Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 19:17, 17 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
Anna Kwiecień
Emigracja zarobkowa rozbija polskie rodziny
Wyjeżdżają za granicę, żeby zarobić na mieszkanie, dom, nowy samochód. Chcą, aby najbliższym żyło się lepiej. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że nie mają już do czego wracać. Pieniądze są, ale rodzina się rozpada.
Kasia i Tomek poznali się na studiach 5 lat temu. Byli szaleńczo zakochani. Po roku znajomości zaręczyli się, po dwóch latach byli już małżeństwem, a Kasia zaszła w ciążę. Młoda rodzina nie miała swojego mieszkania, po studiach o pracę było ciężko, więc na kredyt nie mieli szans.
- Mieszkaliśmy z moimi rodzicami – opowiada dziewczyna. – Nie była to komfortowa sytuacja, wie o tym każde młode małżeństwo, które nie jest „na swoim”. Tomek postanowił, że zarobi na mieszkanie w Anglii.- Jego koledzy z liceum tam wyjechali, pracowali fizyczne, ale zarabiali bardzo dobre pieniądze – mówi Kasia. – Mąż stwierdził, że do nich dołączy.
Młodemu małżeństwu trudno było się rozstać na dłużej, szczególnie, że spodziewali się dziecka. - Dużo o tym rozmawialiśmy – wspomina Kasia. – Przegadaliśmy wiele nocy i stwierdziliśmy, że wyjazd jest dla nas jedyną szansą na to, aby zdobyć pieniądze na wymarzone mieszkanie.
Dwa i pół roku temu Tomek wyjechał do Wielkiej Brytanii. Szybko znalazł pracę. Większość zarobionych pieniędzy przesyłał do domu. Oszczędzał na wszystkim.
- Rzadko przylatywał do Polski, bo to kosztowało – opowiada Kasia. – Staraliśmy się jednak dbać o naszą relację, często rozmawialiśmy przez telefon i przez Skype'a.
Tomek przyjechał do Polski, kiedy rodził się jego syn. Jednak miał tylko tydzień wolnego i nie mógł dłużej zostać w kraju. Gdy pojawiło się dziecko zaczęły się problemy. - Nie dawałam sobie rady, ciągle byłam przemęczona, zestresowana, zaczęło się to odbijać na naszej relacji, często się kłóciliśmy – opowiada Kasia. – Wszystko zaczęło się psuć. Nie minął rok pracy Tomka w Wielkiej Brytanii, a para zaczęła myśleć o separacji. Historia zakończyła się rozwodem.
Przypadek Kasi i Tomka nie jest wyjątkowy. Niektórzy eksperci szacują, że co trzecie małżeństwo rozpada się przez emigrację zarobkową. Tak było też w przypadku związku „kordela”, użytkownika jednego z forów internetowych poświęconych rozpadom związków spowodowanym wyjazdem jednego ze współmałżonków. Gdy mężczyzna wyjechał za granicę, żona zapewniała go o swoim uczuciu. Jednak po kilku miesiącach rozłąki wyszło na jaw, że ma romans.
Jak pokazują statystyki, w orzeczeniach rozwodów wydawanych przez sądy jako najczęstsze przyczyny rozpadu małżeństw podawane jest właśnie niedochowanie wierności małżeńskiej. O zdradę nie jest trudno, gdy małżonkowie żyją osobno. Jednak wspólny wyjazd również nie gwarantuje sukcesu. Przykładem jest historia, którą opisała „milacik”. Kobieta zdecydowała się wyemigrować razem z mężem. Wspólny wyjazd zakończył się jednak rozwodem.
- Emigracja zarobkowa osłabia rodziny – komentuje zjawisko prof. Jacek Leoński z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Szczecińskiego. – Jest to poważy problem społeczny, który już dawno był sygnalizowany przez wielu socjologów. Zdaniem eksperta do tego dochodzi jeszcze brak kontroli społecznej, pod którą byliśmy w kraju. Za granicą czujemy się często bardziej wolni, uważamy, że na więcej możemy sobie pozwolić.
- Współczesne problemy można porównać z tymi z lat 50. ubiegłego wieku – mówi prof. Leoński. – Wówczas wielu Polaków z małych wiosek i miejscowości wyjeżdżało do pracy do dużych zakładów przemysłowych, takich jak Nowa Huta. Opuszczali swoje rodzinne wioski i razem z wyjazdem kończyły się związki, rozpadały rodziny. Podobnie jest dziś.
Według profesora Leońskiego nie zawsze dochodzi do urzędowego zakończenia małżeństwa. - Wielu emigrantów prowadzi podwójnie życie, w Polsce mają rodziny, dzieci, a za granicą innego partnera czy też partnerkę - dodaje. Problemy związane z emigracją zarobkową są mocno i dotkliwie zauważane m.in. na Opolszczyźnie, która posiada najwyższy w Polsce wskaźnik zagranicznych wyjazdów zarobkowych.
Czytaj dalej na kolejnej stronie: jak radzić sobie, gdy partner wyjeżdża szukać pracy?
- Dziesięć procent wszystkich mieszkańców Opolszczyzny przebywa czasowo za granicą - podaje ks. Paweł Landwójtowicz, współautor projektu „Razem ale osobno...”, programu kompleksowej pomocy profilaktyczno-terapeutycznej dla rodzin doświadczających problemów spowodowanych migracją zarobkową. - Na Śląsku Opolskim istnieje wieloletnia tradycja wyjazdów zarobkowych, można tu mówić wręcz o trzech pokoleniach: dziadków, rodziców i dzieci, które czasowo opuszczają swój dom, aby pracować za granicą.
Jak mówi ks. Landwójtowicz każda taka rozłąka niesie ze sobą poważne zagrożenia dla małżeństwa i rodziny. - Warto zaznaczyć, iż przeżywane trudności małżeńskie nie zawsze są zainicjowane przez rozstanie. Często bywa też tak, że rozłąka ujawnia już istniejącą sytuację kryzysową. Wyjazd staje się wówczas jedynie pretekstem do ucieczki przed pojawiającymi się trudnościami w relacjach – tłumaczy kapłan.
Dla rodzin dotkniętych problemami wynikającymi z emigracji zarobkowej powstał specjalny poradnik „Razem ale osobno…”. W broszurze można znaleźć m.in. porady psychologa. Poradnik można znaleźć na stronie internetowej Diecezjalnej Fundacji Ochrony Życia w Opolu.
Co jednak zrobić, żeby pomoc nie była potrzebna? Zdaniem Beaty Witkowskiej, psychologa i psychoterapeutki, dużo zależy od tego, w jakiej kondycji jest związek. - Wszystko zależy od ludzi, od tego w jakim celu są ze sobą - mówi. - Dziś ludzie biorą ślub nie po to, aby mieć męża czy żonę, ale po to, aby ta druga osoba zaspokajała nasze potrzeby, między innymi potrzebę bliskości. Trudno to robić na odległość.
Według psychoterapeutki osoba, która jest daleko od domu, w sytuacji trudnej, często stresującej potrzebuje wsparcia i bliskości. A skoro nie może otrzymać tego od partnera, który jest daleko, szuka zaspokojenia tej potrzeby w swoim otoczeniu.
- Dlatego najlepszym rozwiązaniem jest wspólny wyjazd – twierdzi Witkowska. – Musi być na to jednak pełna zgoda obojga partnerów, nie może się to odbywać na zasadzie poświęcania się, bo w takiej sytuacji wcześniej czy później pojawią się pretensje i konflikty w związku.
O tym, czy związek na odległość przetrwa, decyduje również to, ile w niego zainwestowaliśmy wcześniej, na ile jest on silny i na jakich podstawach był budowany. Istotną rolę odgrywa również zaufanie. - Warto się do takiej rozłąki przygotować, a gdy już do niej dojdzie, dbać o bliskość. Teraz jest to łatwiejsze niż kiedyś, mamy internet, możemy rozmawiać ze sobą codziennie – twierdzi Witkowska.
Jak dodaje ekspertka, ważne jest też, aby nie narażać się na pokusy, nie wchodzić w relacje, które mogą być w przyszłości zagrożeniem dla związku.
Jak wynika z raportu Rządowej Rady Ludności z 2011 roku dotyczącego sytuacji demograficznej Polski, w latach 2001-2010 orzeczono w naszym kraju 593,9 tys. rozwodów. Pierwsza połowa dekady charakteryzowała się niespotykaną dotychczas dynamiką wzrostu ich liczby od poziomu 45,3 tys. w 2001 r. do 67,6 tys. cztery lata lat później.
Autorzy raportu, podobnie jak prof. Leoński, są zdania, iż istotnym czynnikiem sprzyjającym dezintegracji małżeństw jest emigracja ludzi młodych za granicę. Wskazuje na to m.in. znaczące zróżnicowanie współczynnika rozwodów i separacji w przeliczeniu na liczbę zawartych małżeństw w poszczególnych województwach. Jego poziom jest istotnie wyższy w tych regionach, w których wyjazdów za granicę jest więcej.
Mimo licznych problemów, jakie wiążą się z emigracją zarobkową, z roku na rok za granice wyjeżdża coraz więcej Polaków. Według Głównego Urzędu Statystycznego pod koniec 2010 roku poza granicami kraju przebywało czasowo prawie dwa miliony Polaków, o 120 tys. więcej niż w roku poprzednim. Statystyki uwzględniają jednak jedynie te osoby, które nadal są zameldowane w Polsce.
Większość z naszych rodaków wybiera się do krajów Unii Europejskiej. Jak pokazują dane, wśród emigrantów najbardziej popularna jest Wielka Brytania. Polacy nie tylko coraz chętniej wyjeżdżają, ale także coraz więcej z nich nie myśli o powrocie. W 2010 r. GUS odnotował, iż liczba wyjazdów z Polski przewyższyła liczbę powrotów. Zdecydowana większość polskich emigrantów przebywa zagranicą w związku z pracą.
>>>>
Same ,,korzysci''...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 12:47, 20 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
W.Brytania: zdemolował samochód polskich sąsiadów, "ze złości".
Kompletnie pijany Anglik z miejscowości Lincoln był "zdenerwowany", więc postanowił dać upust swojej złości, niszcząc samochód swoich polskich sąsiadów. Wykrzykiwał przy tym rasistowskie uwagi. Jego obrońca twierdził, że nie jest rasista, ale ma "gorszą fazę".
Do zdarzenia doszło w marcu tego roku, kiedy to będący pod wpływem alkoholu 38-letni Matthew Garrardwracał do domu. Jak stwierdził później, był zły, bo pokłócił się wcześniej ze swoim znajomym. Jego polscy sąsiedzi widzieli z okna swego domu, jak mężczyzna zbliża się do ich mazdy z cegłą i uderza nią wielokrotnie o karoserię, wykrzykując przy tym obraźliwe, rasistowskie uwagi.
Widząc to, partner właścicielki samochodu wezwał policję i pobiegł na dół, gdzie razem z innymi sąsiadami powstrzymał Matthew Garrarda przed wyrządzeniem dalszych szkód. Pojazd miał już liczne wgniecenia i rysy.
Podczas rozprawy sądowej obrońca Anglika tłumaczył, że nie było to wykroczenie motywowane rasistowskimi pobudkami, gdyż do tej pory Garrard miał dobre stosunki z polskimi sąsiadami. Okazało się jednak, że mężczyzna był przez 20 lat uzależniony od amfetaminy i ostatnio zerwał z tym nałogiem, przestawiając się na alkohol. - Wygląda na to, że stało się coś, co sprowokowało oskarżonego do tego irracjonalnego zachowania, gdy był już bardzo pijany - tłumaczył postępowanie swego klienta Jonathon Dee.
Garrard otrzymał karę 240 godzin prac społecznych i został ostrzeżony przez sędziego, że to jego "ostatnia szansa", a w przypadku ponownego wykroczenia wyrok będzie znacznie surowszy.
>>>>
Typowy osobnik z zachodu . Uczcie sie . Oni rasistami nie sa jak mowia . Chyba ze sie upija i zaczna mowic szczerze . Ot caly zachod ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 17:40, 22 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
W.Brytania: ktoś podpalił dom polskiej rodziny
1 w nocy. Nagle wszystkich obudziły krzyki sąsiadów, którzy stali pod ich drzwiami. Krzyczeli, żeby uciekali, bo dom się pali. - Mamy szczęście, że żyjemy, ale nadal jesteśmy w szoku i stresie - opowiada Polka.
Przed dom polskiej rodziny w miejscowości Glenarm w hrabstwie Antrim (Irlandia Północna) ktoś podrzucił płonącą oponę oblaną łatwopalnym płynem. Polacy w rozmowie z dziennikarzami nie chcieli ujawniać swojej tożsamości. Podkreślają jednak, że to już trzeci atak skierowany przeciwko nim. Do Glenarm przeprowadzili się w tym roku. - Coraz bardziej obawiamy się nasze bezpieczeństwo. Musimy przemyśleć, co z tym wszystkim dalej robić: nadal tu mieszkać, czy szukać innego domu w innym mieście. Chcemy tylko żyć w spokoju, jak wszyscy inni - opowiada kobieta.
Polska rodzina cudem uniknęła poważnych obrażeń - zobacz film
Z policyjnych statystyk wynika, że lokalna społeczność ma dość niezdrowe zamiłowanie do podpaleń. W regionie przypadki ataku lub zastraszania z użyciem ognia zdarzają się niemal codziennie. Najczęściej są one skierowane wobec cudzoziemców. Policjanci nie mają zbyt dobrych wyników - sprawcy takich zdarzeń najczęściej pozostają nieznani.
Trzeci atak na Polaków
Ostatni incydent z Polakami zszokował lokalną społeczność. Była godz. 1 w nocy, w domu znajdowało się polskie małżeństwo i ich dwoje dzieci. Nagle wszystkich obudziły krzyki sąsiadów, którzy stali pod ich drzwiami. Krzyczeli, żeby uciekali, bo dom się pali. - Obudziliśmy się. Mężowi udało się wyprowadzić dzieci z domu. Płomienie sięgały już dachu. Wszędzie było pełno gryzącego dymu - opowiada Polka, która wraz z rodziną mieszka w Wielkiej Brytanii od ośmiu lat, a do Glenarm przeniosła się wraz z rodziną w lutym tego roku.
W ciągu kilku miesięcy pechowa rodzina była atakowana już trzykrotnie. Pierwsze zdarzenie miało miejsce zaledwie dwa tygodnie od ich przyjazdu. Ktoś podrzucił pod ich dom podpaloną butelkę z benzyną. Potem ktoś polał ich samochód środkiem do usuwania farb. Jednak ostatni atak był najpoważniejszy, dlatego rodzina poważnie rozważa wyprowadzkę z Glenarm. - Mamy szczęście, że żyjemy. Mogliśmy zaczadzić się dymem we śnie. Gdyby nie pomoc sąsiadów, nie wiem jakby się to skończyło. Mogliśmy się wszyscy już nie obudzić. Mieliśmy sporo szczęścia, jeśli można to w ogóle tak nazwać, ale nadal jesteśmy w szoku i stresie - opowiada kobieta.
"Bezmyślni bandyci"
Lokalne władze nazwały poszukiwanych sprawców ataku "bezmyślnymi bandytami". - Ten atak to nie jest typowe zachowanie dla członków naszej społeczności. Wiem, że okoliczni mieszkańcy są przerażeni tym, co się stało. Mogło się skończyć naprawdę dużą tragedią - mówi jeden z miejscowych radnych.
Policjanci nadal szukają sprawców. Przestępstwo jest ścigane jako uszkodzenie mienia i podpalenie. W całej Irlandii Północnej w ubiegłym roku zanotowano 1585 podpaleń, w tym 416 podłożeń ognia pod domy. Kolejnych 541 podobnych przestępstw zanotowano od kwietnia do lipca tego roku - 144 z nich dotyczyło podpaleń domów.
Małgorzata Słupska
>>>>
Dalszy ciag ,,emigracyjnych rozkoszy''...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 13:38, 26 Sie 2012 Temat postu: |
|
|
Polak zmarł po zatrzymaniu przez brytyjską policję.
Brytyjska policja z Leicester poinformowała na swojej stronie internetowej, że zatrzymany 26-latek, który zmarł w szpitalu w kilka godzin po zatrzymaniu przez funkcjonariuszy, to Polak zamieszkały w Leicester, Rafał D. Według serwisu thisisleicestershire.co.uk, policjanci podczas interwencji potraktowali 26-latka gazem łzawiącym.
Do zdarzenia doszło 15 sierpnia około 8.30 rano, kiedy to przechodnie wezwali policję do mężczyzny, który ich zdaniem, "dziwnie" zachowywał się na ulicy. Funkcjonariusze przy zatrzymaniu 26-latka użyli gazu łzawiącego.
Zauważyli jednak, że z mężczyzną dzieje się coś niedobrego i odwieźli go do szpitala, gdzie około 12.30, cztery godziny po zatrzymaniu, Polak zmarł.
Przeprowadzono już sekcję zwłok Rafała D., jednak nie wykazała ona przyczyny śmierci. Policja poinformowała, że podjęto dalsze badania, aby dowiedzieć się co się stało i dlaczego 26-latek zmarł.
Ze względu na to, że Rafał D. zmarł bezpośrednio po interwencji policji, zostało wszczęte śledztwo, które ma ustalić przebieg zdarzenia i wyjaśnić okoliczności śmierci mężczyzny.
>>>>
I znowu to sama . ta zachodnia policja ma jakies mordercze sprzety ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:20, 04 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
New Jersey: policja wyłowiła z rzeki ciało Polaka.
Tydzień trwało ustalanie, kim był człowiek, którego zwłoki wyłowiono z rzeki Passaic w stanie New Jersey. Policja ustaliła, że to ciało zaginionego w drugiej połowie sierpnia mieszkańca Woodland Park, NJ, o polskim nazwisku - Robert Dudzik.
- Zawiadamiamy, że ciało należy do zaginionego mężczyzny. Składamy rodzinie wyrazy współczucia - powiedział szef policji w Woodland Park Anthony Galietti. którego cytuje polonijny "Nowy Dziennik". Prawdopodobnie mężczyzna popełnił samobójstwo, jednak nadal prowadzone są badania mające na celu ustalenie przyczyn śmierci.
Policja została zawiadomiona o zaginięciu 63-letniego Dudzika 21 sierpnia przez zaniepokojonego członka rodziny, który nie mógł się do niego dodzwonić. W domu Dudzika przy Highview Drive, gdzie mieszkał sam, policja zastała otwarte drzwi oraz znalazła list pożegnalny. Tego samego dnia pracownik cmentarza Laurel Grove Memorial Park w Totowa, który położony jest na brzegu rzeki Passaic, zgłosił na policję, że przy wejściu na cmentarz stoi biała honda, której właścicielem okazał się Dudzik - informuje "Nowy Dziennik".
Policja przeszukała okoliczne cmentarze, a następnie rzekę Passaic. W okolicach Great Falls, wyłowiono ciało mężczyzny - informuje portal northjersey.com.
>>>
Znalazl wymarzone szczescie w USA ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 15:23, 08 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Polacy coraz częściej zostają Brytyjczykami.
Coraz więcej Polaków w Wielkiej Brytanii ubiega się o tamtejsze obywatelstwo. Robią to głównie dla wygody, ale też ze strachu - stwierdza "Gazeta Wyborcza".
Przez dwie ostatnie dekady brytyjski paszport dostawało co roku kilkuset Polaków. Ale w 2010 r. - 6 lat po wejściu Polski do UE i otwarciu brytyjskiego rynku pracy - potroiła się ich liczba do 1419 osób, a w 2011 r. jeszcze podskoczyła do 1863.
Niektórzy boją się, że na skutek kryzysu rozpadnie się UE, a Wielka Brytania znów ograniczy prawo do pracy dla cudzoziemców. Inni chcą dzięki drugiemu paszportowi bez problemu pojechać na wycieczkę do USA czy też brać udział w wyborach władz kraju, w którym żyją.
>>>>
Radosc Agory jest przedwczesna skoro jest tam MILION Polakow ciagle a przewija sie kilka nastepnych to ten ponad tysiac to jest JEDEN NA TYSIAC ! Zawsze tacy sie znajada . Widzimy tutaj jak media moga z mikroskopijnego wydarzenia zrobic ,,zjawisko spoleczne''...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:49, 10 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
W.Brytania: brutalny atak na bezdomnego Polaka.
Młody Polak, wychodzący z centrum handlowego Paradise Forum w centrum Birmingham, został pobity i obrzucony rasistowskimi obelgami. Kamery telewizji przemysłowej zarejestrowały młodocianych członków gangu przybijających sobie nawzajem "piątki" po napaści. Widać też jak Polaka wije się z bólu na ziemi.
26-letni Polak został pobity i skopany, po czym napastnicy wrzucili go do fontanny. Policja opisuje zdarzenie, jako "niczym niesprowokowany atak".
Komisarz Fay Mason z miejscowej policji powiedziała: "Gdy napadnięty zdołał wyczołgać się z wody, rzucił się do ucieczki z powrotem do Paradise Forum, by schronić się tam przed napastnikami, którzy jednak poszli za nim. Niezidentyfikowana kobieta uderzyła go wtedy po raz kolejny w twarz. W końcu napastnicy porzucili ofiarę. Polak pobiegł na Broad Street, gdzie zatrzymał patrol policyjny i powiedział im, co go spotkało."
Na szczęście pobity Polak nie doznał poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Policja zwraca się z prośbą o pomoc do wszystkim, którzy są w stanie zidentyfikować osoby odpowiedzialne za napaść. Informacje można zgłaszać pod numerem policji w Birmingham 101 lub anonimowo pod numerem organizacji Crimestoppers 0800 555 111.
>>>>>
Zachod to rasisci . Przy takiach sprawach to wychodzi ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 17:34, 18 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
Cheltenham: Polak raniony nożem na ulicy.
Policja z brytyjskiego miasta Cheltenham poszukuje napastnika, który zaatakował Polaka. Najpierw zapytał o papierosa, a kiedy Polak powiedział, że nie pali, zranił go nożem.
Do zdarzenia doszło w nocy, kiedy nasz rodak szedł przez Arle Gardens w Cheltenham. W pewnym momencie na jego drodze pojawił się nieznany mężczyzna. Zapytał o papierosa. Kiedy 27-latek odpowiedział, że nie ma papierosów, nieznajomy wyjął nóż, zadał cios w plecy Polaka i uciekł. Ranny trafił do miejscowego szpitala. Na szczęście obrażenia okazały się niegroźne - czytamy w serwisie thisisgloucestershire.co.uk.
Niespodziewany atak
Rzeczniczka lokalnej policji zapewnia, że tego rodzaju przestępstwa to raczej rzadkość w Cheltenham. - Nie notujemy zbyt dużo ulicznych napaści z nożem w ręku. Nie ma powodów do niepokoju wśród mieszkańców - dodaje przedstawiciel policji jednocześnie apelując do świadków zdarzenia o przekazywanie informacji.
Poszukiwany mężczyzna ma ponad 20 lat, jest średniej budowy ciała, ma około 164 cm wzrostu.
Szokujące zdarzenie
- To bardzo szokujące zdarzenie. Nie znam szczegółów jego przebiegu, ale chciałbym wszystkich mieszkańców prosić o czujność i przekazywanie policji wszystkich cennych informacji, które mogą sprawić, że napastnik zostanie zatrzymany - mówi Peter Jeffries, miejscowy radny odpowiadający m.in. za bezpieczeństwo.
Informacje można zgłaszać pod numerem 101 (sprawa nr 70 z 16 września) lub anonimowo na infolinię Crimestoppers pod numerem 0800 555 111.
Małgorzata Słupska
>>>
I znow radosci z emigracji ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 17:45, 08 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Dublin: Polak został zgnieciony w śmieciarce.
40-letni Polak, pracownik przedsiębiorstwa oczyszczania miasta w Dublinie, zginął podczas pracy na nocnej zmianie w środę, gdy zaklinował się w śmieciarce. Do wypadku doszło na Grand Canal Street.
Na miejsce wezwano straż pożarną. Teraz ciężarówka przedsiębiorstwa oczyszczania jest badana przez policję oraz siły bezpieczeństwa i higieny pracy, by ustalić przyczyny wypadku.
Przedstawiciele dublińskiej straży pożarnej powiedzieli, że zaalarmował ich przypadkowy przechodzień, który usłyszał krzyki dochodzące z tyłu śmieciarki. Polak najprawdopodobniej samotnie opróżniał kosze do ciężarówki, podczas gdy jego kolega ze zmiany zjechał windą na niższy poziom, by zebrać śmieci wystawione przez inne firmy.
Rannego Polaka jeszcze przed północą przewieziono do szpitala St James' Hospital, gdzie niestety zmarł. Firma Ozo, dla której pracował zmarły Polak, zawiesiła na jeden dzień swoją działalność, by w ten sposób oddać hołd ofierze tragicznego wypadku.
>>>>
Kolejny ,,szczesciarz emigrant''...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 17:48, 08 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
"Daily Mail" kłamał na temat bezdomnych Polaków.
Brytyjski brukowiec "Daily Mail" został zmuszony do sprostowania nieprawdziwych informacji na temat przytułków dla bezdomnych, rzekomo pełnych Polaków i Somalijczyków, którzy zabierają miejsca Brytyjczykom odchodzącym ze służby wojskowej.
Latem w gazecie ukazał się artykuł, w którym pojawiło się stwierdzenie, że około jedna czwarta osób bezdomnych w Wielkiej Brytanii to byli żołnierze, dla których rzekomo brakuje miejsc w przytułkach dla bezdomnych, bo te są pełne cudzoziemców. W rzeczywistości jednak z raportu organizacji Royal British Legion z 2008 roku wynika, że tylko 6 procent bezdomnych to osoby, które odeszły ze służby wojskowej.
Innym przekłamaniem, które "Daily Mail" musiał sprostować, było stwierdzenie, że większość osób w przytułkach stanowią Somalijczycy i Polacy.
Rażący przykład nierzetelności
Jeremy Swain z Thames Reach, jednej z brytyjskich organizacji charytatywnych zajmujących się bezdomnymi, powiedział: "Ten artykuł to rażący przykład nierzetelności. Stwierdzono w nim, że przeciętny mieszkaniec przytułku dla bezdomnych to osoba urodzona poza granicami tego kraju, która ma pierwszeństwo w procesie przyznawania miejsca kosztem byłych żołnierzy. W rzeczywistości wymienione w artykule konkretne narodowości - Somalijczycy i Polacy - stanowią drobny procent mieszkańców schronisk. Liczba byłych żołnierzy śpiących na ulicach również została drastycznie zawyżona. Tego rodzaju nieodpowiedzialne dziennikarstwo poważnie zaburza relacje społeczne i prowadzi do represjonowania mniejszości w tym kraju".
Autorem artykułu w "Daily Mail" jest Allan Mallinson, były brygadier armii brytyjskiej, który napisał również kilka historycznych powieści wojskowych.
>>>>
Zachodni tolerasci...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 14:02, 09 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Belgia: przepisy pracy są omijane, a Polacy wykorzystywani.
Osoby z Europy Środkowo-Wschodniej, najczęściej Polacy, są wykorzystywani w pracy w Belgii z powodu pomijania przepisów i rejestrowania firm za granicą, zwłaszcza w Luksemburgu - pisze dziennik "La Libre Belgique".
Przedsiębiorcy wykorzystują różnice przepisów, kłopoty z wytropieniem transgranicznych przypadków łamania prawa przez spółki zarejestrowane poza granicami Belgii, a ponadto zagubienie, brak znajomości języka i uprawnień pracowników z krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
Większość oszukanych to Polacy
Najprawdopodobniej większość z nich to Polacy. Jednak według wstępnych danych wiele z tych nadużyć pozostaje długo nieujawnionych, ponieważ wykorzystywani pracownicy nie chcą lub nie potrafią się poskarżyć - pisze "La Libre Belgique".
Pracodawcy łamią belgijskie przepisy, zmuszają ludzi do pracy w nadgodzinach i bardzo ciężkich warunkach, pozbawiają ich osłon socjalnych i nie wypłacają pensji minimalnych. Udaje im się długo skrywać takie procedery, ponieważ ich spółki rejestrowane są w innych krajach, najczęściej w Luksemburgu; dwie trzecie wykorzystywanych pracowników rejestrowanych jest właśnie tam. Pracownicy rejestrowani są też np. w Holandii czy Rumunii.
Z 219 osób "oddelegowanych" w ten sposób do pracy z Luksemburga od początku tego roku do września 60 proc. stanowili Polacy, 20 proc. Węgrzy, reszta pochodziła z Rumunii i Francji. Szczególnie nieuregulowana pozostaje sytuacja w przemyśle spożywczym, a zwłaszcza w belgijskich rzeźniach, gdzie pracuje wielu Polaków - donosi "La Libre Belgique".
Omijają prawo i oszukują
Twórca jednego z belgijskich portali polonijnych powiedział, że znane mu są przypadki takich prawnych manipulacji; pozwalają one np. zorganizować Polakom zatrudnienie poprzez spółkę z siedzibą w Niemczech, dającą pozwolenia na pracę w krajach Beneluksu i we Francji. W efekcie - jak mówi - np. polscy kierowcy czasem pracują według stawki 1 euro za kilometr, podczas gdy Belgowie otrzymują 2-3 euro.
- Takie przypadki są bardzo częste - ocenił przedstawiciel polonijnego portalu, który pragnął zachować anonimowość. Jak podkreślił, jest pewien, że praktyka taka jest zwłaszcza powszechna w przedsiębiorstwach budowlanych, w których często pracują Polacy.
Sposoby omijania przepisów są różne i czasem polegają na tworzeniu fikcyjnego bytu gospodarczego. Polega to na tym, że kilku pracowników oficjalnie zakłada spółdzielnię - jak to było np. w opisywanym przypadku pięciu Rumunów. Teoretycznie daje im to udziały w spółce, a w praktyce ci "udziałowcy" są całkowicie zdani na łaskę zatrudniającego ich w Belgii przedsiębiorcy - pisze belgijski dziennik.
Inna grupa, która narażona jest na oszustwa, to "osoby oddelegowane" przez spółki macierzyste, których siedziby znajdują się poza granicami Belgii. Proceder jest legalny, ale inspekcje socjalne badające warunki pracy tych osób "w delegacji" dowodzą, że ludzie ci w praktyce znajdują się w "prawnej pustce" i otrzymują zaniżone wynagrodzenia.
Fikcyjne delegacje to nadużycie
Luc De Valck, przedstawiciel największego w Belgii związku zawodowego CSC, powiązanego politycznie z chrześcijańską demokracją i grupującego pracowników sektora żywnościowego i usług, wyjaśnia sytuację osób zatrudnianych w sposób nieuregulowany w ten sposób: jeśli trafiają na pracodawców pozbawionych skrupułów, to "albo akceptują to, co się im proponuje, albo nie dostają nic".
Liczba przypadków, w których pracownicy z Europy Środkowo-Wschodniej padają ofiarą regularnych nadużyć, jest duża. Często zresztą dotyczy to osób, które są zatrudnione, oficjalnie przysługują im wyższe pensje i lepsze prawa - zaznacza "La Libre Belgique".
Rząd w Brukseli powinien mieć możliwość ukrócenia praktyk polegających np. na fikcyjnym "oddelegowywaniu" pracownika do Belgii - podkreśla belgijska gazeta. Niepokojące jest według niej to, że współpraca państw europejskich, która powinna w tym pomóc, jest w powijakach, wymiana informacji skąpa, ofiary nadużyć często bezbronne, bo nie znają języka pracodawcy, a wreszcie spółki "zasłony dymne" fałszujące dane o zatrudnieniu oficjalnie znikają, zanim dochodzenie w ich sprawie da jakiekolwiek rezultaty.
>>>
To oczywiste bo o warunkach pracy nie decyduja ustawy A POZIOM BEZROBOCIA . Jesli jest olbrzymi ludzie zgodza sie na kazde upodlenie.Ale tak glosujecie ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 15:43, 12 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
W.Brytania: mają dość przestępców z Polski
W związku ze sprawą Ireneusza M., w brytyjskich mediach na nowo odżyła dyskusja o efektywności kontroli granicznej. 34-latek uciekł z polskiego więzienia i bez problemu dostał się na teren Wielkiej Brytanii, gdzie później dokonał napadu i zabił człowieka.
W połowie stycznia Polak, wraz z kilkoma innymi osobami, napadł na sklep jubilerski w miejscowości Suffolk. To właśnie on zadał właścicielowi sklepu kilka ciosów nożem, w wyniku czego mężczyzna zmarł.
Dwie osoby zostały uznane winnymi spiskowania w celu napadu rabunkowego na sklep jubilerski w Suffolk. Natomiast Ireneusz M. przyznał się do zabójstwa 66-letniego Petera Avisa.
Posłanka Partii Konserwatywnej, Vicky Ford poddaje w wątpliwość efektywność kontroli przestępców przez straż graniczną. - To dziwne, że osoba, która właśnie uciekła z więzienia, normalnie może wjechać do Wielkiej Brytanii. W takich przypadkach powinna działać podstawowa reguła, którą zastosowałby Sherlock Holmes: "Kryminalista na wolności - alarmujesz porty i lotniska" - wyraźnie zaznaczyła cytowana przez BBC Ford.
Zdaniem przedstawiciela UK Border Agency, służby są w stanie podjąć odpowiednie działania, ale - jak zaznacza - głównie z pomocą zagranicznych organów ścigania, które informują o osobach stanowiących zagrożenie.
- Pasażerowie podróżujący do Wielkiej Brytanii są sprawdzani pod kątem przeszłości kryminalnej - dodał, dając do zrozumienia, że brytyjskie granice nie są otwarte dla przestępców.
>>>>
Trudno aby bandyci nie emigrowali sokoro emigruja miliony ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 18:23, 17 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Zabójstwo Polaka w miejscowości Carlisle
Policja aresztowała trzech Polaków i jedną Polkę w związku ze śmiercią 32-letniego Piotra K. z Carlisle. Funkcjonariusze apelują do świadków o pomoc w wyjaśnieniu tajemniczego morderstwa.
Do tragedii doszło w domu przy Arnside Road w miejscowości Carlisle w Kumbrii. Około godz. 6 rano na miejsce wezwano karetkę i policję. W zgłoszeniu określono, że na miejscu znajduje się mężczyzna pchnięty nożem - czytamy w portalu thewestmorlandgazette.co.uk.
Na miejscu ratownicy medyczni stwierdzili zgon 32-letniego Piotra K. - Obecnie w związku z tą sprawą przesłuchujemy cztery osoby. To Polacy, trzech mężczyzn i kobieta. Jednak w dalszym ciągu zbieramy dodatkowe informacje o tym zdarzeniu. Apelujemy też do lokalnej społeczności, zwłaszcza do Polaków, o przekazywanie wszelkich istotnych informacji mogących wyjaśnić przebieg zdarzenia - mówi detektyw Paul Duhig z lokalnej policji.
Policjanci zapewniają, że każdemu gwarantują dyskrecję i anonimowość. - Rozumiemy, że pewne osobą mogą mieć opory przed kontaktem z policją, jednak zapewniam, że zrobimy wszystko, aby chronić i wspierać każdą osobę, która pomoże nam w prowadzeniu tej sprawy - dodaje policjant.
Z informacjami na temat zdarzenia można telefonować pod policyjny numer 101 lub anonimowo na infolinię Crimestoppers (0800 555 111).
Małgorzata Słupska
>>>>
I znow koszmar !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 18:44, 18 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Justyna Sobolak
Powstanie druga Polska w Anglii?
Wyjeżdżają w poszukiwaniu pracy, miłości, lepszego życia. Do kraju wracać nie chcą, chyba że życie tutaj się zmieni. Na razie jednak, jak twierdzą, zmian na lepsze nie widać. - W Anglii jest lepiej, chociaż nie, tutaj po prostu jest normalnie – mówi Magdalena, która tak jak wielu nie myśli o powrocie.
Ekonomiści, którzy rok temu przepowiadali koniec emigracji, będą musieli przyznać się do błędu. Polacy wciąż wyjeżdżają. Według danych GUS w 2011 roku poza granicami Polski przebywało czasowo około 2 mln 60 tys. mieszkańców naszego kraju, czyli o 60 tys. więcej niż w 2010 roku. Spośród krajów UE, najwięcej osób przebywało w Wielkiej Brytanii (625 tys.), Niemczech (470 tys.), Irlandii (120 tys.) oraz Holandii (95 tys.). Największy wzrost emigrantów z Polski zanotowała Wielka Brytania. Polacy zadomowili się na Wyspach i nie zamierzają wracać do kraju. Tam wolą zakładać rodziny, pracować i żyć. Co więcej, to właśnie w Wielkiej Brytanii rodzi się najwięcej polskich dzieci. Polki już po raz drugi znalazły się na pierwszym miejscu w rankingu najpłodniejszych imigrantek. Od stycznia do grudnia 2011 roku urodziły w państwowych szpitalach w Anglii i Walii aż 20,5 tys. noworodków, wyprzedzając tym samym Pakistanki, dotychczasowe liderki. Ten wzrost zauważa także Ministerstwo Spraw Zagranicznych. – Liczba dzieci w Wielkiej Brytanii widoczna jest na podstawie m.in.: liczby wydawanych paszportów. Paszporty dla dzieci do lat 5. stanowią 65 proc. wszystkich wydawanych dokumentów i ich liczba ciągle rośnie – przekazują przedstawiciele biura prasowego MSZ.
Za chlebem
Polacy na Wyspach szukają przede wszystkim lepszych warunków do życia. Natalia, która do Londynu wyjechała w piątym miesiącu ciąży, twierdzi, że w Polsce nigdy nie miałaby ani takiej opieki medycznej, ani finansowej tuż po porodzie. Wyjechała, bo w kraju nie mogła spodziewać się żadnej pomocy. Była bez pracy, podobnie jak jej mąż. Ledwo skończyli szkołę średnią. – Wiele kobiet tutaj w ogóle nie pracuje, bo im się to nie opłaca. Bezrobotne matki mają tutaj bardzo dobrze. Państwo finansowo pomaga, przez co zachęca do porodów. A w Polsce opłakane becikowe, nawet na pampersy nie starcza, nie mówiąc o reszcie. Ubranka dla dzieci są tanie, wybór sklepów ogromny. Nigdzie indziej nie znajdzie się takich warunków bytowych – twierdzi.
Do Polski może wróci, ale dopiero na stare lata. – Nie mówię nie, ale na pewno nie za szybko. Może na emeryturę? – zastanawia się. To właśnie trudna sytuacja w kraju zmusza Polaków do poszukiwania szczęścia gdzie indziej. – Emigracja z Polski ma w ostatnich latach charakter zdecydowanie ekonomiczny. Nie dotyczy to tylko emigracji do Wielkiej Brytanii, ale emigracji z Polski w ogóle. Przy tym „charakter ekonomiczny” należy rozumieć szeroko. Do decyzji ekonomicznych zaliczać należy zarówno te podyktowane chęcią znalezienia lepiej płatnej pracy za granicą, jak i ucieczką przed bezrobociem oraz, na przykład, chęcią zdobycia dodatkowych kwalifikacji, na przykład językowych, które potem mogą się przełożyć na lepsze warunki zatrudnienia w kraju – twierdzi Anna Janicka z Ośrodka Badań nad Migracjami UW.
Czytaj dalej: uciec z Polski
Uciec z Polski
Wojtka z kraju wykurzyli urzędnicy. – Cała historia zaczyna się kilka lat wstecz w małej miejscowości w południowej Wielkopolsce. Prowadziłem tam dobrze prosperującą firmę usługowo-handlowo-produkcyjną, w której poza rodziną zatrudniałem niewiele ponad 40 osób. Firma się rozwijała, otwieraliśmy wciąż nowe oddziały w Polsce, jak i za granicą, cały czas zwiększając zatrudnienie – opowiada. Przeprowadzane kontrole nie wykazywały żadnych nieprawidłowości. Urzędnicy wciąż wystawiali tę samą notę: „Bez zastrzeżeń prawnych, formalnych i dokumentacyjnych”. – Ostatnie lata naszej działalności to celowe działanie organów państwowych, nastawione na znalezienie czegokolwiek, bodaj najmniejszego uchybienia w naszej pracy i ukaranie nas jak największą karą. Przez 12 miesięcy odwiedziło nas 14 kontroli z różnych instytucji i urzędów nastawionych na znalezienie bodaj cienia podejrzeń o jakiekolwiek nieprawidłowości. Niestety. Ani jednemu inspektorowi nie udało się nam wlepić nawet 10 zł kary – mówi.
Firmę Wojtka wciąż nachodziły kolejne kontrole, obroty zaczęły spadać, a jego stan zdrowia znacznie się pogorszył. W efekcie firma znalazła się na skraju bankructwa. Trzeba było ją zamknąć. – Decyzja o wyjeździe zapadła z dnia na dzień. Jestem tu 2 lata i śmiem twierdzić, że raczej ani ja, ani moja rodzina nie zamierzamy wracać do kraju. Tu nam dobrze. Tu normalnie, spokojnie pracuję i rozwijam swoją działalność, tu płacę podatki, składki, a przede wszystkim jestem zadowolony z faktu, że tutaj mam wsparcie urzędów i urzędników, a nie tak jak w Polsce, tylko upokarzające kontrole, gdzie z góry się zakłada, że jesteśmy na pewno przestępcami – dodaje. – Co straciła Polska? 129410 zł miesięcznie składki na ZUS, 138000 zł średnio miesięcznie podatku VAT, nie licząc podatków dochodowych itp. Co zyskała Polska? W sumie 67 osób bezrobotnych – wymienia Wojciech.
600 zł na tydzień
Magdalena do Anglii wyjechała trzy lata temu za ukochanym. Miała zostać kilka miesięcy, została na dłużej. Do Polski też nie zamierza wrócić. Przynajmniej dopóki nic się tutaj nie zmieni. – Przyjechałam do UK prawie 3 lata temu do chłopaka, którego poznałam w Polsce. Jest Polakiem, ale mieszkał juz w UK. Kiedy spotkałam go w rodzinnym mieście był na weselu znajomych. Pisaliśmy do siebie i dzwoniliśmy, przyjechał jeszcze 3 razy, a potem ja postanowiłam pojechać do niego. Rzuciłam pracę w Polsce i zamieszkałam z nim. Z paru dni zrobiło się trzy miesiące – opowiada. Początkowo miała problemy ze znalezieniem pracy. W końcu się jednak udało. – Zaczęłam pracę jako Au Pari. Nie było łatwo, bo to nie Londyn, tylko mała mieścina nad morzem, ale jakoś rodzina mnie polubiła. Mieszkałam z nimi od poniedziałku do piątku, na weekendy wracałam do chłopaka. Kiedy dostałam pierwszą wypłatę po tygodniu pracy 125 funtów byłam wniebowzięta!! Na początku każdy przelicza na polskie pieniądze, a 625 złotych za tydzień pracy to są świetne pieniądze, nawet moja mama na państwowym stanowisku tyle nie dostaje na rękę! – mówi.
Posmakować lepszego
Po trzech miesiącach pobytu na Wyspach rozpadł się jej związek z chłopakiem, ale do Polski wrócić nie chciała. Wszystko ją tutaj zachwyca, wszystko jest według niej lepsze. – Przez 3 lata pracowałam jako Au Pair, sprzątaczka, sprzedawca i kelnerka. W każdej pracy traktowano mnie z szacunkiem, do tego zarabiałam pieniądze, które pozwalały mi nie tylko na życie od wypłaty do wypłaty, ale także na drobne przyjemności: kino, imprezy, nowe ubrania co tydzień. Łatwo obliczyć, jak sie tu żyje: tutaj 1000 funtów, w Polsce 1000 złotych. Bochenek chleba w Polsce 3 złote, tutaj 1 funt. Przez moment przeszło mi przez myśl, żeby wracać do kraju, po tym jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży, ale szybko mi przeszło. W Polsce nie dostanę takiej pomocy finansowej i opieki jak tutaj, na obczyźnie. Smutne to, ale dopóki płaca minimalna nie osiągnie kwoty netto 3000 zł nie ma po co wracać. Zasiłki w Polsce są śmiechu warte, a aktywizacja bezrobotnych przez urzędy pracy oznacza tyle, że trzeba zgłosić się co miesiąc po stempelek. Pracy stamtąd, jeśli nie jest się spawaczem, raczej się nie dostanie – mówi.
– Wiadomo, każdy podejmuje decyzje w młodym wieku co do przyszłości, ja nie skończyłam studiów przyrodniczych, które zaczęłam. Moja siostra skończyła historię, ale co z tego? Od marca nie dostała żadnej propozycji pracy, nawet na sprzedawcę jej nie chcą, bo ma za wysokie kwalifikacje... Tutaj zamiast fabryki bezużytecznych magistrów bardzo popularne są zawodówki, a ludzie znajdują po nich pracę bardzo szybko. W moim sercu zawsze Polska będzie domem, ale jeśli jest możliwość życia gdzieś, gdzie jest lepiej, czy moim zdaniem po prostu normalnie, to czemu nie skorzystać? Życie jest tylko jedno – twierdzi Magdalena. Zadowolony z pobytu w Anglii jest także Wojtek. – Znalazłem tu wszystko, czego oczekiwałem: spokój, stabilizację i możliwość wykształcenia czwórki moich dzieci. To, co w Polsce jest niemożliwe, tu jest zupełnym standardem – uważa.
Czytaj dalej: wracać czy zostać?
Wrócić czy zostać?
Magda do Polski nie wróci, przynajmniej nie teraz. Dlaczego? O argumenty nietrudno. – Jestem w ciąży od 4 tygodni. Tutejsze becikowe to 500 funtów. Moja siostra ma 3-letniego syna, mieszka w Polsce, pracy szuka od marca, zasiłek to 500 zł, więc nie mam pojęcia jak dałaby radę się utrzymać, gdyby nie pomoc mojej mamy… W Anglii jest lepiej, chociaż nie, tutaj po prostu jest normalnie – mówi.
Wiele musiałoby się zmienić, żeby do kraju wrócił także Wojciech. – Bardzo chcemy wrócić do kraju. Ale jeśli mamy wracać do systemu żywcem wyrwanego z PRL, do nadąsanej pani z okienka, rozgardiaszu prawnego, braku wsparcia ze strony urzędników, własnych interpretacji ustaw i przepisów skarbowych, walki o każdy dzień… Zmienić by się musiało wszystko, co jest związane z codziennym życiem, abyśmy nie musieli się martwić o jutro – mówi.
Tego samego zdania jest wielu emigrantów. Ilu z nich decyduje się na powrót do kraju? Tego nie wiadomo. – Ponieważ masowa emigracja do Wielkiej Brytanii zaczęła się dopiero po wstąpieniu Polski do UE i otwarciu rynku pracy, więc obecnie trudno jeszcze mówić o tym, co się dzieje po długim okresie emigracji, gdyż dla wielu emigrantów ten „długi okres" jeszcze nie upłynął. Natomiast wraz z wydłużaniem się czasu pozostawania na emigracji, zwiększa się prawdopodobieństwo, że emigrant znalazł dobrą pracę, awansował, urządził się, zasymilował ze społeczeństwem przyjmującym, co z kolei zmniejsza bodźce skłaniające do powrotu do kraju – twierdzi Anna Janicka z Ośrodka Badań nad Migracjami UW.
Ekonomiści szacują, że Skarb Państwa na kolejnych falach emigracji straci miliardy złotych. Jeśli powrót do kraju nie wyda się rodakom atrakcyjny, a fala emigracji nie zostanie zatrzymana, będzie to oznaczało kolejną porażkę rządu. Specjaliści przyznają, że do kraju wrócą tylko te osoby, którym za granicą powinie się noga albo które zgromadzą wystarczająco dużo kapitału, by mogli spokojnie mieszkać w Polsce.
>>>>
Teraz po schlodzeniu gospodarki przez RPP bedzie duza fala ! Tak glosowaliscie...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 18:51, 19 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Irlandia: Polka chce przed śmiercią wrócić do
Polski
Śmiertelnie chora 27-letnia Marta Sałacka,
mieszkająca obecnie w okolicach Limerick,
chce wrócić do Polski, aby umrzeć w otoczeniu
najbliższych. Lekarze dają kobiecie zaledwie
kilka tygodni życia. Przyjaciele młodej Polki
desperacko zbierają pieniądze na koszty
transportu.
27-latka, matka i żona, mieszkająca wraz z
rodziną w Irlandii, cierpi na białaczkę. Walka z
chorobą trwa już długo. Niestety, leczenie nie
przynosi zadowalających rezultatów. Stan Marty
pogarsza się, lekarze dają jej zaledwie kilka
tygodni życia. Marta chciałaby odejść w otoczeniu
najbliższych, chce wrócić do Polski.
20 tys. euro na powrót do Polski
Niestety, stan zdrowia uniemożliwia kobiecie
podróż rejsowym samolotem. Przyjaciele i
znajomi Marty i jej rodziny desperacko walczą z
czasem i pomagają w zbiórce 25 tys. euro, które
przeznaczone będą na koszty transportu chorej
kobiety do ojczyzny. Rozważane były też inne
sposoby przewozu 27-latki, w tym nawet 40-
godzinna podróż karetką przez całą Europę.
Niestety w takim przypadku mąż Marty nie
mógłby jechać razem z nią w karetce.
Polka dwa miesiące temu poddana była zabiegowi
przeszczepu szpiku. Cały czas trwały też sesje
chemioterapii. Rosły nadzieje na wygraną z
chorobą. Niestety, w ubiegłym tygodniu lekarze
potwierdzili, że rak rozprzestrzenia się. Prognozy
są bardzo pesymistyczne.
Zbiórka pieniędzy w internecie w ciągu
pierwszych trzech dni przyniosła już datki ze
strony 140 osób. Na koncie jest już ponad 18 tys.
euro. Jedna z osób o wielkim sercu wpłaciła
nawet 250 euro. Organizatorzy zbiórki założyli już
osobne konto bankowe przeznaczone na zbiórkę.
Wpłat jest coraz więcej. Nie są one duże, ale
najważniejsze, że grono ludzi dobrej woli
powiększa się.
- Marta to zwyczajna dziewczyna, która niedawno
zaczęła swoje życie w Irlandii. Chciała tu znaleźć
szczęście dla siebie i swojej rodziny. Niestety
wszystko wskazuje na to, że nie będzie jej to dane.
Cały czas zbieramy środki, hojność ludzi jest
bardzo duża. Wierzymy, że nam się uda - mówi
jeden z przyjaciół Polki.
Lekarze nie mogą nic więcej zrobić
27-latka, matka 4-letniego Nikodema, pochodzi z
Gorzowa Wielkopolskiego. Pierwsze oznaki dwóch
rodzajów białaczki zdiagnozowano u niej w marcu
tego roku. Przez ten czas Marta dzielnie walczyła
z chorobą, wierzyła, że uda się jej wygrać tę
walkę. Tragiczne wieści pojawiły się osiem dni
temu. Lekarze obecnie twierdzą, że może żyć
jeszcze przez kilka miesięcy, ale niewykluczone, że
będzie to tylko kilka tygodni.
- Lekarze mówią, że nic więcej nie są już w stanie
dla niej zrobić. Marta cierpi na ostrą białaczkę
limfoblastyczną i ostrą białaczkę szpikową - mówi
jeden z przyjaciół rodziny.
Aby wspomóc zbiórkę pieniędzy na rzecz Marty
wystarczy zalogować się na stronie:
gofundme.com
lub wpłacić na konto:
Monika Habrych
a/c 17134689,
sort code 904317,
Bank Of Ireland,
94 O’Connell Street, Limerick
Małgorzata Słupska
.......
To piekne ... Tam twoj rodzinny dom .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Nie 22:49, 28 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Zagraniczne media: polskie firmy nas oszukują
Polskie firmy oszukują Danię - taki i podobne tytuły ukazały się w dzisiejszych internetowych wydaniach duńskich mediów. Pierwszy napisał o tym kopenhaski dziennik „Politiken”.
Chodzi o oszukańcze praktyki stosowane - według gazety - przez jedną z polskich firm, zarejestrowanych również w Danii, i będącą podwykonawcą dużego duńskiego koncernu budowlanego.
Polscy pracownicy, zatrudniani m.in. przy wznoszeniu gmachu Muzeum Morskiego, otrzymywali dwie umowy. Oficjalną - do okazywania przedstawicielom władz i reprezentantom duńskich związków zawodowych oraz drugą - zawierającą prawdziwe warunki zatrudnienia.
W wersji oficjalnej czas trwania kontraktu fikcyjnie określano na 182 dni, by uniknąć płacenia podatków duńskiemu fiskusowi. W umowie oficjalnej tygodniowy wymiar pracy zapisywano jako 37 godzin z zarobkiem w wysokości 120 duńskich koron za godzinę, czyli równowartości ok. 65 złotych. Dzięki temu zatrudniony miał otrzymywać miesięcznie płacę nieco wyższą od duńskiej minimalnej pensji.
W rzeczywistej umowie ten tygodniowy wymiar czasu pracy wynosił 55 godzin, a stawka godzinowa faktycznie sięgała najwyżej 72 koron - czyli ok. 39 złotych - co jest poniżej wszelkich dopuszczalnych duńskich zarobków.
Nie wiadomo, jak długo taka praktyka trwała. Duńskie media twierdzą, iż polska firma, która je stosowała, współpracuje z duńskim partnerem od 2007 roku.
>>>>
Mentalnosc sowiecka . Tak to wyglada ... To nie sa ,,polskie'' firmy tylko wlasnie sowieckie z racji mentalnosci . Trzeba ich karac . Nie mam nic przeciwko . Niech sie ucza . Jak straca taka okazje to nastepni sie zastanowia czy warto ... Pamietajcie jednak ze w Polsce warunki sa ludobojcze . Gospodraka schlodzona . Zwyrodnialcy ktorzy niszczyli Polske po 89 roku niemal wymuszali nieuczciwosc . ABY PRZETRWAC .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 16:37, 15 Lis 2012 Temat postu: |
|
|
W.Brytania: Polacy tracą dzieci przez koszmarnych urzędników
Zrobiłeś swemu rocznemu synkowi fotkę na golaska, masz zbyt małe mieszkanie, były partner szuka odwetu za zawiedzione uczucie? Na Wyspach mogą zabrać ci dziecko z tych i wielu innych powodów. A pomocy znikąd.
Paweł ma zakaz zbliżania się do trójki swoich dzieci, a nawet do domu, gdy nikogo w nim nie ma. Od roku przeżywa koszmar. W niedużej nadmorskiej miejscowości, godzinę pociągiem od Londynu, patrzą na niego jak na zboczeńca. - Sam nigdy bym w coś takiego nie uwierzył, więc nie dziwię się innym, że im się to nie mieści w głowie - przyznaje.
Koszmar jak z Kafki
Utalentowany fotograf, filmowiec i muzyk pracował dla lokalnej telewizji kablowej. Latem zeszłego roku był z kamerą na plaży. Nikogo nie filmował, pokazywał sprzęt znajomemu. Ktoś, jednak wezwał policję. W kamerze nie znaleźli nic podejrzanego, niebawem pojawili się w jego domu. - Zabrali cały sprzęt, także muzyczny, komputery, nawet obiektywy od aparatu i modem internetowy - opowiada Paweł. Za policją wkroczyła opieka społeczna. Urzędnicy orzekli, że zachodzi podejrzenie przestępstwa na tle seksualnym i zabierają dzieci do rodziny zastępczej.
Nikt nie powiedział tego wprost, ale wyraźnie dało się odczuć, że nabrano wobec nich podejrzeń głównie dlatego , że on pochodzi z Europy Środkowej, a ona jest Azjatką. Wśród kilkuset tysięcy zdjęć śledczy znaleźli kilka aktów zrobionych żonie przez Pawła (a zupełnie nie zainteresowali się albumem zdjęć na papierze pełnym aktów innych kobiet, które robił fotograf na tuziny jeszcze w Polsce) i uznano za nieobyczajną fotkę, gdy kobieta karmi piersią dziecko.
- Co więcej próbowano mi wmówić, że to nie jest nasze dziecko. Według urzędników powinno być bardziej "skośne" po matce. Takich oparów absurdu, w jakich się znaleźliśmy nie wymyśliłby sam Franz Kafka - dodaje.
Zaszczuci i napiętnowani
Polak mówi wprost o szykanach, ograniczeniu kontaktu z dziećmi, które zresztą rozdzielono i jawnym zastraszaniu rodziców - jeśli ujawnią jakiekolwiek szczegóły sprawy stracą dzieci na zawsze. Były też absurdalne zakazy, np. korzystania z internetu i poczty elektronicznej. Dziś wygląda to tak, że po ponad roku trójka dzieci wróciła do matki, ale Paweł ma zakaz pojawiania się w pobliżu domu. Nawet, gdy nikogo tam nie ma. Został bez dachu nad głową i możliwości zarobkowania. Oskarżenia o przestępstwa natury seksualnej nie wniesiono.
Dominika i Sebastian z Londynu stoczyli z Social Services bój o swoje dziecko, które dopiero co przyszło na świat. Niedługo po porodzie odwiedziła ich położna. W domu, gdzie mieszkało jeszcze kilka osób wynajmowali pokój. - Położna powiedziała, że przyjdzie ktoś z opieki społecznej i nam pomoże. No i "pomogli". Zabrali małą i stwierdzili, że mamy sobie szybko znaleźć samodzielne mieszkania z oddzielną sypialnią dla dziecka, bo jak nie, to trafi do adopcji - opowiada Dominika.
Kto zna londyńskie realia, to wie, że wynajęcie przez skromnie zarabiającą parę emigrantów z dzieckiem tak zwanego two bedroom flat, czyli tak naprawdę trzypokojowego mieszkania - graniczy z cudem. Urzędników to, jednak nie interesuje. Do tego - jak mówią młodzi Polacy - styl działania tutejszych pracowników socjalnych może się kojarzyć z prokuraturą. To nie urocze panie z tych polskich Ośrodków Pomocy Społecznej, które nie zauważą, że zniknęło z domu jedno, czy kilkoro dzieci.
Wcale też nierzadkie są przypadki, gdy w odbieranie dzieci angażują się byli partnerzy, załatwiający w ten sposób porachunki z rozpadającego się związku. Nie brakuje też innych powodów, a skala zjawiska jest naprawdę alarmująca, skoro niedawno Rzecznik Praw Dziecka zapytał Ministerstwo Spraw Zagranicznych o kompleksową informację w tej kwestii.
"Konsulowie nie wpływają"
Wirtualna Polska także poprosiła MSZ o dane dotyczące Wielkiej Brytanii. Niewiele w nich optymizmu: "W latach 2009 - 2011 polskie konsulaty w Wielkiej Brytanii przyjęły w sumie ok. 190 skarg i wniosków o interwencję w zakresie ochrony praw dzieci. Skargi dotyczyły najczęściej odebrania dzieci przez miejscową pomoc społeczną m.in.: z powodu przemocy w rodzinie, zaniedbania, pozostawiania dzieci bez opieki, molestowania seksualnego, czy alkoholizmu rodziców. Należy zaznaczyć, że obywatele polscy w Wielkiej Brytanii podlegają obowiązującym w tym kraju przepisom, również w zakresie sprawowania opieki nad dziećmi oraz zapewnienia im bezpieczeństwa" - brzmi komunikat z biura rzecznika MSZ.
A przypadki, których Polacy nie zgłosili w konsulatach? Może drugie tyle albo więcej. I jeszcze jedna ważna informacja: "Chcielibyśmy podkreślić, że nasi konsulowe nie mają bezpośredniej możliwości wpływania na orzeczenia niezawisłych, miejscowych sądów, które zgodnie z przepisami, w tym z unijnymi regulacjami pełnią właściwy nadzór. Polskie konsulaty na prośbę rodziców zwracają się, natomiast z prośbami o wyjaśnienia, w przypadkach odebrania dzieci, do brytyjskich ośrodków pomocy społecznej oraz sądów" - dodaje MSZ. Tłumacząc na polski znaczy to, że raczej do konsulatów po pomoc nie ma, co chodzić.
Robert Małolepszy
>>>>
To macie te rozkosze zachodu ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 15:09, 30 Lis 2012 Temat postu: |
|
|
W.Brytania: bezrobotni Polacy powiększają liczbę bezdomnych
W Wielkiej Brytanii rośnie liczba osób bez dachu nad głową - zjawisko to jest szczególnie widoczne w Londynie. Niektóre dzielnice specjalnie zatrudniają polskojęzycznych pracowników, których zadaniem jest pomoc bezdomnym z Polski.
Trudne ekonomicznie czasy i cięcia zasiłków sprawiają, że na ulicach brytyjskiej stolicy coraz częściej można znaleźć ludzi, którzy stracili dach nad głową. W całym Londynie liczba bezdomnych z centralnej i wschodniej Europy wzrosła do 1 526 (w 2009 r. było to 545 osób) i obecnie stanowią oni 28% wszystkich osób śpiących pod gołym niebem stolicy.
W okręgu Southwark (południowy Londyn) co druga z nich to imigrant z nowego kraju Unii Europejskiej. Dlatego też lokalny urząd postanowił zatrudnić polskich pracowników, aby mogli oni swobodnie porozumieć się z najbardziej potrzebującymi, którzy zostali bez domu i środków do życia w obcym kraju.
Zdaniem władz Southwark, wielu obcokrajowców przybywających na Wyspy po to, by pracować, nie zdaje sobie sprawy z tutejszych realiów. Przyjezdni nie wiedzą również, w jaki sposób mogą się zwrócić o pomoc do państwa i jakie kryteria muszą w tym celu spełnić.
- Szokujący jest fakt, że w obecnych czasach tak wielu ludzi znajduje się w krytycznej sytuacji życiowej. To może być dla nich bardzo ciężka zima - podsumował radny Southwark, Ian Wingfield.
Adriana C.
...
Warto bylo jechac ???
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 21:25, 04 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
W belgijskim Kasterlee 200 osobom odcięto elektryczność i gaz
Polacy opuszczają kamping w belgijskim Kasterlee, gdzie z nakazu burmistrza prawie 200 osobom odcięto elektryczność i gaz - informuje RMF FM. Na miejscu pozostało około 40 osób.
W poniedziałek, gdy odcinano gaz na kampingu zaproponowano, że Polacy mogą się przenieść do odległego o kilka kilometrów schroniska młodzieżowego - na jedną noc i za opłatą. Ponieważ było już ciemno i padał śnieg - nikt z tej oferty nie skorzystał.
Nie jest to zresztą propozycja lokalu zastępczego dla osób, które pracują w Belgii od kilku miesięcy. Część Polaków pakuje więc walizki i wraca do kraju, inni szukają mieszkań na własną rękę i nie liczą już na żądną pomoc.
Burmistrz flamandzkiej miejscowości Kasterlee kazał odłączyć elektryczność w zamieszkiwanych przez Polaków domkach kampingowych, ponieważ właściciel osiedla domków nie miał odpowiedniego atestu.
...
Kolejne euro - przyjemnosci .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Śro 19:44, 05 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Polski dowód w Szwecji, jest tylko "jakby" ważny
Prawo wyraźnie nakazuje szwedzkim bankom respektować polskie dowody osobiste. Teoretycznie można przy ich użyciu otworzyć konto bankowe. Tylko teoretycznie, bo w praktyce problemów doświadcza wielu polskich obywateli.
Po terenie Unii Europejskiej mieliśmy się przemieszczać swobodnie, do załatwiania najważniejszych spraw potrzebując jedynie dowodu osobistego. W rzeczywistości jadąc na dłużej do Europy zdecydowanie rozsądniej zabrać ze sobą paszport. W wielu krajach polski dowód osobisty to dla urzędników tylko kawałek plastiku. Nie można z jego pomocą odebrać przesyłki na poczcie, nie mówiąc już o zarejestrowaniu się w urzędzie czy założeniu konta. Problemy Polaków w Szwecji to jeden z dobitnych tego przykładów.
Wypłaty nie będzie
Justyna przyjechała do Sztokholmu kilka tygodni temu. Znalazła pracę, załatwiła pierwsze formalności. Mówi bardzo dobrze po angielsku, poznaje język szwedzki. Za swoją pracę nie może jednak jak dotąd otrzymać zapłaty, bo tę pracodawca może przelać wyłącznie na szwedzkie konto, którego ona nie posiada.
Udała się do jednego, drugiego, trzeciego banku i wszędzie proszono ją o paszport, którego z Polski nie zabrała. Nie pomogło tłumaczenie, że przepisy bankowe nie wspominają o konieczności posiadania paszportu. Na nic zdały się zapewnienia, że polski dowód w świetle prawa jest ważnym dokumentem. Co ciekawe, kiedy kobieta dzwoniła do biur obsługi klienta, za każdym razem zapewniano ją, iż polski dowód osobisty wystarczy, by stać się szczęśliwym posiadaczem szwedzkiego konta.
Urzędniczki w niezliczonych oddziałach piętrzyły natomiast kolejne trudności i wymagania. Justynie proponowano nawet, by przyniosła potwierdzenie z polskiego konsulatu, że jej dowód osobisty jest ważnym dokumentem, nie gwarantując jednak, iż odniesie to pozytywny skutek.
Prawo tak, urzędnik siak
Szwedzkie prawo stanowi, że do otworzenia konta w banku wystarczy "paszport lub inny dowód tożsamości ze zdjęciem". Podkreśla to miedzy innymi organizacja zrzeszająca szwedzkie banki Svenska Bankföreningen, dając klientom pochodzącym spoza Szwecji dwa wybory identyfikacji: paszport lub inny ważny dokument potwierdzający tożsamość. Również na informacyjnej stronie internetowej Konsumenternas, której zadaniem jest objaśnianie przepisów bankowych i ubezpieczeniowych, można przeczytać, iż do identyfikacji obcokrajowca bank potrzebuje paszportu "bądź innego dokumentu wystawionego przez odpowiedni urząd".
Skąd, więc tak duża różnica między przepisami a rzeczywistością? Justyna nie jest jedyną Polką, której odmówiono założenia konta z powodu braku paszportu. Na forum portalu Polonii szwedzkiej "Polonia Info" można przeczytać wiele podobnych relacji.
"Potwierdzony" dokument
Do wszystkich dużych szwedzkich banków, czyli Swedbanku, Handelsbanken, SEB, szwedzkiego oddziału Nordea oraz szwedzkiego oddziału Danskebanken wysłaliśmy listy w tym samym brzmieniu, w których pytaliśmy o możliwość otworzenia konta przy pomocy polskiego dowodu osobistego. W ciągu ponad 48 godzin odpowiedź przysłały zaledwie dwie z pytanych instytucji finansowych.
Najszybciej z postawionym przed nią zadaniem uwinęła się rzeczniczka szwedzkiej Nordei. Poinformowała nas, że "krajowy dowód tożsamości dla obywateli Unii Europejskiej jest ważnym poświadczeniem tożsamości we wszystkich oddziałach Nordea".
Dzień później otrzymaliśmy list od Eirika Kristova z działu komunikacji Danske Bank w Sztokholmie. - Jesteśmy zobowiązani przez prawo do identyfikowania klientów - wyjaśnił Kristov. - Do tego potrzebny jest paszport, o ile ktoś nie posiada potwierdzonego krajowego dokumentu tożsamości - wyjaśnił.
Z wyjaśnień rzeczników i przepisów wynika, iż urzędnicy bankowi piętrząc przed Polakami problemy postępują niezgodnie z prawem. Tymczasem Justyna…
"Poddaję się"
Bohaterka naszego reportażu po kolejnej wizycie w banku ma dosyć. Wraca do Polski i tuż po Nowym Roku zamierza ponownie zawitać w Szwecji, tym razem uzbrojona w paszport.
Można zapytać, czy jest, o co robić tyle hałasu? Przecież wystarczy wziąć z Polski paszport… Problem w tym, że wielu Polaków tego nie robi, bo jest przekonanych, że na terenie Unii Europejskiej wystarczy dowód osobisty. Brak szacunku dla przepisów to w tym przypadku również brak szacunku dla klienta, jak i europejskiego prawa w ogóle.
Sylwia Skorstad, Trondheim
.....
Kolejne przyjemnosci .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Sob 15:15, 08 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Pobity Polak musiał wracać do domu w szpitalnej koszuli
Pęknięta kość policzkowa, kilka złamanych żeber, amnezja i wstrząs mózgu - z takimi obrażeniami szpital odesłał do domu 55-letniego Polaka, który został pobity na ulicach walijskiej miejscowości Llanelli.
55-letni Jacek K. i jego 29-letni syn Krzysztof wracali do domu, kiedy wieczorem na skrzyżowaniu ulic Dillwyn i Hick zostali brutalnie pobici przez grupę młodocianych napastników. W wyniku napaści starszy z mężczyzn stracił przytomność i trafił do szpitala z rozległymi urazami twarzy.
- Kiedy zobaczyłam mojego męża, był tak zmasakrowany, że go nie poznałam - opowiada Teresa K., żona i matka poszkodowanych. Kobieta twierdzi, że kolejny koszmar jej mąż przeżył w szpitalu, gdzie personel zwolnił go do domu jedynie w szpitalnej koszuli - bez ubrania i butów, które policja zabrała do analizy sądowej.
Pani Teresa, pielęgniarka z 20-letnim stażem, była zszokowana, w jaki sposób placówka medyczna potraktowała pacjenta, który miał pękniętą kość policzkową, kilka złamanych żeber, amnezję i wstrząs mózgu. - Padało, a on był prawie nagi i cały się trząsł. Jedyne co zrobili pracownicy szpitala, to zamówili taksówkę, za którą sami musieliśmy zapłacić - dodaje Polka, cytowana przez serwis "This is South Wales".
Przedstawiciele Hywel Dda Health Board ubolewają nad zaistniałą sytuacją i tłumaczą, że akurat tego dnia zabrakło im zapasowych ubrań, które są niezbędne w podobnych przypadkach.
W związku ze sprawą zatrzymano pięć osób, które usłyszały zarzut napaści. - Czterech nastolatków w wieku od 15 do 17 oraz 20-letnia kobieta zostali tymczasowo zwolnieni za kaucją i oczekują na dalsze przesłuchania - oznajmiła rzeczniczka lokalnej policji.
....
Kolejne rozkosze emigracji .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 14:30, 10 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
W Berlinie jest coraz więcej bezdomnych z Europy Środkowowschodniej, w tym bardzo wielu z Polski. Władze niemieckiej stolicy chcą do nich dotrzeć i zatrudniają polskich streetworkerów, którzy starają się im pomóc i nakłonić do powrotu do ojczyzny. Jednak życie na ulicy w Berlinie dla wielu z nich jest atrakcyjniejsze niż w Polsce.
Aniołem Andrzej Fikus nie lubi być nazywany. - To zbyt górnolotne - mówi, ale nic na to nie poradzi, bo tak brzmi oficjalna nazwa projektu, w którym pracuje. "Frostschutzengel", czyli "Anioły chroniące przed mrozem" - tak można przetłumaczyć nazwę nowego projektu społecznego w Berlinie. A jest to projekt to wyjątkowy, bo skierowany głównie do Polaków. Bezdomnych Polaków. Andrzej Fikus, wraz z dwoma koleżankami - Polką i Niemką, mają pomagać bezdomnym z Europy Wschodniej na berlińskich ulicach: radzić w nagłych przypadkach, informować, kierować do urzędów, ale przede wszystkim pomagać w powrotach do kraju.
W Berlinie łatwiej być bezdomnym
- Naszą bronią jest znajomość niemieckich przepisów i języków: polskiego, rosyjskiego, łotewskiego, litewskiego - tłumaczy Fikus, Polak od dwudziestu lat mieszkający w Berlinie. A tym samym są jedyną możliwością porozumienia się dla kilku tysięcy berlińskich bezdomnych. Bo w ostaniach latach to nie Niemcy stanowią ich większość, ale imigranci z Europy Wschodniej, a zwłaszcza z Polski.
Bezdomnych Polaków na ulicach Berlina można było spotkać od lat, ale po wejściu Polski do strefy Schengen, ich liczba wzrosła kilkakrotnie. Liczbę bezdomnych w stolicy Niemiec władze szacują na 5-6 tysięcy. Organizacja pozarządowe mówią o 11 tysiącach. Z tego jakieś 80 procent ma pochodzić z Europy Środkowowschodniej. Ponad połowa: z Polski. Pozostali z republik bałtyckich, Rumunii i Bułgarii.
- Ja nie mówiłbym o nich ogólnie, jako o bezdomnych - mówi Andrzej Fikus. - Część to rzeczywiście tacy prawdziwi bezdomni. Od lat na ulicy, czy tu, czy w Polsce - dodaje. Część z ich mieszka na berlińskich ulica i dworcach na stałe, od lat. Inni, zwłaszcza z terenów graniczących z Niemcami, przyjeżdża do Berlina tylko na zimę. - Mówią, że tu łatwiej wtedy przeżyć - mówi Fikus. Nikt ich nie przepędza z dworców i metra, a w berlińskich noclegowniach, inaczej niż w Polsce, przyjmują też pijanych. Choć w samej noclegowni już pić nie można. Dorobić można, zbierając butelki, na które nałożona jest kaucja. A i berlińczycy chętniej rzucają datki, niż Polacy. - Ci ludzie naszej pomocy nie szukają - wyjaśnia Fikus. - Oni po prostu chcą przeżyć do następnego dnia, wypić. Potrzebują ciepłego posiłku, czasami noclegu, ale nic więcej nie chcą - wyjaśnia.
Przyjechali po pracę, wylądowali na ulicy
Ale spora część bezdomnych z Polski to ludzie, którzy przyjechali tu po 2007 roku. Przekonani, że znajdą tu pracę, zaczną nowe życie. Najczęściej oczekiwania okazywały się jednak zbyt wyidealizowane. - Pracy w Niemczech nie znajduje się na ulicy. A już zwłaszcza bez znajomości języka - wyjaśnia Fikus.
Codziennie styka się u Polakami, którzy decydowali się na nielegalną pracę. Często skuszeni obietnicą lepszego zarobku. Potem nie dostawali nic, albo tylko część wypłaty. Nie mieli, za co opłacić pokoju, lądowali na ulicy. Najczęściej oszustami są też Polacy. Żerują na tym, że ich naiwni rodacy nie znają niemieckiego. Oszukani nie zgłaszają się na policję, bo boją się konsekwencji za pracę na czarno. Pracodawca pozostaje bezkarny. - Krążą nawet pod dziennymi ośrodkami pobytu dla bezdomnych, wyszukują Polaków. Podają się za doradców, pracowników społecznych i wysyłają do kogoś, kto ma dać pracę, Ten pobiera opłatę i znika - takich opowieści wysłuchuje Andrzej Fikus regularnie.
"Aniołowie" chodzą tam, gdzie bezdomni się spotykają: do noclegowni, hosteli, jadłodajni. Zapraszają do rozmowy. Wywieszają informacje z godzinami dyżurów, numerami telefonów. Dyżurują w Bahnhofsmission obok Dworca Głównego, w dziennym ośrodku w Charlottenburg i Prenzlauer Berg. Często czekają nadaremnie. Bezdomni nie przychodzą. - Polacy nie mają zaufania do urzędników, a tak nas traktują - wyjaśnia, ale czasami bezdomni jednak przychodzą, cieszą się, że mogą poradzić się po polsku. Zadają pytania.
Pytają o pracę, meldunek, zasiłek
- Najczęściej pytają o to, jak się zameldować. To podstawa wszystkiego, policyjny meldunek. Bo bez niego nie załatwi się nic. Nie można założyć własnej działalności. Nawet pracodawcy skreślają cię, jak nie masz meldunku - wyjaśnia Fikus. Potem są pytania o pomoc w znalezieniu pracy, mieszkania. I, oczywiście, o zasiłek. A wtedy Fikus, "anioł", musi ich sprowadzać na ziemię, jak to sam nazywa. Pozbawiać iluzji. - Wśród polskich bezdomnych krążą jakieś legendy o tym, jak to w Niemczech żyje się z zasiłku, jak dają mieszkania, albo jak każdy może dobrze zarobić - opowiada Fikus. - Często pytają wprost: gdzie jest ten urząd socjalny, bo chcę się tam zgłosić - dodaje. A potem jest rozczarowanie.
- Ale i tak chcą tu zostać - mnie jeszcze nikt nie spytał, czy może otrzymać pomoc w powrocie do Polski - wyjaśnia. Jeszcze w poprzedniej pracy, kilka miesięcy temu, raz padło to pytanie. - To był starszy człowiek, alkoholik. Nagle został tu sam i chciał wracać do Polski. Ale po kilku dniach znalazł polskich kompanów i zmienił zdanie. Już nie chciał wracać - dodaje Fikus. W zeszłym roku pracownikom społecznym w Berlinie udało się namówić na powrót kilkunastu bezdomnych z Polski. Po paru tygodniach wszyscy byli znowu w Berlinie.
Jedyną osobą, które w tym roku zdecydowała się wrócić, był Litwin, który zgłosił się do koleżanki Fikusa. Dlatego on na razie musi się cieszyć z mniej spektakularnych sukcesów. - Udało się parę osób skierować do urzędów, gdzie otrzymały pomoc, albo samemu pomóc w nagłym wypadku. Na przykład pani, która wylądowała w noclegowni, bo jej partner stał się agresywny. Udało się załatwić jej dom dla kobiet, i nie wylądowała na ulicy - wylicza.
Coraz więcej bezdomnych z Polski
Do tej pory w Berlinie specjalnych projektów dla bezdomnych z Europy Wschodniej nie było. Ale od dwóch lat pracownicy Bahnhhofsmission, chrześcijańskiej instytucji pomagającej bezdomnym, uczyli się polskiego na specjalnych kursach językowych, by móc porozumieć się z podopiecznymi. Od zeszłego roku pracowała tam na etacie Polka, było też kilku wolontariuszy, z pochodzenia Polaków. Polski wolontariusz jeździł też nocami Kaeltebus - busie, który rozwoził ciepłe napoje, koce, a także odwoził bezdomnych do szpitali i noclegowni. Projekt podobny do berlińskiego "Frostschutzengel" działa za to, we współpracy z polską fundacją "Barka", od trzech sezonów w Hamburgu, gdzie też na stałe przebywa kilkuset polskich bezdomnych.
Agnieszka Hreczuk, Berlin
....
Kolejne wspanialosci ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pią 14:11, 14 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Geert Wilders kolejny raz atakuje Polaków. "Pijany Polak zabiera waszą pracę"
W Holandii trwa nagonka nacjonalistów na Polaków. Imigrantom z naszego kraju zarzuca się kradzieże, wandalizm i pijaństwo. Właśnie ogłoszono specjalny raport.
Lider holenderskiej Partii Wolności Geert Wilders przedstawił raport, w którym podsumował działanie portalu do składania skarg na imigrantów.
Wpłynęło ich 175 tys, ale przeważająca większość nie nadawała się do użycia, bo był to spam albo skargi na twórców strony.
Wilders poinformował, że aż 40 tysięcy nadesłanych informacji dotyczyło złego zachowania...Polaków.
Większość, bo 60 proc. skarg na Polaków, dotyczyła ich złego zachowania, w tym pijaństwa, hałasowania czy niepoprawnego parkowania. Pozostałe dotyczyły także kradzieży, włamań, czy aktów wandalizmu.
Polityk zaznaczył, że ma zamiar przekazać rządowi część zebranych na portalu skarg. Mimo to jego zgłoszenia nie zostały przyjęte z akceptacją. Odrzucił je nawet jeden z jego byłych kolegów z partii.
Polska Ambasada w Hadze postanowiła nie komentować merytorycznej zawartości raportu zaprezentowanego przez Wildersa. Opublikowała jednak komunikat, w którym podkreśla, że "badania te są z naukowego punktu widzenia całkowicie niewiarygodne".
Mimo to wnioski, jakie wyciągnął kontrowersyjny polityk, są cytowane przez wszystkie media holenderskie. Telewizja PowNed zatytułowała swój artykuł: "Pijany Polak zabiera waszą pracę".
Kontrowersyjny polityk z Holandii
Portal partii PVV Geerta Wildersa ruszył w lutym bieżącego roku. Służy on do zgłaszania skarg i zażaleń na zachowanie imigrantów zarobkowych z Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polaków. Jak twierdzą twórcy strony, ma ona pomóc w zbadaniu negatywnych zjawisk, jakie nasiliły się w Holandii wraz z imigracją, takich jak przestępczość, alkoholizm, narkomania czy porzucanie śmieci. Przypominają, że odkąd w maju 2007 roku Holandia otworzyła swój rynek pracy dla nowych państw członkowskich UE, w tym Polski, do kraju przybyło ok. 200-350 tys. imigrantów zarobkowych.
Partia na rzecz Wolności jest obecnie trzecią siłą polityczną w parlamencie Holandii. W najnowszych sondażach wyborczych wyprzedza ją jedynie ugrupowanie obecnego premiera Marka Rutte - Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) oraz prowadząca w rankingu skrajnie lewicowa Partia Socjalistyczna.
Wilders doprowadził w kwietniu do upadku rządu, odmawiając poparcia proponowanych cięć budżetowych. Lider PVV wezwał wówczas Holandię do opuszczenia strefy euro. Wcześniej założył stronę internetową, która miała służyć do zamieszczania skarg na imigrantów. Posunięcie to spotkało się z krytyką części opinii publicznej w Holandii i wywołało oburzenie za granicą.
...
Tak was tam kochaja i to nie zadni skrajni tylko przecietni ale boja sie powiedziec . On mowi . Oczywiscie to Holendrzy zniszczyli swoj kraj wchodzac do UE nie Polacy .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 19:39, 17 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Mieszkanie dla imigranta: grzyb, cieknący dach i agresywny właściciel
Od problemów z umową najmu, po pleśń w łazience i dziury w suficie; od nielegalnych wizyt kontrolnych właściciela mieszkania, po żądania dodatkowych pieniędzy na czarno, kłótnie, szantaże, procesy, wyrzucanie z domu lub zatrzymywanie w nim na siłę. Życie Polaków wynajmujących mieszkania we Włoszech nie jest wcale słodkie.
Pewna polska para wynajęła mieszkanie w średniej wielkości mieście położonym na północ od Rzymu. Trzy pokoje, kuchnia i dwie łazienki, bo ceny najmu są tam bardziej przystępne niż we włoskiej stolicy.
- Na początku właścicielka, Włoszka mieszkająca na dole, była bardzo miła i uczynna, chciała jednak byśmy też poszli jej na rękę. Umowa najmu miała opiewać na niższą sumę - 500 euro, a pozostałe 350 euro mieliśmy dawać jej na czarno do ręki. Kontrakt miał być zarejestrowany w Urzędzie Skarbowym nie w ciągu 30 dni - jak to przewiduje włoskie prawo - ale dopiero po wakacjach, z czteromiesięcznym opóźnieniem. Przewidywał czteroletni okres najmu, z możliwością przedłużenia na kolejne cztery lata, zgodnie z prawem - opowiada M., Polka wynajmująca mieszkanie.
Zaczęło się od pleśni w łazience
Kiedy minęło słoneczne lato i przyszła wilgotna jesień, polscy lokatorzy zorientowali się, że zaczynają mieć pleśń w jednej z łazienek. Zgłosili to właścicielce mieszkania, która obiecała, że ją usunie, ale na wiosnę, gdy będzie przewiewniej. Minęła wiosna i lato, a właścicielka nie zrobiła nic. Gdy przyszła kolejna jesień - zupełnie zagrzybiała łazienka, była już nie do użytku. Na dodatek w kuchni zaczęło kapać z sufitu, bo dach przeciekał podczas deszczu. Miłe sąsiedzkie stosunki pomiędzy Włoszką i Polakami skończyły się, choć właścicielka nadal pojawiała się regularnie raz w miesiącu, by pobierać czynsz wyznaczony w umowie, plus 350 euro na czarno.
- Pogarszał się też stan mojego zdrowia, bo mieszkanie było zawilgocone. Z zaczęłam coraz częściej chorować. Po kolejnej zimie, podczas której cierpieliśmy, bo domu nie dało się ogrzać, postanowiliśmy się wyprowadzić. Zawiadomiliśmy właścicielkę z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Przyszła do nas krzycząc, że nie respektujemy umowy, bo mieliśmy zostać przynajmniej cztery lata i że teraz to ona nas wyrzuci - opowiada M.
Zdewastowali mi mieszkanie
Polska para nie mówiła dobrze po włosku. Jakież było ich zdziwienie, gdy pewnego dnia zapukał listonosz i przyniósł im wezwanie na rozprawę do sądu, bo Włoszka z dołu oskarżyła ich o to, że zdewastowali jej mieszkanie. Pobiegli szybko do znajomego adwokata, który wyjaśnił im również, że z pisma wynika, iż miesiąc wcześniej otrzymali list od właścicielki, która wzywała ich do usunięcia wszystkich szkód, grożąc procesem. Polka twierdzi jednak , że takiego listu nigdy nie odebrała.
- Byliśmy naprawdę przerażeni. Nie wiedzieliśmy, co zrobić i obawialiśmy się, że wszystko to będzie nas drogo kosztować. Na szczęście mieliśmy znajomego adwokata, który nam pomógł. Inaczej nie wiem jak by się to wszystko skończyło - opowiada Polka.
Każdy ma swoje prawa
Zgodnie z radą adwokata Polacy wezwali funkcjonariusza ASL (Lokalna Agencja Sanitarna - odpowiednik polskiego Sanepidu), a później straż miejską. Kontrola wykazała, że zagrzybienie łazienki było spowodowane brakiem wywietrzników, a zacieki w kuchni powstały na skutek dziurawego dachu i odkryła, że mieszkanie nie miało tzw. "certificato di abitabilita" (certyfikatu Lokalnej Agencji Sanitarnej), aby mogło być wynajmowane. Włoski adwokat doradził także polskim lokatorom, by zgłosili Gwardii Finansowej, że część czynszu była płacona na czarno i że umowa najmu została zarejestrowana z czteromiesięcznym opóźnieniem.
- Jakie to szczęście, że na wszystkie pieniądze, które dawałam jej na czarno, kazałam podpisywać sobie pokwitowanie. Może prawa włoskiego do końca nie znamy i Włosi myślą, że imigrantów łatwo zastraszyć, ale gdy człowiek się nie boi może wiele wygrać w tym kraju. - komentuje Polka.
Polacy wygrali, choć proces po dwóch rozprawach zakończył się ugodą. Włoszka musiała ponieść koszty procesowe, dostała karę z Sanepidu i ze Skarbówki, a M. i jej towarzysz mieli prawo mieszkać przez kolejne dwa lata płacąc czynsz zgodnie z zarejestrowaną umową - czyli 500 euro miesięcznie. Po kilku miesiącach jednak zrezygnowali i wyprowadzili się za obopólną zgodą.
Właściciele i lokatorzy zawsze w konflikcie
Wynająć mieszkanie we Włoszech wcale nie jest łatwo. Pierwszym problemem jest oczywiście cena. W Rzymie, w zależności od wielkości i lokalizacji może wahać się od 950 euro nawet do 2500 euro. Pokój jednoosobowy w apartamencie z innymi lokatorami, ze wspólną kuchnią i łazienką kosztuje 400-600 euro miesięcznie. Tak zwane "łóżko”, czyli miejsce w pokoju dzielonym z innymi waha się od 200 do 350 euro na miesiąc. Wszystko zależy oczywiście od warunków i od szczęścia.
Aby znaleźć odpowiednie mieszkanie potrzeba trochę czasu i cierpliwości. Szukanie ogłoszeń w "Porta Portese" - najpopularniejszej gazecie ogłoszeniowej, dzwonienie, oglądanie, rozmowy z właścicielami, pertraktacje w sprawie ceny i warunków. Gdy wreszcie wynajmie się upatrzone gniazdko, po początkowej idylli - wcześniej, czy później dochodzi do jakiś sporów z właścicielem. Z niektórymi można się dogadać i wszystko kończy się uściskiem dłoni. Z innymi dochodzi do kłótni, stresujących sytuacji, a nawet otwartych konfliktów, podpadających pod prawo karne.
Właściciel nachodził mnie w domu
Czasami właściciel bardzo opacznie rozumie sympatyczne gesty lokatora. Inna Polka, wynajmująca mieszkanie poza Rzymem, w niewielkim miasteczku, dogadała się z właścicielem tak, że nawet pomógł jej w przeprowadzce, przewożąc kartony i walizki własnym samochodem. Jak zwykle na początku były jakieś problemy - tym razem ze sprzętem kuchennym. Właściciel zobowiązał się go wymienić - przyjeżdżał, więc w pierwszym okresie pod nieobecność pracującej lokatorki, by wstawić nową kuchenkę i lodówkę.
- Po tym wszystkim zaprosiłam go na kawę. Był miły, poszedł mi na rękę. Zawarł normalną, uczciwą umowę najmu. Nie wiedziałam, że potraktuje to, jako zaproszenie do mojego życia - opowiada K. Odwiedziny stały się wtedy częstsze, nie tylko przy odbiorze czynszu. Po jakimś czasie Polka nie wytrzymała i przestała otwierać drzwi.
- Pewnego dnia siedzę w domu wieczorem i nagle słyszę klucz w zamku. Zamarłam ze strachu, ale wyszłam do przedpokoju. Tam stał właściciel z kolegą, że przyszedł, bo chciał zabrać jedną szafkę, gdyż jest mu potrzebna. Zdębiałam. Pokazałam, że mam w niej ubrania i wyprosiłam niepożądanych gości z domu. Następnego dnia złożyłam zawiadomienie na policję o naruszeniu prywatności, zmieniłam zamki i wysyłam czynsz na konto właściciela. Mam nadzieję, że nie zobaczę go już więcej, aż do mojej wyprowadzki - opowiada.
Prawo po stronie lokatorów
Do 6 czerwca 2011 wszyscy właściciele mieszkań we Włoszech, wynajmowanych wcześniej na czarno, mieli ostateczny termin zarejestrowania umów w Urzędach Skarbowych. Rozporządzenie wydane jeszcze przez poprzedni rząd i wchodzące w pakiet reform, po włosku ma dziwną nazwę: "cedolare secca" (rodzaj jednorazowego podatku). Jego celem jest przeciwdziałanie oszustwom fiskalnym, popełnianym do tej pory nagminnie przez właścicieli wynajmowanych nieruchomości, którzy nie rejestrowali umów najmu i nie płacili podatków. Rozporządzenie ustaliło też taryfy płatnicze w zależności od powierzchni i lokalizacji, które były o wiele niższe niż ceny rynkowe.
Nie da się ukryć, że to rozporządzenie uderzyło bardzo w spekulantów, żyjących z najmu, którym przestał się on opłacać. To jeden z powodów, dla których właściciele żądają dodatkowych pieniędzy na czarno od lokatorów, ponad czynsz przewidziany w zarejestrowanej umowie. Taka nieuczciwa gra jest jednak ryzykowna.
Właściciel wyrzucił ją z domu, policja ją wprowadziła
Jak bardzo jest ryzykowna pokazuje historia pewnej rodowitej Włoszki, wynajmującej w Rzymie mieszkanie. Kiedy po wejściu w życie tzw. "cedolare secca", lokatorka ujrzała wreszcie zarejestrowaną umowę najmu - okazało się, że zamiast 1100 euro, które płaciła do tej pory, wpisana była tam suma zaledwie 750 euro. Właściciel zażądał dopłaty na czarno. Kiedy Włoszka odmówiła, to zagroził, że wyrzuci ją z domu. Nie było to jednak takie proste, gdyż kobieta podpisała umowę na cztery lata i wcale nie miała zamiaru się wyprowadzać.
Kiedy dziewczyna pojechała na 2 dni do Bolonii, właściciel mieszkania włamał się do zajmowanej przez nią nieruchomości, spakował jej rzeczy i wystawił na klatkę schodową.
Po powrocie lokatorka udała się na policję i do adwokata, który założył sprawę sądową. Wyrok zapadł szybko i był oczywisty - lokatorka miała prawo wrócić do wynajmowanego mieszkania i płacić tyle, ile przewiduje umowa. Towarzyszyły jej trzy patrole karabinierów, gdyż właściciel wraz z krewnymi blokował drzwi. Po krótkiej wymianie zdań i małej szamotaninie, skończył w areszcie i dostał wyrok za napad na stróżów prawa, a Włoszka wróciła spokojnie do wynajmowanego mieszkania.
Dom, słodki dom
Słynne angielskie powiedzenie "Home, sweet home" przyjęło się we Włoszech i jest chętnie powtarzane w różnych kontekstach. "Casa, dolce casa”, czyli własny dom to marzenie wszystkich Włochów, którzy oszczędzają, biorą kredyty i są gotowi na wiele wyrzeczeń, aby kupić własne gniazdko. Blisko 85 procent mieszkańców tego kraju jest właścicielami jednego lub więcej mieszkań. "Inwestowanie w cegłę", to w dalszym ciągu jeden z najbardziej pewnych sposobów lokowania pieniędzy i choć ceny na rynku nieruchomości trochę spadły w czasie kryzysu, nie grozi mu załamanie spekulacyjne, jakie pogrążyło wiele innych krajów. Nie wszyscy, jednak są szczęśliwymi posiadaczami własnego gniazdka i muszą wynajmować mieszkania, pokoje, a nawet łóżka. Niestety, do tej kategorii należy większość imigrantów żyjących i pracujących na Półwyspie Apenińskim, dla których "Dom, słodki dom" jest tylko powiedzeniem.
Agnieszka Zakrzewicz z Rzymu
>>>>
Italia zreszta podupada i bedzie coraz gorzej . Mowiac krotko zostaliscie oszukania mitem bogatego zachodu ...
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 22:25, 20 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Absurdy ekstradycji Polaków z Wielkiej Brytanii
Polak spędził dwa miesiące w londyńskim więzieniu w oczekiwaniu na ekstradycję, po tym jak brytyjska policja zatrzymała go na mocy nakazu wydanego przez polskie władze. Chodziło o jazdę po pijanemu rowerem, która miała miejsce... siedem lat temu.
28-letni Arkadiusz C. wraz z partnerką przebywał na Wyspach od 2009 roku. Szybko znalazł pracę i zadomowił się w Londynie. Niestety, sielanka skończyła się w październiku tego roku, gdy mężczyznę zatrzymała brytyjska policja. Okazało się, że polskie władze wydały europejski nakaz zatrzymania Polaka. Resort sprawiedliwości znad Wisły domaga się, aby 28-latek odsiedział resztę z 12-miesięcznej kary za jazdę na rowerze w stanie wskazującym oraz wyrok za jazdę po pijanemu samochodem - czytamy na stronie independent.co.uk.
Sprawa ta stała się kolejnym przykładem w dyskusji o potrzebie reformy przepisów regulujących europejskie nakazy zatrzymań. Tylko w ubiegłym roku na mocy tych przepisów przed brytyjskie sądy ściągnięto 1300 obywateli UE, którym groziło wydalenie z Wysp.
Nowe życie, stara kara
Adwokat Arkadiusza C. przekonywał sąd, że jego klient od czas przyjazdu do Wielkiej Brytanii, przezwyciężył zamiłowanie do mocnych trunków, znalazł pracę w budowlance i utrzymywał dom wraz z narzeczoną. Polak regularnie wysyłał też pieniądze do Polski, gdzie przebywa jego 8-letnia córka i jego schorowana matka.
Polak siedział w polskim więzieniu za wspomniane przestępstwa, ale został warunkowo zwolniony z uwagi na stan zdrowia matki. Kary do końca nie odsiedział, wyjechał do Wielkiej Brytanii, a po 7 latach sobie o tym przypomniano. Zanim machina deportacyjna się rozkręciła, mężczyzna dwa miesiące czekał w londyńskim więzieniu. Jego obrońca cały czas twierdzi, że po wydaleniu ma duże szanse na powrót na Wyspy.
- Polski sąd nałożył na mojego klienta rażąco niewspółmierną karę za przestępstwa, za które w Wielkiej Brytanii można dostać co najwyżej grzywnę - mówi adwokat Polaka. Arkadiuszowi C. dwa razy odmówiono wyjścia za kaucją, ponieważ nie dysponował żądaną kwotą 5000 funtów.
- Sprawa Arkadiusza C. pokazuje, jak pilna jest potrzeba zmian przepisów ekstradycyjnych dla obywateli UE. Zdaniem wielu ekspertów europejskie nakazy zatrzymania nie powinny w stosunku do tak drobnych przestępstw - ocenia Rebecca Niblock, prawnik z kancelarii Kingsley Napley. - Oczywiście jazda po pijanemu w wieku 21 lat nie jest godna pochwały, ale jaki ma sens wyciąganie człowieka po siedmiu latach z jego domu, w kraju w którym od lat pracuje, zarabia i mieszka z bliskimi. Do tego wszystkiego jeszcze te dwa miesiące spędzone w więzieniu w Wandsworth - dodaje Noblock.
Wczoraj sędziowie Royal Courts of Justice odrzucili wnioski obrońców, twierdząc, że zasadność kary dla 28-latka to sprawa polskiego wymiaru sprawiedliwości, który wydał taki, a nie inny wyrok. Teraz Arkadiusza C. czeka na decyzję o tym, czy będzie musiał wrócić do Polski i odsiedzieć brakujące 10 miesięcy. Pewnie to trochę potrwa, a Polak nadal będzie w londyńskim areszcie. Brytyjski sędzia zażądał od polskiej strony szczegółowych danych na temat przestępstw sprzed siedmiu lat.
Niedawno głośna była też sprawa Polaka mieszkającego w Wielkiej Brytanii, który został zatrzymany na mocy europejskiego nakazu zatrzymań i deportowany za to, że kiedyś w Polsce ukradł taczki.
Małgorzata Słupska
...
Po prostu super !
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 22:36, 20 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Schetyna o wejściu Polski do strefy euro: dojrzewamy do tego
- Wejście Polski do strefy euro się zbliża – mówił w "Faktach po Faktach" w TVN24 Grzegorz Schetyna. Jak podkreślał, to tylko kwestia ustalenia daty.
Zdaniem Schetyny, Polska obecnie dojrzewa do przystąpienia do strefy euro. – To tylko kwestia daty – mówił. Na argument, że to także kwestia zmiany sporej części konstytucji, odpowiedział: "Zobaczymy, jak to będzie wyglądać".
....
Jestesmy suwerenni wolni i praworzadni to co tam konstytucja . Dojrzewacie ? Najlepiej dojrzejecie na drzewkach jak owoce .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 19:33, 24 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
Zdesperowany, bezrobotny Polak powiesił się nad rzeką
40-letni Jerzy D. stracił pracę i popadł w kłopoty finansowe. Właściciel mieszkania zagroził mu eksmisją. Zdesperowany Polak nie wytrzymał stresu i powiesił się na drzewie nad rzeką.
Polak mieszkał w Evesham - małym, ponad 20-tysięcznym miasteczku w hrabstwie Worcestershire (środkowa Anglia). Pracował tam jako pakowacz. Kiedy stracił pracę, ciężko mu było znaleźć kolejną, a poszukiwania dodatkowo utrudniała mu nieznajomość języka angielskiego. Właściciel mieszkania, w którym mieszkał, zagroził mu, że go wyrzuci, jeśli nadal nie będzie płacił czynszu.
Jak podaje "Evesham Journal", kiedy Jerzy D. zniknął na kilka dni, jego przyjaciele zaczęli się niepokoić. Wiedzieli, że był załamany z powodu swojej pogarszającej się sytuacji finansowej, ale całkowity brak kontaktu ze znajomymi był dla niego nietypowy.
Polaka wiszącego na drzewie nad rzeką, w pobliżu Common Road i hotelu Riverside, odnalazł jeden z przyjaciół. Dochodzenie w tej sprawie wykazało, że 40-latek nikomu nie mówił o swoich samobójczych zamiarach.
....
Wspaniale wiesci na Wigilie .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 18:34, 08 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Pierwsza taka sprawa w Norwegii. Straciła pracę, bo rozmawiała po polsku
Joanna we wrześniu 2012 roku straciła pracę w Norwegii. Jej pracodawcy nie podobało się, iż w niepłatnych przerwach rozmawia po polsku. Kobieta domaga się finansowej rekompensaty za utracone zarobki. W Norwegii nigdy wcześniej takiej sprawy nie było.
Sprawa Joanny - trzydziestoczterolatki z Polski, która została zwolniona z pracy w szpitalu, bo mimo upomnień w przerwach rozmawiała po polsku - obiegła kontynent kilka miesięcy temu. Pisano o niej w wielu europejskich gazetach wszędzie zadając podobne pytania. Czy pracodawca może na terenie zakładu dowolnie gospodarować czasem wolnym pracownika? Czy rozmowa w obcym języku może na tyle negatywnie wpłynąć na środowisko pracy, by usprawiedliwiało to sięganie po drastyczne środki? Czy pracodawca może zakazać pracownikami używania języka ojczystego i czy jest to dyskryminacja? To pytania coraz bardziej uniwersalne, bo w nowoczesnej Europie ludzie często migrują w poszukiwaniu pracy.
Wolnoć Tomku w swoim szpitalu?
Przypomnijmy - Joanna była zatrudniona jako sprzątaczka w szpitalu Telemark w norweskim Skien. Pracodawca zwolnił ją, pisemnie motywując swoją decyzję w następujących słowach: "Została Pani wcześniej poinformowana, że w czasie pracy należy mówić po norwesku. Pani koledzy oraz pacjenci szpitala wielokrotnie skarżyli się że w stołówce, pomieszczeniu dla personelu sprzątającego oraz na korytarzach rozmawia się po polsku".
Polka nie zgodziła się z decyzją dyrekcji szpitala i udała po pomoc do adwokata. Sebastian Garstecki z kancelarii Andersen & Bache-Wiig złożył w jej imieniu pozew do sądu rejonowego w Telemark oraz skargę norweskiego do rzecznika ds. równości i walki z dyskryminacją.
Joanna tłumaczyła w dzienniku „Dagbladet”, że z pracownikami norweskimi starała się rozmawiać w ich języku. Po polsku dyskutowała tylko z zatrudnioną w tym samym szpitalu dawną przyjaciółką z rodzinnej Warszawy i to podczas niepłatnych przerw. Używanie innego języka ze znajomą w jej wolnym czasie zdawało się jej czymś dziwacznym. Bezpośrednia szefowa słysząc polski irytowała się i wieszała gdzie popadnie kartki z napisem „w pracy rozmawiamy po norwesku”.
Złoty środek
Adwokat Sebastian Garstecki tłumaczy, że co prawda pracodawca może ustalić język, jakim pracownicy powinni porozumiewać się w czasie pracy, ale nie może oczekiwać, iż będą go używać również w czasie niepłatnej przerwy.
- W niepłatnej przerwie czas należy do pracownika - wyjaśnia Garstecki. - Może on mówić w jakimkolwiek języku, a nawet opuścić miejsce pracy i udać się do kawiarni lub do domu. Jeśli natomiast przerwa jest płatna, to pracownik ma być do dyspozycji pracodawcy i nie może opuścić zakładu bez jego zgody.
Garstecki, który ma spore doświadczenie w prowadzeniu spraw Polaków w Norwegii, dodaje, że w każdym miejscu pracy należy się kierować zdrowym rozsądkiem. Pracownik ma obowiązek wziąć pod uwagę komfort kolegów. Jeśli ktoś czuje się wykluczony, bowiem on rozmawia w obcym języku, nie tworzy to dobrej atmosfery i może zakłócać efektywną pracę. Z drugiej strony pracownik ma prawo być sobą. Jeśli jest obcokrajowcem, nikt nie może zabronić mu posiadania swojego ojczystego języka czy zachowania własnych wzorców kulturowych.
- Żeby otrzymać zwolnienie dyscyplinarne, trzeba popełnić w pracy poważne wykroczenie - tłumaczy adwokat. - W przypadku mojej klientki rozmowa w języku polskim nigdy nie miała poważnych konsekwencji, nie widzę żadnego powodu, by ukarać ją w taki sposób.
NIE dla dyskryminacji
Teraz Polka domaga się rekompensaty utraconych w wyniku nieprawnego zwolnienia zarobków, a także odszkodowania za dyskryminację. Po raz pierwszy w historii norweskiego sądownictwa na wokandę ma trafić sprawa o dyskryminację ze względu na język. Z pewnością będą ją śledzić i Norwegowie i mieszkający w Norwegii obcokrajowcy. Nad fiordami aż 13% obywateli ma korzenie inne niż norweskie. Niektórzy z obcokrajowców doświadczają podobnych nieprzyjemności co Joanna, ale nikt przed nią nie został zwolniony ze względu na język lub też nie zdecydował się wystąpić z tego powodu na drogę sądową.
Biuro rzecznika ds. równości oraz przeciwdziałania dyskryminacji zna przypadki wygranych spraw, w których chodziło o dyskryminację pracownika. Nie tak dawno w Vardoe kobieta wygrała proces, bowiem odmówiono jej posady w straży pożarnej ze względu na płeć. Przyznane jej odszkodowanie to w przeliczeniu na złotówki blisko 350 000. Inne dwie Norweżki otrzymały w przeliczeniu rekompensaty po 12 000 i 35 000 złotych bo odmówiono im zatrudnienia ze względu na ciążę. Jeśli mające się odbyć w lutym spotkanie polubowne nie przyniesie kompromisu, a sąd w czasie procesu uzna racje Polki, cena za kontrowersyjny list ze zwolnieniem może się okazać dla szpitala w Telemark bardzo słona.
Proces w Telemark odpowie na niektóre z pytań, które pojawiają się coraz częściej we współczesnej Europie. Można się spodziewać, że 6 marca zaczną go uważnie obserwować media, nie tylko polskie i norweskie.
....
W swoim kraju moga okreslac warunki . Ale nie moga narzucac jak czlowiek ma mowic w czasie poza praca .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 20:05, 17 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Polski "egzekutor" uczył lokatorów - biciem i straszeniem
Polak, który "kontrolował" życie rodaków w Bognor Regis w południowej Anglii trafi za kratki po tym, jak dotkliwie pobił dwójkę swoich lokatorów. Po odbyciu wyroku mężczyzna zostanie deportowany do Polski.
Do napaści doszło w lutym ubiegłego roku w domu przy Nyewood Lane. Ofiarami Witolda O. padli 48-letni Polak i jego 20-letni syn - jedni w wielu lokatorów mieszkania "kontrolowanego" przez ich 44-letniego rodaka. Mężczyzna - jak to określił sąd - pełnił rolę egzekutora w lokalach, które "organizował" wielu polskim imigrantom w Bognor Regis.
Przyjechał, żeby pobić
W sądzie można było usłyszeć, jak 27 lutego Witolda O. wezwano do interwencji przy szarpaninie, do jakiej doszło między innymi domownikami. Gdy przybył na miejsce, kazał dwóm mężczyznom udać się do salonu, po czym bardzo dotkliwie ich pobił.
- To oczywiste, dlaczego oskarżony został wezwany do tego domu - to ogromny mężczyzna, wyszkolony w sztukach walki, którego wypada się bać. I o to mu właśnie chodziło - zaznaczył sędzia, dodając przy tym, że kiedy w domu przy Nyewood Lane pojawiał się problem, Witold O. przemocą uczył lokatorów użytkowania lokum.
Co więcej, to właśnie on sprowadził mężczyzn do Wielkiej Brytanii i - jak zaznaczył sędzia - "był głęboko zaangażowany w zarządzanie życia tych ludzi".
Zastraszał i kontrolował
Po rozprawie, detektyw Tanya Jones poinformowała, że ofiary Witolda O. przez cztery miesiące zbierały się na odwagę, aby zgłosić sprawę policji. - To pokazuje, jak bardzo kontrolował polskich rezydentów w Bognor Regis - podkreśliła Jones.
- Jeśli ktokolwiek był ofiarą podobnego przestępstwa, ale boi się przyjść na policję, to chcemy go uspokoić i zapewnić, że będzie traktowany z najwyższą troską i profesjonalizmem - zapewniła detektyw.
The Old Bailey Central Criminal Court skazał Witolda O. na 3,5 roku więzienia. Mężczyzna zostanie także deportowany do Polski.
...
Emigracja rozwija w czlowieku to co najlepsze .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
BRMTvonUngern
Administrator
Dołączył: 31 Lip 2007 Posty: 135916
Przeczytał: 62 tematy
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Pon 20:38, 21 Sty 2013 Temat postu: |
|
|
Polak pobity w Leeds: dostał metalową pałką
Zamaskowani napastnicy, uzbrojeni w metalową pałkę dotkliwie pobili 36-letniego Polaka. Mężczyzna ma poważne obrażenia głowy.
Do napaści doszło na Baldovan Mount w pobliżu Back Ellers Road w Harehills. Para napastników pobiła Polaka, po czym zbiegła z miejsca zajścia. Życiu rannego na szczęście nie zagraża niebezpieczeństwo.
- Podczas napaści ofierze ściągnięto zegarek, ale znaleźliśmy go nieopodal. Nic nie zostało skradzione - wyjaśnił detektyw Phil Johnson z policji w Leeds. - Pracujemy teraz z ofiarą, by ustalić dlaczego doszło do tego ataku - dodał.
Oficerowie sprawdzają nagrania telewizji przemysłowej oraz rozmawiają z lokalnymi mieszkańcami, by ustalić motywy zajścia, do którego doszło o 21 w poniedziałek. Policja szuka też świadków oraz wszystkich osób, które wcześniej tego samego wieczora widziały zaparkowany na ulicy szary samochód z dwoma pasażerami pogrążonymi w kłótni.
Osoby posiadające jakiekolwiek informacje na ten temat proszone są o kontakt z policją North East Leeds CID pod numerem 101 lub z CrimeStoppers pod numerem 0800 555111.
>>>>
Znowu .
Post został pochwalony 0 razy |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Możesz pisać nowe tematy Możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group cbx v1.2 //
Theme created by Sopel &
Programy
|
|