wątpliwości, że Polacy potrzebowali pomocy, ale Jugendamt jak zwykle wybrał sposób najgorszy z możliwych. Powołując się na „dobro dziecka” siłą rozłączył je od rodziców zamiast zrobić wszystko, aby zostali razem.
Szukają pomocy
Zdesperowany ojciec poprosił o pomoc stowarzyszenie Dyskryminacja.de, walczące od 2007 roku o prawa polskich rodziców i dzieci pokrzywdzonych przez niemieckie sądy rodzinne. - Nie mieli pieniędzy, jedzenia, myli się pod uliczną pompą. Skrzyknąłem członków naszego Stowarzyszenia i zorganizowaliśmy łańcuch ludzi dobrej woli - mówi Wojciech Pomorski. - Jedni zapraszają rodziców do domu na ciepły posiłek. Inni udostępniają łazienkę. Ze skromnych funduszy wygospodarowaliśmy dla nich 70 euro na pokrycie najpilniejszych wydatków. No i zaalarmowaliśmy naszego prawnika.
Mecenas Markus Matuschczyk przyjechał do Niemiec w wieku sześciu lat. Mieszka w Hanowerze od wielu lat, ale nie zapomniał o polskich korzeniach. Od trzech lat współpracuje z Polskim Stowarzyszeniem Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech. - Z mojej praktyki zawodowej wynika, że większość interwencji urzędów ds. dzieci i młodzieży wobec Polaków nie dotyczy rodzin z marginesu społecznego, lecz osób, które znalazły się w tarapatach życiowych, często nie z własnej winy - stwierdza prawnik. - W przypadku rodziny ze Śląska pracownicy Jugendamtu argumentowali, że musieli przystąpić do działania, ponieważ polska rodzina nie ma uregulowanej sytuacji mieszkaniowej i jest praktycznie bezdomna. Urzędnicy obawiali się, że podobny los spotka sześciotygodniowego Wiktora. Jednak zapomnieli, że to decyzje niemieckich urzędników ściągnęły kłopoty na polską rodzinę. W maju pan Leszek i pani Daniela złożyli podanie o pomoc socjalną i do tej pory nie rozpatrzono ich wniosku. Jednym słowem jedni urzędnicy skazali rodzinę na bezdomność odbierając środki do życia, a drudzy dodatkowo ukarali za opieszałość kolegów.
Drugiego lipca sąd rodzinny dla berlińskiej dzielnicy Tempelhof zadecyduje, czy polscy rodzice odzyskają rodzone dziecko. - Wysłaliśmy do urzędu ds. dzieci i młodzieży pismo z prośbą o wyjaśnienie, dlaczego rodzinie odebrano dziecko. Cały czas czekamy na odpowiedź. Na pewno będziemy na wtorkowej rozprawie w sądzie rodzinnym - informuje Michał Bolewski, I sekretarz ambasady RP w Berlinie, odpowiedzialny za pomoc prawną. Do tego czasu pani Daniela i pan Leszek spotykają się z synkiem dwa razy w tygodniu po półtorej godziny. „Widzenia“ odbywają się w siedzibie Jugendamtu pod czujnym okiem urzędników.
- Bierzemy pod uwagę dwie opcje. Pierwsza, że wygramy sprawę przed sądem socjalnym i rodzice dostaną zasiłek. Wówczas będą mieli środki finansowe, aby wynająć w Berlinie mieszkanie. Wtedy Jugendamt odda im dziecko. Drugą alternatywą - równie realistyczną - jest wyjazd do kraju.
Jugendamt żąda „twardych” dowodów, że rodzice po powrocie do Polski będą mieli środki do życia i dach nad głową. Tymczasem Pan Leszek i pani Daniela nie mają w Polsce własnego mieszkania. Babcia, mieszkająca w Ustroniu obiecała, że przyjmie ich pod swój dach. Pomoc zaofiarowało również Górnośląskie Towarzystwo Charytatywne, aby polska rodzina spełniła warunki formalne, stawiane przez Jugendamt. - Nie wiemy tylko, jakie dokumenty zadowolą niemieckich urzędników i rozwieją ich podejrzenia - mówi Markus Matuschczyk.
Kto ma dziecko, ten ma władzę
- Zdajemy sobie sprawę, że na rynku pracy panuje trudna sytuacja, ale bez stałego zajęcia rodzina nie będzie w stanie podołać obowiązkom wychowawczym - stwierdza urzędniczka Jugendamtu w berlińskiej dzielnicy Tempelhof-Schöneberg. Zgodziła się porozmawiać z Wirtualną Polską, bo przez pomyłkę wzięła naszą korespondentkę za opiekunkę środowiskową.
Czy nie byłoby lepiej, gdyby pozwolono Polakom powrócić kraju? - A kto zagwarantuje, że rodzice zapewnią dziecku właściwe warunki opieki? - odpowiada urzędniczka. - Jednak musi pani przyznać, że to nieludzkie, aby matka widywała się z dzieckiem dwa razy w tygodniu? - nie daję za wygraną. - Jesteśmy zadowoleni, że tak szybko udało się nam znaleźć rodzinę zastępczą dla niemowlaka. Liczba spotkań nie jest idealna, ale zgodna z przepisami. Proszę pamiętać, że rodzice zastępczy mają również inne obowiązki - wyjaśnia. - Czy Jugendamt miał prawo ingerować w problemy rodziny z polskim obywatelstwem? - Narodowość rodziców nie ma dla nas znaczenia. Uruchamiamy procedury, jeśli jest zagrożone dobro dziecka - kończy moja rozmówczyni.
Czy Jugendamty rzeczywiście zachowują się równie bezkompromisowo wobec innych narodowości, żyjących w Niemczech, tak jak w przypadku polskich rodziców?
- Machina biurokratyczna Jugendamtów nie oszczędza także rodzin niemieckich, choć wobec Turków i Arabów zachowują większą wstrzemięźliwość - odpowiada Markus Matuschczyk. - To rodziny wielodzietne o całkowicie odmiennej kulturze i mentalności. Natomiast urzędnicy bardzo chętnie wkraczają do rodzin z jednym lub dwojgiem dzieci, zwłaszcza wychowanych w kulturze europejskiej. Powód jest oczywisty. Dzieci te nadają się do łatwiejszej socjalizacji w Niemczech niż ich rówieśnicy z innych kultur.
Celem działalności Jugendamtów jest szeroko rozumiana prewencja dla dobra dziecka. Poparta ogromnymi uprawnieniami stanowi groźną i nieobliczalną broń. Jugendamty nie podlegają kontroli ze strony państwa i organów wykonawczych. Trzeba wiedzieć, że każde dziecko i każda rodzina przebywająca na terenie Niemiec z mocy prawa automatycznie podlega pieczy lokalnego Jugendamtu.
- Urzędnicy często insynuują sytuacje, które wcale nie muszą się wydarzyć - opowiada Uwe Kirchof, długoletni pracownik Jugendamtu w Hanowerze i placówek opiekuńczych dla młodzieży. - Na przykład matka jest Polką więc w głowach urzędników natychmiast rodzi się podejrzenie, że zechce pani wyjechać z dzieckiem do Polski.
Uwe Kirchof przyznaje, że od dawna Niemcy mają spory problem etyczny z Jugendamtami. - Pracownicy socjalni często podejmują interwencje sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, burzące spokój rodziny. Urzędnicy powinni włączyć logiczne myślenie, a nie tylko wypełniać decyzje, wpisujące się w schematy paragrafów.
- Nie jest tajemnicą, że Jugendamty stosują dyskryminujące praktyki wobec niektórych narodowości, zwłaszcza z Europy Wschodniej - kontynuuje Uwe Kirchof. - Nie będę ukrywał, że należą do nich także Polacy. Urzędnicy działają wobec rodziców w myśl zasady: wiemy lepiej, co jest dla was dobre. Po odebraniu dziecka rodzice biologiczni muszą udowadniać urzędnikom, że są porządnymi ludźmi. Dziecko staje się kartą przetargową, zakładnikiem urzędu. W myśl dewizy: kto ma dziecko, ten ma władzę.
"Omijajcie Jugendamty szerokim łukiem"
Działania Jugendamtu rozpoczynają się w różny sposób. Urzędnicy często otrzymują informacje od „życzliwych” sąsiadów albo szpitali, gdy lekarze zauważą u małych pacjentów „coś niepokojącego”. Niedawno Markus Matuschczyk zajmował się tego rodzaju przypadkiem. Polskie dziecko wybudziło się po operacji z narkozy i zaczęło przeraźliwie krzyczeć. Szpital w Karlsruhe wezwał psychologa, a ten zdiagnozował głęboką psychozę. Doszedł do przekonania, że dziecko jest w domu systematycznie bite. Natychmiast zawiadomiono Jugendamt. Historia rozgrywała się w szpitalu miejskim, a te podobnie jak Jugendamty podlegają samorządom i działają ręka w rękę. Później okazało się, że psycholog postawił błędną diagnozę, ale wystarczyła do odebrania dziecka. Na szczęście polski prawnik odkręcił całą sprawę i chłopiec szybko wrócił do domu.
- Może to marne pocieszenie, ale wielu niemieckich rodziców także boi się zwracać o pomoc do Jugendamtów - opowiada Uwe Kirchof. - Ten fakt powinien dawać Polakom wiele do myślenia. Chyba z naszymi urzędami ds. dzieci i młodzieży jest coś nie tak, skoro ich pomoc budzi paniczny lęk. Skutki pomocy mogą być opłakane i wpędzić rodziców w jeszcze większe tarapaty. Dziwię się, że polskie władze reagują tak spokojnie na działania Jugendamtów, często naruszających prawa polskich obywateli.
Niemieckie sądy opiekuńcze prowadzą na zlecenie Jugendamtówco co roku 80 tys. postępowań w sprawie regulowania kontaktów rodziców z dzieckiem. Urzędy ds. dzieci i młodzieży odbierają rodzicom 40 tys dzieci rocznie. To ewenement na skalę europejską.
W grudniu 2009 roku Jugendamty znalazly się pod ostrzalem Parlamentu Europejskiego. Komisja Petycji PE stwierdziła, że niemieckie urzędy ds. dzieci i młodzieży dopuszczają się licznych naruszeń zasady niedyskryminowania ze względu na narodowość i powinny być poddane demokratycznej kontroli. Komisja postulowała zacieśnienie współpracy pomiędzy resortami sprawiedliwości i ministerstwami ds. rodziny poszczególnych państw UE. Eurodeputowani zapowiedzieli, że będą patrzeć na ręce niemieckim urzędnikom. - Może i patrzą, ale póki co nie odczuwamy żadnej poprawy - ocenia Wojciech Pomorski.
Do stowarzyszenia zgłasza się coraz więcej polskich rodziców, szykanowanych przez Jugendamty. W tym tygodniu wpłynęła kolejna sprawa: matka magister ekonomii, ojciec muzyk w Operze Bydgoskiej. Jugendamt stwierdził, że "nie sprawują właściwej opieki zdrowotnej nad 2-letnią córką". W ciągu dziesięciu minut sąd rodzinny w Cottbus odebrał rodzicom prawa rodzicielskie. Rodzice nagrali na komórki przebieg rozprawy. - Przesłuchałem nagranie i jestem zaszokowany - opowiada Wojciech Pomorski. - Sędzina wyzywała matkę, traktowała ją jak element przestępczy. Na szczęście Jugendamt nie zdążył odebrać córeczki, bo rodzice natychmiast wyjechali do Polski.
Wojciech Pomorski ostrzega polskie matki i ojców o konsekwencjach przyjazdu do Niemiec. - Pamiętajcie, że w przypadku rozwodu, utraty pracy, konfliktu z prawem Jugendamt w majestacie niemieckiego prawa może wam odebrać dzieci i oddać do pogotowia rodzinnego albo niemieckiej rodziny zastępczej - stwierdza na zakończenie. - Pocztą otrzymacie rachunki za pobyt dziecka w rodzinie zastępczej. Mogą wynieść nawet kilka tysięcy euro.
Dla WP.PL Izabella Jachimska
...
I warto sie na zachod pchac ?! W imie czego !?
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 19:16, 25 Cze 2013 Temat postu: |
|
|
Niemcy: ARD pokazała film o wyzyskiwaniu pracowników w rzeźniach
Telewizja ARD pokazała wczoraj wieczorem reportaż o wyzyskiwaniu przez prywatne firmy pośrednictwa pracy pracowników z Rumunii i Bułgarii oraz innych krajów, w tym Polski, jako "niewolniczej siły roboczej" w niemieckich rzeźniach.
Reporterzy należącej do ARD stacji NDR z Hamburga dotarli do pracowników świadczących pracę dla znanych niemieckich firm z branży mięsnej Wiesenhof i Steinemann, skarżących się na nieludzkie warunki pracy i zakwaterowania.
Jak wynika z ich wypowiedzi, zatrudnieni nie mają umów pracę ani żadnych określonych godzin pracy, a ich zarobki wynoszą kilkaset euro, chociaż przed podjęciem pracy obiecywano im znacznie wyższe wynagrodzenie. Śpią na pryczach po kilka lub kilkanaście osób w jednym pomieszczeniu. Jedno z miejsc zakwaterowania do dawne koszary, otoczone drutem kolczastym.
"Nie miałem uregulowanego czasu pracy. Kierownik zmiany budził mnie o godz. 2 w nocy, pracowałem przez dwie godziny, potem była przerwa, a potem znów szedłem do pracy" - opowiadał jeden z rumuńskich pracowników, pragnący - jak wszyscy wypowiadający się dla NDR - zachować anonimowość.
Za kontakty z mediami zatrudnionym grozi natychmiastowe zwolnienie. "Byłem traktowany jak chłop pańszczyźniany, musiałem pracować nawet ze skaleczoną ręką" - mówił jeden z bułgarskich pracowników.
Gdy jedna z pracownic zagroziła majstrowi zawiadomieniem adwokata, ten groził jej, sugerując, że jej mieszkające w Rumunii dziecko może wpaść pod samochód. Ta rozmowa został zarejestrowana za pomocą ukrytej kamery.
Z wypowiedzi pracowników rzeźni wynika, że w podobnych warunkach pracują też obywatele innych krajów Europy Środkowej i Wschodniej, w tym Polacy.
Przedstawiciele firm z branży mięsnej twierdzą, że odpowiedzialność za płace i warunki zakwaterowania ponoszą firmy pośrednictwa pracy, które zatrudniają pracowników tymczasowych, świadczących następnie pracę na rzecz rzeźni. Wiele z tych firm to firmy zagraniczne, także polskie, co pozwala niemieckim pracodawcom na obchodzenie surowych niemieckich przepisów prawa pracy i warunków wynagrodzenia.
Zdaniem NDR w branży mięsnej powstała cała sieć takich firm, posiadających często zamiast siedziby jedynie skrzynkę pocztową, co w praktyce uniemożliwia ich ściganie.
"Warunki, w jakich żyją i pracują wschodnioeuropejscy robotnicy, to skandal" - powiedział agencji dpa Klaus Wiesenhuegel, związkowiec, który w gabinecie cieni opozycyjnej SPD pełni rolę ministra pracy.
Prokuratura w Duesseldorfie prowadzi śledztwo w sprawie unikania przez firmy z branży mięsnej płacenia podatków i składek na ubezpieczenie społeczne.
W polu zainteresowania prokuratury znalazły się przede wszystkim firmy z regionu Duisburga, Mores i Kamp-Lintfort na terenie Nadrenii Północnej-Westfalii, angażujące obywateli z Rumunii, Bułgarii i Polski.
W połowie maja 450 prokuratorów, celników i pracowników urzędów podatkowych przeszukało biura i mieszkania 22 osób podejrzanych o udział w tym procederze. Obecnie analizowane są zabezpieczone podczas rewizji twarde dyski i inne dokumenty.
W 2010 roku sąd w Duesseldorfie skazał za unikanie podatków i nielegalne zatrudniania pracowników tymczasowych osiem osób z branży mięsnej na kary do pięciu i pół roku więzienia
Niemiecki dziennik "Sueddeutsche Zeitung" określa wschodnioeuropejskich pracowników zatrudnionych w rzeźniach mianem "współczesnych niewolników". Gazeta przytacza opinię dyrektora związku zawodowego pracowników przemysłu spożywczego Matthiasa Bruemmera: "Wyzysk nie jest tutaj właściwym słowem, to jest raczej handel ludźmi i zorganizowana przestępczość".
>>>
Po co wam to ? Trzeba glosowac madrze w kraju !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 14:02, 01 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Fakt.pl: Dramat polskiej rodziny. Niemcy zabrali nam dziecko!
Bezduszni, pozbawieni ludzkich uczuć niemieccy urzędnicy odbierają polskiej, wciąż karmiącej matce dziecko! Dlaczego? Bo rodzice nie mają pracy, której pozbawił ich niemiecki właściciel firmy! - Niemieckie władze zabrały nam naszego synka, to skandal! Nie wyjedziemy z Berlina bez Wiktorka (2 mies.) - mówią rodzice: Leszek Ciemała i Daniela Madzia. Dziecko jest w rodzinie zastępczej, a my możemy go widywać dwa razy w tygodniu - dodają przerażeni.
Daniela Madzia i Leszek Ciemała to rodzice 6-tygodniowego Wiktorka. W grudniu ubiegłego roku wyjechali ze Śląska za pracą. Wraz z nimi 30-letnia, niepełnosprawna kobieta, którą opiekują się od 12 lat. Dostali legalną pracę, cieszyli się, że wreszcie zaczną żyć normalnie. 12 kwietnia br. urodził się ich syn Wiktorek. Niestety splot nieszczęść sprawił, ze dzieckiem cieszyli się tylko do 31 maja br., kiedy władze odebrały im maleństwo.
Czytaj także: Zobacz, co rząd zrobi z twoimi pieniędzmi
- Od grudnia do 31 maja pracowaliśmy legalnie u Polaka z obywatelstwem niemieckim. Leszek jako kierowca, ja jako telefonistka w jego firmie. Nie zapłacił nam za 5 miesięcy pracy, stąd wszystkie nasze kłopoty - mówi pani Daniela. Pracodawca, który zalega im jakieś 8-9 tys. euro, wyrzucił ich z mieszkania. Nie dostali zasiłku, po miesięcznym pobycie w domu samotnej matki panią Danielę wyrzucono na bruk.
- Gdy chcieli wrócić do Polski, urząd do spraw młodzieży zwany Jugendamtem postanowił w okrutny sposób odebrać im dziecko - mówi Wojciech Pomorski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech.
- Policjanci mnie pobili, siłą zabrali dziecko, które karmiłam piersią - mówi pani Daniela. - Twierdzili, że nie mamy mieszkania, ani pieniędzy, że nie jesteśmy w stanie się Wiktorkiem opiekować. Nie pozwolili też wyjechać z nim do Polski, bo urodził się w Niemczech - opowiada kobieta.
Dziecko trafiło do rodziny zastępczej. - Jak je ostatnio widziałam, to myślałam, ze mi serce pęknie. Wiktor miał sińce na głowie. Ta kobieta stwierdziła, ze gdy mu się po jedzeniu odbijało to uderzył się główka o jej brodę i stad te sińce. Nie wierzę, jestem zrozpaczona - mówi matka Wiktorka. - To moje dziecko i będę o niego walczyć.
W Polsce pomoc oferuje im Górnośląskie Towarzystwo Charytatywne. Do swojego rodzinnego Ustronia nie mają po co wracać. - Jeśli tylko odzyskam syna wracamy do kraju. Daniela zostanie z Wiktorkiem, a ja wyruszam do Anglii, tam znajdę prace i będę zarabiał na rodzinę! - zapewnia Leszek Ciemała.
>>>
I gdzie sie pchacie ?!
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 19:24, 01 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Trzynaście lat piekła. "Niewolnikami" byli też Polacy?
Darrell Simester przez 13 lat spał w szopie ze szczurami i od świtu do zmierzchu harował niczym niewolnik na farmie w Peterstone, gdzie pracowali także polscy imigranci.
Zrozpaczeni rodzice nawet przez chwilę nie zwątpili, że ich syn wróci i przez ponad 10 lat ponawiali apele o jego zaginięciu. Nie mieli pojęcia, że w tym samym czasie Darrell zmuszany był do niewolniczej, nieodpłatnej pracy na farmie w Peterstone na południu Walii, gdzie został zwerbowany przez tzw. "irlandzkich travellersów".
Darrell Simester przez 13 lat dzielił szopę ze szczurami, harował od świtu do zmierzchu i nie miał nawet jednego dnia wolnego od pracy. - Czułem, jakby świat o mnie zapomniał. Czułem się jak więzień - opowiada 43-letni dzisiaj mężczyzna, który został uratowany przez swoich rodziców dzięki kobiecie, która dostrzegła go w gospodarstwie.
Brytyjczyk nie był trzymany pod kluczem, ale terror, jaki panował na farmie nigdy nie pozwolił mu myśleć o ucieczce. - Bałem się, że coś mi zrobią, jak będę im się przeciwstawiał - dodaje mężczyzna. Dzisiaj 43-latek, który przez cały ten czas nie miał kontaktu z lekarzem, ma zdeformowany kręgosłup i przepuklinę wielkości "piłki nożnej".
- To, co go spotkało, jest przerażające i nieludzkie. Potraktowali go jak psa - ubolewa jego ojciec, 66-letni Tony Simester, cytowany przez "The Sun".
Darell widział, jak inni "niewolnicy" przychodzą i odchodzą - głównie bezdomni z pobliskich miasteczek, a także polscy i rosyjscy imigranci.
Wczoraj policja udała się do Peterstone, jednak nie było śladu po właścicielach farmy. - Prowadzimy śledztwo w sprawie warunków, w jakich pracował pan Simester - zaznaczyli funkcjonariusze.
Agata C.
...
I czego wy tam szukacie ?
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 19:12, 05 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Polish Express
Jak uniknąć "wymuszonych" adopcji
Pojęcie wymuszonych adopcji jest ostatnio gorącym tematem wśród Polonii mieszkającej w UK i kojarzone jest z nadużywaniem prawa przez opiekę społeczną, która coraz częściej sięga po dzieci z polskich rodzin. Pracując z rodzicami często słyszę opinie, że czują się dyskryminowani, bo przecież nie są rodziną patologiczną, a angielscy sąsiedzi piją, a mimo to opieka się nimi nie interesuje.
Słysząc takie historie polskich rodzin częściej można wywnioskować, że dziecko zostało odebrane, ponieważ rodziny nie szukały odpowiedniej pomocy prawnej, niż to, że opieka nadużyła prawa czy użyła podstępu. Sprawy o dzieci z opieką społeczną są wyczerpujące dla rodziców i dzieci, a dla rodzin imigrantów w szczególności, gdyż czują się wyjątkowo zagubieni w obcym systemie prawnym, co rodzi poczucie bezsilności i bezprawia.
W sytuacji, gdy możemy stracić dziecko, nie pomogą niestety kłótnie i oskarżanie opieki o dyskryminację, lecz adwokat, który wyjaśni, na jakim etapie całego procesu jesteśmy i jak najlepiej postępować. Należy zrozumieć, że jeśli dziecko nie znajduje się w bezpośrednim niebezpieczeństwie, opieka społeczna nie może zabrać nam go natychmiast, gdyż jest związana pewnym postępowaniem.
Kiedy możemy spodziewać się wizyty opieki społecznej?
Oczywiście wtedy, kiedy dziecko zostało narażone na krzywdę, bądź stało się ofiarą przemocy, ale co to znaczy? Prawo wymienia 4 rodzaje przemocy: fizyczną, emocjonalną, seksualną i zaniedbanie. Przemoc emocjonalna występuje m.in. gdy dziecko czuje się niekochane, gdy czuje się bezwartościowe, kiedy nie spełnia oczekiwań rodziców, bądź kiedy jest świadkiem takiej przemocy wobec osoby, z którą jest związane.
Do zaniedbania zalicza się m.in. niezapewnienie odpowiednich warunków do życia bądź nauki, ale też bierne zachowanie jednego rodzica, kiedy dziecko doświadcza przemocy, bądź jest jej świadkiem. Należy zrozumieć, że opieka społeczna ma obowiązek dbania o dobro każdego dziecka w swoim rejonie i może sprawdzić sytuację w domu gdy np. szkoła zgłosi, że matka, która przyprowadza dziecko, nosi ślady pobicia.
Co powinniśmy zrobić gdy otrzymamy list z opieki społecznej?
Przede wszystkim przetłumaczyć i poprosić o poradę prawnika. Ignorowanie korespondencji zawsze prowadzi do ślepej uliczki, na końcu której opieka nie ma wyjścia jak tylko złożyć aplikację do sądu o zabranie dziecka. Dlatego przed spotkaniem warto poprosić opiekę o tłumacza, a jeśli nie rozumiemy listu - poprosić o pomoc prawnika.
Osobom, które otrzymały list z opieki informujący o zamiarze złożenia aplikacji o zabranie dziecka przysługuje darmowa pomoc prawna i mogą oni nie tylko wybrać, ale również zmienić prawnika w trakcie postępowania. Prawnik nie tylko zapewni, że cały proces będzie przebiegał bez nadużyć i dyskryminacji ze strony opieki, ale również wytłumaczy rodzicom poszczególne etapy, bedzie negocjowal jak najszybsze zakończenie sprawy oraz umożliwi rodzicom czynne uczestnictwo w procesie o własne dziecko.
>>>>
Cenny poradnik !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 19:12, 12 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Niemieccy policjanci mocno pobili 28-latka z Polski
Brutalna akcja siedmiu policjantów w Bremie przeciwko bezbronnemu mężczyźnie.
"Polska Noc", sympatyczna impreza w jednej ze znanych dyskotek w Bremie, skończyła się dla 28-letniego Polaka Daniela A. ciężkim pobiciem i licznymi obrażeniami. Skatowali go niemieccy stróże prawa.
Siedmiu mężczyzn w policyjnych mundurach, uzbrojonych w pałki pobiło i skopało ciężkimi butami Daniela tak, że potem ledwo żywemu mężczyźnie lekarze przez sześć godzin udzielali pomocy w szpitalu.
Wszystko zaczęło się od lekkiej sprzeczki o piątej nad ranem między bratem Daniela i policjantami, którzy patrolowali okolicę dyskoteki. Widział to Daniel. - Tylko gestykulowałem i krzyknąłem, żeby zostawili mojego brata w spokoju - opowiada Daniel dziennikowi "Bild". Polak od dawna mieszka w Niemczech, ma rodzinę, dwójkę dzieci i niemiecki paszport.
Policjantom nie podobała się interwencja Daniela. Rzucili się na niego. Trzej z nich wepchnęli go do dyskoteki. Chwycili za gardło, przycisnęli do ściany. Trzej inni policjanci odepchnęli gapiów, a kolejny wyjął pałkę.
- Policjanci natychmiast mnie zaatakowali, rzucili na podłogę, zaczęli bić - relacjonuje Polak. Policjant z pałką najpierw trzy razy kopnął Daniela, a potem bił. Jego koledzy też katowali Polaka. Pięściami, buciorami, pałkami. Potem zabrali go ze sobą i wrzucili pobitego na pięć godzin do celi.
Wyjątkowa brutalność policjantów z Bremy zaszokowała całe Niemcy - pisze dziennik "Bild". Wstrząśnięci byli także przełożeni policjantów. Niezależnie od skargi jaką do prokuratury złożył Daniel, sami zgłosili sprawę śledczym. A prokuratura wszczęła śledztwo przeciwko krewkim policjantom pod zarzutem uszkodzenia ciała.
Policjanci bronią się twierdząc, że zostali wezwani, bo mężczyzna zaatakował szatniarkę. Ale świadkowie demaskują ich kłamstwa. - Nikt jej nie napadł, nikt nikomu nie groził i nikt nie wzywał policji - mówią świadkowie cytowani przez "Bild".
Później policja przyszła do dyskoteki i zabrała kamerę, która była w holu i nagrała wszystko. Na szczęście film trafił do youtuba i teraz każdy może zobaczyć brutalnych policjantów w akcji.
>>>>
Kolejne przyjemnosci .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 17:32, 13 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Tak pobili Polaka. Protokół z "Nocy chłosty"
Rzucili go na podłogę, kopali i bili. Uderzali pięściami, pałkami i ciężkimi butami. Daniel A. (28 l.) z licznymi obrażeniami trafił do szpitala. Dostał obrzmienia żeber, pogruchotano mu też łopatkę i rzepkę. Oberwał mocno w głowę i w oczy. Piekło, jakie zgotowali Polakowi policjanci w Niemczech, potwierdzają dokumenty z jego obdukcji oraz protokół z całego zajścia.
Polak został brutalnie pobity przez policjantów w Niemczech podczas imprezy w jednej z dyskotek w Bremie. "Bild" opublikował orzeczenie lekarza, który zajął się Polakiem po napaści. Lekarz stwierdził u niego m. in. siniaki na całym ciele, obrażenia kości czaszki, żeber, łopatki i kolan. Niemieccy dziennikarze zrekonstruowali również wydarzenia z "Nocy chłosty".
Daniel A. zaczął świętować swoje urodziny pół godziny po północy. O piątej nad ranem doszło do sprzeczki przy wejściu do dyskoteki. I rozegrał się dramat. Policjanci znęcali się nad Polakiem. Przestali, kiedy leżał już nieruchomo na ziemi. Potem konającego Polaka przewieźli na komisariat. Dopiero o 8.30 trafił sam na pogotowie. Lekarze ratowali go przez sześć godzin.
....
I czego tam szukacie !?
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 21:18, 15 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Dania: Polacy pracują za nieopłacalną dla Duńczyków stawkę
Władze duńskiego miasta Arhus na Półwyspie Jutlandzkim zatrudniły polską firmę do przebudowy chodników miejskich. Wybór padł na Polaków bo, jak podało dzisiaj duńskie radio publiczne, zgodzili się oni pracować za minimalną i trudną do zaakceptowanie przez Duńczyków stawkę godzinową.
Wynosi ona równowartość nieco ponad 72 złotych.
W mieście pozostaje równocześnie wielu bezrobotnych duńskich pracowników budowlanych, którzy odmawiają pracy na takich warunkach. Przedstawiciel związków zawodowych Niels Eliasen oświadczył wprost: nie są oni zainteresowani pracą za taką płacę. W Danii nie można za nią wyżyć.
Sytuacją tą są zaniepokojeni zarówno przedstawiciele władz związkowych jak i socjologowie związani z Centrum Badan Rynku Pracy - FAOS Uniwersytetu Kopenhaskiego. Uważają oni, że polityka płacowa duńskich pracodawców nawet publicznych jakimi są samorządy, może doprowadzić do stałego wykluczenia z rynku pracowników duńskich. Grozi to utrwaleniem praktyki zastępowania ich cudzoziemskimi firmami z nowych krajów unijnych w tym z Polski, gdzie koszty utrzymania są dużo niższe. Przyniesie to na pewno w Danii niepożądane skutki społeczne.
....
Skoro Dania jest w UE to musi sie godzic na taki uklad .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 18:48, 16 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Dwaj Polacy w ciągu dnia zaatakowani na Derby Street z nieznanego powodu
W Mansfield około godziny 15.45 w sobotę, dwaj Polacy zostali zaatakowani nożem, przez niezidentyfikowanego napastnika. Zadane rany były na tyle poważne, że obaj trafili do szpitala King’s Mill.
Ich życiu jednak, nie zagraża już jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Nie są na razie znane żadne szczegóły, policja ustala powód napadu oraz sprawcę. Wiadomo tylko, że do zdarzenia doszło w ciągu dnia i że ofiarami byli dwaj 30-letni mężczyźni, narodowości polskiej.
>>>>
Znowu ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 20:26, 19 Lip 2013 Temat postu: |
|
|
Masz dziecko na Wyspach? Uważaj!
Opisaliśmy ostatnio historię polskiej rodziny z Londynu, której 9-letnie dziecko zostało zabrane podczas zajęć szkolnych i trafiło do tymczasowej rodziny zastępczej. Jak się okazuje, w podobnej sytuacji jest dużo więcej rodzin polskich emigrantów. Jak zaradzić takiej tragedii? Co robić, by do niej nie doszło? Dokąd pójść, gdy już stanie się najgorsze?
W zeszłym roku, ze wszystkich dzieci imigrantów, które przyszły na świat w UK, najwięcej było narodowości polskiej. To znak naszych czasów, ale i również powód, by ostrzec wszystkich Polaków, tak zakładających nowe rodziny na Wyspach, jak i przyjeżdżających ze swoimi pociechami z Polski. Uważajcie na opiekę społeczną!
"Dobry produkt adopcyjny"
- Polskie dzieci to dobry produkt adopcyjny - usłyszała w nieoficjalnej rozmowie z pracownikiem służb socjalnych (Social Services) Polka, matka czwórki dzieci, której odebrano całą czwórkę, w tym 3-miesięczną, nadal karmioną piersią córeczkę. Brzmi to jak teoria spiskowa, jednak to fakty z życia na Wyspach. Powstaje pytanie: skąd się bierze takie zapotrzebowanie na dzieci do adopcji?
"Liczby adopcyjne"
Oczywistym faktem jest, że nie wszyscy biologiczni rodzice są dobrymi rodzicami. W takich sytuacjach, priorytetem każdego państwa jest chronić swoich małych obywateli przed krzywdą.
Niestety, zanim dziecko znajdzie nową, kochającą go rodzinę, trzeba mu znaleźć tymczasowych opiekunów, tzw. foster parents.W ostatnich latach, niewydolny i skomplikowany proceder adopcyjny państwa brytyjskiego nie nadążał z przetwarzaniem rosnącej liczby przypadków.
To spowodowało konieczność wspomagania się niezależnymi agencjami fosteringowymi. W system wpompowano poważne pieniądze i tak "fostering" stał się jednym z najlepiej rozwijających się biznesów na Wyspach.
W 2012r. druga co do wielkości prywatna firma fosteringowa (założona sześć lat wcześniej przez dwójkę byłych pracowników socjalnych) została sprzedana za sumę 130 milionów funtów. Przypadek?
Rząd przyznaje, że fostering to rozwiązanie bardzo niedoskonałe, w tym ze względów finansowych.
Stąd nacisk poprzedniego rządu, a także obecnego premiera Davida Camerona na "upraszczanie i przyspieszanie procedur adopcyjnych". Mówiąc to jednak, nie wnika jakim sposobem pożądane "liczby adopcyjne" są realizowane. I tu zaczyna się problem.
Jak działa system?
Rozsądna poniekąd dyrektywa rządowa zostaje w praktyce zniekształcona i zanim przejdzie przez szczeble menedżerskie i dotrze do szeregowego pracownika Social Services, pozostaje tylko proceduralnym wymogiem. Nie ma tam miejsca na niuanse czy emocje, tym bardziej, że pracuje się pod presją ze strony szefa, którego z kolei do cięższej pracy napędzają obietnice sporych bonusów za wykonanie "rządowych targetów".
Nikt nie ma czasu patrzeć czy zachowano wszystkie procedury. Do pokrętności systemu dochodzi fakt tajności obrad Sądów Rodzinnych, co rodzi możliwości malwersacji, a nawet jawnych kłamstw, tak często zgłaszanych przez zdesperowanych rodziców. Co więcej, w systemie dochodzi do klasycznego konfliktu interesów.
Po pierwsze: council jest odpowiedzialny za udzielanie pomocy dzieciom, jak i również za kontrolę jakości tej pomocy. Po drugie: tzw. adwokat z urzędu, a także "niezależni" eksperci niekoniecznie mają interes w tym, by rzeczywiście pomóc przypisanemu sobie klientowi w odzyskaniu swojego dziecka.
Skala procederu
- Co 22 minuty przyjmowane jest dziecko do opieki tymczasowej - głosi czołówka strony internetowej jednej z większych brytyjskich agencji fosteringowych. Zakładka "Zostań Prawnym Opiekunem" wygląda bardziej jak reklama produktu konsumpcyjnego, niż informacja dla świadomych ciężaru odpowiedzialności, potencjalnych opiekunów.
- Fantastyczne wsparcie, profesjonalne szkolenie, sowite wynagrodzenie… - to inne hasło reklamowe firmy, która za pomyślnie przeprowadzone umiejscowienie dziecka u "klienta" dostanie nie mniej sowite wynagrodzenie od rządu, zaś sam klient za bycie opiekunem zgarnie "zasiłek" w wysokości L600 na tydzień. Polka pracująca dla jednej z takich agencji doniosła jak młoda Angielka chciała spłacić sobie dzieckiem dopiero co zaciągnięty mortgage.
Jak się ustrzec?
Przede wszystkim, należy mieć świadomość różnic między brytyjskim prawem rodzinnym a tym, do którego jesteśmy przyzwyczajeni z ojczyzny. O niuansach brytyjskiego prawa oraz jak ono działa w praktyce piszemy w tym numerze w drugiej już części Poradnika Rodzinnego. Szukaj również naszego Poradnika Prawa Rodzinnego (dostępny online na [link widoczny dla zalogowanych] - zakładka "Archiwum" lub ściągnij na telefon). Obowiązuje tu jedna żelazna zasada, jak w zawodzie lekarskim: po pierwsze - nie szkodzić.
Gdy więc przyjdzie nam do głowy pomysł, by zgłosić się do Social Services po pomoc, pamiętajmy o przypadku pana Kamila, który po rodzinnej kłótni sam zgłosił się do swojego councilu o wsparcie, co wkrótce przypłacił utratą dziecka. Tak mu pomogli… ("Wymuszone adopcje polskich dzieci to fakt!"; PE nr 432, 17 maja 2013).
Jednoczmy się!
Niedawno pisaliśmy o inicjatywie Ambasady RP w Londynie, która apeluje do polskich emigrantów, by zgłaszali się do rejestru rodzin zastępczych. Jest to mile widziana inicjatywa, jako że zazwyczaj dochodzi do "zangielszczenia" polskiego dziecka (zalecenia sądu do utrzymywania kontaktu z kulturą kraju ojczystego są nagminnie ignorowane).
Niestety, zwiększenie puli polskich rodzin gotowych podjąć się roli opiekunów tymczasowych nie gwarantuje w praktyce, że to właśnie do nich trafi polskie dziecko. Większą rolę mogą odegrać biznesowe lub osobiste powiązania danej agencji z konkretnym councilem czy pracownikiem socjalnym.
Z tego powodu, "Polish Express" podejmuje się roli tymczasowego koordynatora działań na rzecz stworzenia centralnej, polskojęzycznej komórki ds. pomocy polskim rodzinom, którym zabrano dzieci z przeznaczeniem do adopcji. Do czasu powstania takiej inicjatywy, warto skontaktować się z kilkoma ważnymi organizacjami.
Stowarzyszenie Polskich Psychologów działa wolontaryjnie i tylko czeka na wsparcie z budżetu państwa polskiego. Niestety, ich dotacje zostały ostatnio ucięte, jak poinformowała mnie człońkini Stowarzyszenia.
Światełko w tunelu
O tym, że z bezdusznym systemem można wygrać, przekonali się Słowacy. Sprawa dwójki słowackich dzieci trafiła do Trybunału w Strasburgu, dokąd ich babka się odwołała i… sprawę wygrała. Co ciekawe, podczas procesu przed brytyjskim sądem, ta sama babka nie była nawet dopuszczona do bycia stroną.
Jednak w tej sprawie wydatnie pomógł słowacki rząd. Jak? Władze każdego państwa mogą stać się oficjalną stroną w procesie apelacyjnym. Koszt: symboliczne L265. Skoro więc Słowacy mogli, może my nie jesteśmy gorsi i stać nas, by wyłożyć kilkaset funtów z budżetu państwa na uratowanie choćby jednej polskiej rodziny przed tragedią.
Wystarczy jeden taki wygrany przypadek, a precedens rozniesie się szerokim echem po Wyspach, co może spowodować, że i my jako naród zaczniemy być brani bardziej poważnie przez brytyjskie sądy rodzinne oraz bezpardonowe lokalne władze.
(Jacek Wąsowicz/polishexpress; op)
....
I po co wam to ?
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group cbx v1.2 //
Theme created by Sopel &
Programy
|
|